Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 2 14 страница



 

Zamiast tego pogrą ż ył a się w bezdennej rozpaczy.

 

Nastę pnego wieczoru mieli przecież wyjechać! Erling wszystko przygotował, musieli uciekać z Bergen.

 

 

Jedno spojrzenie rzucone na Mó riego wystarczył o, by stwierdzić, ż e podró ż absolutnie nie wchodzi w rachubę. Mó ri nigdzie nie mó gł jechać.

 

Konno? Przez wiele dni? Przecież on nie jest w stanie podnieś ć się z posł ania!

 

– O, Mó ri, Mó ri, najdroż szy przyjacielu! – ję knę ł a.

 

Pł acz ś ciskał ją za gardł o, nie potrafił a znaleź ć wyjś cia z tej beznadziejnej sytuacji.

 

A jeś li Erling bę dzie nalegał na wyjazd? Czy mają zostawić Mó riego samego? Czy Erling moż e przypuszczać, ż e ona opuś ci przyjaciela w potrzebie?

 

Pogł adził a go po czole opalonym islandzkim sł oń cem. Skó ra był a wilgotna od potu, lepił y się do niej ciemne wł osy.

 

Za wszelką cenę musi pohamować pł acz.

 

 

Powinna był a być przygotowana na taki rozwó j wydarzeń, niestety nie przyszł o jej to do gł owy.

 

Nagle ką tem oka coś dostrzegł a. To Nero, powiedział a sobie w duchu. Ale Nero jest przecież czarny.

 

Rzeczywiś cie był o to zwierzę. A raczej coś, co kiedyś był o zwierzę ciem.

 

W pierwszej chwili przeraził a się tak bardzo, ż e dech zaparł o jej w piersiach, a potem wybuchnę ł a pł aczem.

 

– Och, nie, to niemoż liwe – szeptał a wielka przyjació ł ka ż ywych stworzeń. – Co oni z tobą zrobili?

 

Istota, któ ra kiedyś mogł a być psem, lecz ró wnie dobrze innym zwierzę ciem, kuleją c, na trzech nogach podeszł a do posł ania i uł oż ył a się pomię dzy Tiril a. Mó rim, w ulubionym miejscu Nera. Teraz jednak Nero spokojnie spał pod drzwiami, pilnował, by nie wtargną ł ż aden nieprzyjaciel. Nie brał pod uwagę, ż e obcy mogą przybyć z wnę trza pomieszczenia.

 

Tiril usił ował a się zorientować, czy ma do czynienia z psem, czy moż e z wielkim kotem, lecz koś ci zwierzę cia był y odsł onię te, a ł apy tak zmaltretowane, ż e trudno był o je rozpoznać. Zwierzę spoglą dał o na nią jednym okropnym okiem. Tiril wycią gnę ł a rę kę i delikatnie pogł askał a stworzenie po ł bie. Musiał a bardzo uważ ać i znaleź ć fragment, na któ rym sierś ć był a gę ś ciejsza, bo w wielu miejscach wystawał o spod niej poszarpane ciał o. Teraz nawet już nie pró bował a powstrzymać się od pł aczu.

 

– Biedny, biedny przyjacielu! Jaką krzywdę potrafią ludzie wyrzą dzić zwierzę tom! Tylko dlatego, ż e jesteś my silniejsi i potrzebujemy kogoś, na kim moż na się wyż yć? Ż eby jeszcze mocniej poczuć, ż e jesteś my panami? Co mogę dla ciebie zrobić? Mam trochę jedzenia…

 

Znalazł a resztki kolacji Nera, któ re zachował a na ś niadanie dla ulubień ca. Poł oż ył a je przed udrę czonym zwierzę ciem z nadzieją, ż e nie jest to przedstawiciel roś linoż ercó w. Naprawdę nie dawał o się okreś lić gatunku, jaki reprezentował.

 

Każ da kosteczka jego ciał a zdawał a się poł amana, nie sposó b był o rozpoznać maś ci ani rodzaju sierś ci.

 

Zwierzę musiał o znosić trudne do opisania cierpienia.

 

Bezradnie pró bował a oczyś cić najbardziej rozją trzone rany, lecz od czego miał a zaczą ć? Gó rna warga zwierzę cia był a cał kiem oderwana, zę by szczerzył y się w uś miechu, któ ry mó gł się wydawać przeraż ają cy i zł oś liwy, gdyby nie bezdenny smutek w oku.

 

– Co mogę zrobić? Co robić? – szepnę ł a.

 

Podniosł a kawał eczek mię sa przeznaczony dla Nera i podsunę ł a zwierzę ciu.

 

Popatrzył o na nią przygnę bione, a potem otworzył o pysk i ostroż nie przyję ł o poczę stunek. Przy przeż uwaniu wyraź nie odczuwał o bó l.

 

Tiril zrozumiał a wó wczas, ż e pies – postanowił a myś leć o nim jak o psie – nie jest tylko wytworem wyobraź ni. Zjadł to, co mu dał a.

 

Ucieszona przysunę ł a miseczkę z wodą. Pies, najwyraź niej spragniony, pił dł ugo, ł apczywie. Kiedy miska był a pusta, uł oż ył się z powrotem w tym samym miejscu. Ale ze spojrzenia, jakim obrzucił Tiril, pł yną ł spokó j i ufnoś ć.

 

Spostrzegł a, ż e w jego ogó lnym wyglą dzie coś się zmienił o. Rany na ł apach się zagoił y. Teraz rozpoznał a w nim wilka. Tiril poczuł a bezgraniczną radoś ć.

 

– Dostaniesz jeszcze – powiedział a wzruszona. – Dostaniesz wszystko, co tylko zechcesz!

 

– Znakomicie się popisał aś – rozległ się czyjś gł os. Brzmiał w nim nieskrywany podziw.

 

Podniosł a gł owę i na jednej z ukoś nych belek podpierają cych ś ciany zobaczył a jaką ś siedzą cą postać. Prę dko odwró cił a wzrok.

 

Có ż to, na mił oś ć boską, za istota? I dlaczego tak ją przeraził a, wyglą d przecież miał a w miarę normalny, a jednak wydał a jej się paskudna i odraż ają ca.

 

Upł ynę ł a dobra chwila, zanim zdał a sobie sprawę, co tez czynił o zjawę taką straszną. To nastró j Tiril nagle się zmienił, ogarnę ł o ją przygnę bienie, ponura rozpacz. Nie mogą c się powstrzymać, zawoł ał a:

 

– Przepadnij! Nie zniosę tego, nie wytrzymam!

 

Mę ż czyzna westchną ł.

 

– Wiem. Przykro mi, ale to nie moja wina.

 

Wyglą dał prawie jak czł owiek, lecz nie był czł owiekiem. Jak mó wił o nim Mó ri? „To”?

 

– Wybacz mi mó j okrzyk, panie – poprosił a Tiril. – Wiem już, kim jesteś, wiem też, ż e kiedyś był eś pię knym mę ż czyzną.

 

– To prawda.

 

– Był eś nadzieją, któ ra się rozwiał a.

 

– Tak. Za każ dym razem, gdy ludzie wszczynają wojnę lub wiodą prywatne boje, coś we mnie niszczeje i coraz trudniej patrzeć na mnie bez lę ku.

 

Tiril w istocie nie mogł a na niego patrzeć. Miał a wraż enie, ż e każ de spojrzenie rzucone na ową istotę kł adzie na jej duszy niewypowiedziany cię ż ar i uchodzi z niej wszelka ochota do ż ycia.

 

Chcę umrzeć, pomyś lał a. Bo nie ma ż adnej przyszł oś ci, ani dla mnie, ani dla Mó riego, ani dla cał ej ludzkoś ci. Pragnę ś mierci!

 

Nie, nie wolno mi tak myś leć! Muszę być dobrą gospodynią, nie miał am ku temu okazji od czasu, gdy mieszkał am w Laksevå g. I nie wolno mi tracić nadziei!

 

– Czy zechcesz dzielić z nami nasze skromne poż ywienie, panie? – spytał a uprzejmie.

 

Podzię kował jej ruchem dł oni, ale uś miechną ł się z wdzię cznoś cią.

 

– Jesteś dobrą dziewczyną – odezwał się kolejny gł os za jej plecami.

 

Odwró cił a się gwał townie. Musiał a odchylić gł owę mocno do tył u, by zobaczyć istotę, któ ra za nią stał a.

 

Pochylał się nad nią mę ż czyzna niezwykle wysokiego wzrostu, o szerokich ramionach. Gł owę wysunię tą miał przó d jak u kondora, cię ż ką, z przesadnie wysokim czoł em i gł ę boko zapadnię tymi oczyma. Mę ż czyzna był kompletnie ł ysy, ubrany w czarną szatę, moż e pelerynę.

 

Z twarzy wyczytać jednak się dał o inteligencję, a takż e rozpoznać poł udniowe rysy. Tiril natychmiast się zorientował a, z kim ma do czynienia. Pomimo jego niebywał ej brzydoty – Tiril musiał a się odwró cić, ponieważ Ogarnę ł y ją mdł oś ci – poczuł a dla niego pewną sympatię.

 

Popatrzył a na niego raz jeszcze, wstał a i dygnę ł a.

 

– Ty jesteś nauczycielem Mó riego, panie, prawda? Wielkim czarnoksię ż nikiem rodem z Hiszpanii? Pomimo twej bladoś ci dostrzegam pewne mauretań skie cechy, one wł aś nie naprowadził y mnie na tę myś l.

 

– Masz cał kowitą rację – rzekł a przeraż ają ca postać, gó rują ca nad nią niczym wystę p skalny, mogą cy w każ dej chwili runą ć w dó ł.

 

– I co… co myś lisz o swym uczniu, panie? Czy okazał się godzien twojej pomocy?

 

– Mó ri jest najpotę ż niejszym z obecnie ż yją cych czarnoksię ż nikó w. Nierozsą dnie jednak postę puje ze swym ż yciem, naraż a je na wielkie niebezpieczeń stwa.

 

– Wiem o tym – rzekł a Tiril zasmucona. – Ale nieł atwo nim kierować ani go upilnować.

 

– To prawda. Nie tylko ja tego doś wiadczył em.

 

Rę ką wskazał Tiril, ż e w nieduż ej izbie zaczyna robić się ciasno.

 

Dziewczynie zaparł o dech w piersiach. Istota o prawdziwie nieziemskiej urodzie! Jasnowł osa kobieta spoglą dał a na Mó riego z niepokojem i rezygnacją w oczach.

 

– Pomó ż cie mu! – bł agał a Tiril. – Nie odbierajcie mu wsparcia duchó w opiekuń czych, on tak rozpaczliwie potrzebuje was obojga!

 

Wcześ niej zauważ ył a, ż e mę ż czyzna, ten, któ ry pozostawił Mó riego sam na sam ze zł ymi mocami, stoi za kobietą.

 

– On sam tego chciał – ł agodnym gł osem rzekł a kobieta. – Wielu uważ a, ż e magia to. prosta droga do szczę ś cia i wł adzy. W rzeczywistoś ci jednak jest odwrotnie. Traci się wię cej, niż moż na zyskać. Nic już nie moż emy dla niego zrobić.

 

Spojrzenie Tiril skrzyż ował o się ze wzrokiem opiekuna-mę ż czyzny. Dł ugo. przyglą dali się sobie badawczo. W koń cu mę ż czyzna uś miechną ł się na znak, ż e zrozumiał, iż Tiril wie, kim on jest.

 

Nie padł y jednak ż adne sł owa.

 

Jak cicho jest na zewną trz!

 

Bergen spał o. Takż e w niewielkiej izdebce zapanował a cisza. Tiril przenosił a wzrok z jednego goś cia na drugiego.

 

Wbrew swej woli musiał a przyznać, ż e wszystko, co opowiadał jej Mó ri, jest prawdą. Nie ś nił a. Czuł a przewiew cią gną cy po podł odze, ostry zapach myszy, sł omy, smoł y i starego stę chł ego kurzu. Sł yszał a spokojne oddechy Mó riego i Nera. Pł omyki ś wiec niespokojnie migotał y.

 

Przybyli kolejni goś cie.

 

Tiril zaparł o dech w piersiach. Ze strony dwó ch kobiet nic jej nie groził o. Wcią ż był y pię kne, lecz wkró tce miał a je zniszczyć nienasycona chciwoś ć ludzi i ich bezwzglę dnoś ć. Tak powiedział y Mó riemu panie powietrza i morza.

 

Zaś miał a się kró tko nerwowym ś miechem, graniczą cym z histerią.

 

– Dobrze, ż e ż adna ze zł ych mocy nie zdoł ał a sforsować zapory – stwierdził a. – Inaczej one takż e by się tu znalazł y.

 

– Z pewnoś cią – odpad nauczyciel. – Ale twó j pies uratował Mó riego. Po raz kolejny! I do pewnego stopnia ty. Akurat w chwili, gdy zł e moce miał y się przedrzeć przez zwał y chmur, ocalił a go myś l o twoim psie i o tobie. Spadł na dó ł.

 

– Ja? Ja ocalił am Mó riego?

 

– Tak. A raczej przywią zanie Mó riego do ciebie. Bliskoś ć, jaka was ł ą czy.

 

Gdy spostrzegł, ż e się zmieszał a, powiedział:

 

– Nie musisz się niczego obawiać z naszej strony. A jeś li odł oż ysz magiczny znak, któ ry masz w kieszeni, nie bę dziesz musiał a na nas patrzeć.

 

– Ach, oczywiś cie!

 

Tiril już wsunę ł a dł oń do kieszeni, kiedy ujrzał a jeszcze jedną istotę. Odruchowo podniosł a rę kę do ust. ż eby powstrzymać krzyk. Cofnę ł a się pod ś cianę.

 

Nie musiał a się dł ugo zastanawiać, wiedział a, ż e ma przed sobą Nidhogga. Do tej pory krył się w cieniu, teraz jednak postanowił się pokazać.

 

Nie, to był o wię cej niż mogł a znieś ć. Nidhogg z „Eddy” był przypominają cą smoka istotą, któ ra mieszkał a pod ziemią i podgryzał a korzenie Yggdrasilla, Drzewa Wszechś wiata. To stworzenie był o czymś poś rednim mię dzy baś niowym potworem a czł owiekiem. Ż ó ł tobiał a, wydł uż ona twarz o dł ugich ostrych zę bach zdecydowanie należ ał a do makabrycznego ś wiata fantazji.

 

Tiril pociemniał o w oczach, lecz zmusił a się do patrzenia na stwora. Powitał a go ukł onem i powtó rzył a zaproszenie do poczę stunku.

 

Istota wydał a z siebie cichy, skrzekliwy ś miech i wbił a potworne kł y w drewnianą belkę, oderwał a kawał ek potrzą snę ł a gł ową. Tiril odetchnę ł a drż ą c. W oczach zakrę cił y jej się ł zy upokorzenia. Przecież chciał a tak dobrze!

 

Brakował o teraz tylko jednego z towarzyszy Mó riego: Pustki.

 

– Pustka nie przyjdzie – oś wiadczył nauczyciel, jakby czytał w jej myś lach. – Bo wokó ł ciebie nie ma pustki, Tiril z ludzkiego rodu. Nadajesz ż yciu ludzi sens i sprowadzasz radoś ć. A teraz odł ó ż magiczny znak, wtedy znikniemy.

 

Z portu dobiegł o kilka uderzeń dzwonu okrę towego, poza tym panował a niezwykł a cisza, jak gdyby znajdował a się na bezludnym pustkowiu, a nie w tę tnią cym ż yciem mieś cie.

 

– Chyba cał kiem nie znikniecie?

 

– Nie, przez cał y czas krą ż ymy wokó ł naszej zdobyczy: Mó riego.

 

Tiril zebrał a się na odwagę i powiedział a dokł adnie to, co chciał a:

 

– Nie podoba mi się sł owo „zdobycz”. Ale proszę, abyś cie zostali jeszcze przez chwilę. Wiecie, ż e jestem gotowa uczynić wszystko dla mego przyjaciela.

 

– Wiemy, bez ciebie przekroczył by granice i stał się jednym z nas.

 

Z sercem w gardle wpatrywał a się w gó rują cą nad nią przeraż ają cą postać upiora czarnoksię ż nika z zamierzchł ych czasó w.

 

– Czyż nie chcecie, by wykorzystywał swe niezwykł e umieję tnoś ci na tym ś wiecie?

 

– Ś wiat nic nas nie obchodzi. Nic dobrego nas na nim nie spotkał o.

 

Tiril odetchnę ł a gł ę boko, by ukryć, jak bardzo się boi.

 

– Proszę wię c, abyś cie zrobili to dla mnie. Nie mam sił, by teraz mu pomó c. Musimy wyruszyć w drogę przed upł ywem jednej doby, a Mó ri nie moż e się nawet podnieś ć. Naprawdę jesteś my zmuszeni jechać dalej. Ale ja nigdy nie opuszczę mego przyjaciela. Bez waszej pomocy oboje zostaniemy uwię zieni i być moż e wkró tce umrzemy.

 

Staliw milczeniu. Tiril przyszł a do gł owy szalona myś l, ż e oni porozumiewają się ze sobą bez sł ó w.

 

W koń cu przemó wił nauczyciel, jego gł owa zwisał a nad dziewczyną niczym gł owa starego ż ó ł wia.

 

– Ze wzglę du na ciebie, i twego dzielnego wiernego psa, przyjdzie ci z pomocą Zwierzę. Nidhogg w podzię ce za okazaną mu dobroć takż e zrobi, co w jego mocy. Ja ró wnież. Za ciepł o, jakie ł ą czy ciebie i Mó riego, panie nieba i mó rz uczynią, co tylko bę dą mogł y. W twym czystym, gotowym zawsze nieś ć pociechę sercu utracona nadzieja dostrzega ś wiateł ko rozjaś niają ce mrok. A opiekunka Mó riego gotowa jest dać mu jeszcze jedną szansę.

 

Tiril w podzię ce skł onił a gł owę. Nie zdoł ał a ukryć uś miechu radoś ci i ulgi.

 

Potem zwró cił a się do ostatniego, mę ż czyzny, ducha opiekuń czego Mó riego.

 

– Ty się jeszcze nie wypowiedział eś, panie. W ż yciu Mó riego uczynił eś niewiele albo wrę cz nic.

 

Mę ż czyzna, któ ry bez sł owa towarzyszył Mó riemu w- podró ż y poprzez inne wymiary, przemó wił po raz pierwszy:

 

– Nie miał em ku temu okazji. Mó j czas na ziemi upł yną ł, zanim jeszcze jego się rozpoczą ł. Ale to ja się teraz za nim wstawił em.

 

Tiril padł a na kolana.

 

– Dzię ki ci, Hraundrangi-Mó ri – rzekł a cicho. – Moż esz być, panie, dumny ze swego syna.

 

Uję ł a dł oń Mó riego i siadł a przy nim.

 

Mę ż czyzna uś miechną ł się.

 

– A wię c odgadł aś to, co jemu nigdy nie przyszł o do gł owy. Zaopiekuj się nim, moja droga!

 

– Z waszą pomocą na pewno wszystko

 

Okaleczony wilk kuleją c podszedł do Nera i obwą chał go. Tiril obserwował a to ze strachem. Bardzo bał a się o swego ulubień ca.

 

– Nie lę kaj się, ż ycie twego psa zostanie przedł uż one – cicho powiedział nauczyciel.

 

– Och, naprawdę? – westchnę ł a uszczę ś liwiona. – Serdeczne dzię ki! Najwię kszym moim zmartwieniem był o to, ż e psi ż ywot trwa tak kró tko.

 

Zwierzę wró cił o do niej. Patrzyli na nią wszyscy.

 

– Dzię kuję – szepnę ł a. – Dzię kuję, jestem taka szczę ś liwa, ż e nie wiem, jak to wyrazić. I ż egnajcie!

 

Wyję ł a z kieszeni kawał ek dę bowego drewna z rysunkiem magicznego znaku i schował a go do worka Mó riego.

 

Izdebka opustoszał a.

 

Tiril siedział a oparta o ś cianę, nie wypuszczają c z rę ki chł odnej dł oni przyjaciela.

 

Cisza wokó ł niej był a ogromna.

 

To się nie zdarzył o, przekonywał a samą siebie oszoł omiona. Nie potrafił a zebrać myś li, przemykał y przez gł owę oderwane od siebie. Znó w snuł am poboż ne ż yczenia. Pod wpł ywem fantazji Mó riego stworzył am wł asne.

 

Przez nieszczelną ś cianę przecisną ł się powiew wiatru, podrywają c do gó ry kurz z podł ogi. Zamigotał y ś wiece.

 

Ich blask przez moment padł na drewnianą belkę. Wyraź nie był o widać, ż e cał kiem niedawno ktoś odł upał z niej kawał ek, jakby koń zawadził zę bami o ż ł ó b.

 

Poczuł a uś cisk dł oni Mó riego. Przecią gną ł się.

 

– Tiril? Siedzisz tutaj?

 

Pochylił a się nad nim. Nie ś miał a wierzyć wł asnym oczom.

 

– Najdroż szy przyjacielu, odzyskał eś przytomnoś ć?

 

Usta Mó riego rozcią gnę ł y się w uś miechu, ale nie dał o się zrozumieć wypowiadanych przez niego sł ó w.

 

– Co mó wisz?

 

Powtó rzył:

 

– Blask twoich oczu. Twoje oczy znó w bł yszczą, Tiril!

 

– To chyba nic dziwnego. Jak się czujesz?

 

Mó ri usiadł.

 

– Czuję się silny i zdrowy, gotowy, by podbić ś wiat.

 

Dzię kuję, pomyś lał a Tiril. Dzię kuję wam, on zdoł a jutro opuś cić Bergen!

 

Zdmuchnę ł a ś wiece.

 

– Ty moż e się już wyspał eś, ale ja muszę się choć trochę zdrzemną ć.

 

– Oczywiś cie. Ja też jeszcze bę dę spał. Czuję się taki spokojny, odprę ż ony.

 

Odwró cił się na drugi bok. Tiril uł oż ył a się za jego plecami i nacią gnę ł a okrycie na oboje.

 

Otoczył a ramieniem pierś przyjaciela, poczuł a, ż e nie jest już tak koś cista jak przedtem. Wpasował a kolana w zagł ę bienie jego kolan – mieś cił y się idealnie – i starał a się ogrzać mu plecy.

 

– Wszystko bę dzie dobrze, Mó ri. Bylebyś tylko był zdró w, poradzimy sobie z każ dym kł opotem. Ty i ja.

 

Neto przytulił się do niej.

 

Wszyscy troje – poprawił a się.

 

Rozdział 19

 

Bergen nie sł ynie z jasnych sł onecznych dni, lecz nazajutrz powitał a ich pię kna pogoda.

 

Erling zastanawiał się, czy nie lepiej wyprawić się do Christianii statkiem. Myś lał o Mó rim, któ remu zapewne z trudem przyjdzie znosić trudy kolejnej podró ż y. Przeprawa statkiem trwał a co prawda dł uż ej, lecz był a znacznie wygodniejsza. Erling lubił wygodę.

 

W portowym magazynie powitał go jednak zdrowy i radosny Mó ri.

 

– Co się z tobą stał o? – spytał zdumiony Erling. – To chyba jakieś czary!

 

– Rzeczywiś cie moż na tak to ują ć – tajemniczo uś miechnę ł a się Tiril.

 

– Sam tego nie rozumiem – przyznał Mó ri. – Owszem, guz na gł owie jeszcze pobolewa, ale to drobiazg. Nagle poczuł em się cał kiem zdró w. Nie pamię tam, bym czuł się tak dobrze od czasu tego nieszczę snego eksperymentu w koś ciele na Islandii. Musiał em przejś ć jakiś kryzys.

 

– To wspaniale! W takim razie moż emy jechać konno – stwierdził Erling. – Zadbał em o twojego wierzchowca, jest wię c przygotowany do drogi. A Tiril moż e wzią ć jednego z naszych. Tiril, czy ty wł aś ciwie umiesz jeź dzić konno?

 

– Nie pytaj – odparł a nie bez goryczy. – Nauczył am się na Islandii. A raczej dowiedział am, co to jest.

 

Erling spoważ niał.

 

Moja siostra bardzo się postarał a! Wó jt był u mnie i oznajmił, ż e widziano was w Bergen. Odparł em, ż e już o tym sł yszał em, ale was nie widział em. O podró ż y do Christianii wspominał em od dawna, nikt wię c nie bę dzie się dziwił, jeś li wyjadę teraz.

 

Tiril spoglą dał a przez okno.

 

– Raniutko wyjrzał am przez zasł onkę – powiedział a – ż eby sprawdzić, czy jest już jasno, i wtedy zobaczył am na rogu jakiegoś mę ż czyznę. Stał odwró cony plecami i patrzył na port. Wydał o mi się, ż e bardzo przypomina starszego z dwó ch napastnikó w, tego z kozią bró dką. Ale mogł am się pomylić. Kiedy zerknę ł am jeszcze raz, znikną ł.

 

– Wieś ć, ż e wró ciliś cie, z pewnoś cią rozniosł a się prę dko, a zatem to cał kiem moż liwe. Musimy jak najprę dzej wyruszyć. Dobrze by był o jechać powozem, ale podró ż trwał aby zbyt dł ugo. Niestety, bo w powozie czł owiek tak się nie kurzy.

 

– Pojedziemy konno – zdecydował a Tiril. – Nero przy- wyki już do biegu przy koniach. I norweskie trawiaste drogi bę dą przyjaź niejsze dla jego ł ap niż islandzkie pola lawy.

 

Przy sł owie „ł apy” przypomniał a sobie nieszczę sną istotę, któ rą ujrzał a nocą, i umilkł a. Ż aden z mę ż czyzn nie wiedział o jej przeż yciach.

 

A jednak nieś wiadom niczego Erling nawią zał do tego tematu:

 

– Wiem, ż e to, co powiem, nie pasuje do trzeź wego, mocno stą pają cego po ziemi kupca, raczej bę dzie w waszym stylu, ale wydaje mi się, ż e nie pojedziemy sami, towarzyszyć nam bę dzie ktoś jeszcze. Wybaczcie mi, jeś li mó wię niemą drze, ale zauważ ył em to już wó wczas, kiedy się spotkaliś my, Mó ri. Czy to, co powiedział em, jest gł upie?

 

– Nie ty jeden tak to odczuwasz, Erlingu – rzekł Mó ri z powagą. – Powiedzmy tylko, ż e sporo przeż ył em na Islandii.

 

– Musiał eś mieć naprawdę ró ż ne doś wiadczenia – mrukną ł Erling.

 

Po twarzy Mó riego przemkną ł jeden z jego uś miechó w – przelotny, lecz peł en smutku i ś ladó w tajemnej wiedzy. Tiril kochał a te uś miechy. Uważ ał a je za swoje zwycię stwo.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.