Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 2 10 страница



 

Rozczarowanie nie pozwalał o jej usną ć. Usiadł a.

 

– Ty też nie moż esz spać, Tiril? – usł yszał a spokojny, cichy gł os Mó riego.

 

– Tak. Zł a jestem na Nera. Uniemoż liwił mi wykradzenie twojego magicznego znaku, dzię ki któ remu mogł abym zobaczyć upiory.

 

Mó ri roześ miał się.

 

– Przynajmniej jesteś szczera. Ale nie nazwał bym ich upiorami. Wą tpię wię c, by mó j znak zadział ał w tym wypadku.

 

– Ale przecież ty ich widzisz.

 

– Owszem, ale to zupeł nie inna sprawa.

 

– Nic nie rozumiem.

 

Unió sł się na ł okciu.

 

– Jeś li tego nie rozumiesz, najlepiej chyba bę dzie, jak ci wyjaś nię. Przysuń się bliż ej!

 

– Nie mogę, Nero leż y na moim okryciu.

 

– Nero nie jest przecież gł azem z epoki lodowcowej!

 

Szeptem wydał rozkaz i pies przenió sł się za jego plecy.

 

– Dobrze, uł oż ył się na mojej derce. Teraz ja nie mogę się ruszyć.

 

Oboje zachichotali. Tiril zabrał a okrycie i przyczoł gał a się bliż ej. Mó ri wolną rę ką starannie otulił ją owczą skó rą i przycią gną ł do siebie, aby mogli grzać się nawzajem.

 

Co prawda nie jest z nim już tak ź le jak wtedy, gdy go znaleź liś my, myś lał a Tiril, ale wcią ż jest taki chudy. Podł oż ył jej ramię pod gł owę, leż eli na plecach i patrzyli w gwiazdy, któ re podczas tej podró ż y nieczę sto mieli okazję widzieć. Tiril, nieco zdziwiona, stwierdził a, ż e są takie same jak w Bergen, a przecież podró ż morzem wydawał a się jej bardzo dł uga.

 

– Powiedz mi, Tiril – zaczą ł Mó ri z wahaniem. – Czy wiesz, jak zginą ł Mag-Loftur?

 

– Tak – odparł a, czują c nagł e ukł ucie lę ku. – Jakieś wielkie, straszne, szare owł osione ramię wył onił o się z morza i wcią gnę ł o w morską otchł ań ł ó dź, któ rą pł yną ł. Ani po nim, ani po ł odzi nie znaleziono ż adnego ś ladu.

 

Usł yszał a, ż e Mó ri wzdycha z ulgą. Wiedział a, co myś li. Gdyby to on podją ł pró bę wskrzeszenia z martwych zł ego biskupa…

 

– Pytanie, co jest lepsze – powiedział nagle.

 

– Tak ci ź le?

 

– Przeż ywam prawdziwe piekł o na ziemi, Tiril. Kiedy mó wię, ż e nie chcę już wię cej ż yć, to naprawdę tak myś lę. Pragnę ci pomó c. Potem…

 

– Nie mogę tego sł uchać – ję knę ł a.

 

– Wybacz mi! Nigdy się nie nauczę, ż e jest ktoś, kto się o mnie troszczy. Kto mnie lubi, chociaż nie ma dla mnie miejsca wś ró d ludzi.

 

Odnalazł a jego rę kę i mocno ją uś cisnę ł a. Nie chciał jej puś cić. Zrozumiał a, ż e ma zamiar opowiedzieć jej o swych strasznych przeż yciach, choć wiele go to bę dzie kosztował o.

 

Aby zachę cić go do zwierzeń, cicho zapytał a:

 

– Mó ri… Kim są ci, któ rzy nam towarzyszą? Jeś li w ogó le istnieją, jeś li ja nie oszalał am!

 

Wiatr od morza wydał się nagle lodowato zimny. Po tajemniczych pagó rkach Islandii ponió sł się ję k skargi. To wicher zawodził. Tiril wydał o się, ż e brzmi w nim strach. Jakby nie chciał sł uchać i bronił się przed opowieś cią o innych wymiarach, tych poza ś wiatem ludzi i wiatró w.

 

Sł yszeli cię ż ki oddech Steinara. Spał, nie był o co do tego wą tpliwoś ci. Nero takż e zapadł w sen.

 

Mó ri rozpoczą ł opowieś ć od tej nocy, kiedy to zginą ł Mag-Loftur, a on sam spadał w otchł ań, aż wreszcie udał o mu się wezwać Nera, psa, z któ rym mó gł nawią zać duchowy kontakt pomimo dzielą cej ich odległ oś ci.

 

Rozdział 13

 

Mó ri, opowiadają c Tiril o swych przejś ciach, przeż ywał wszystko od nowa. Zrozumiał, w duszy ma ranę, któ ra nigdy się nie zagoi i przez resztę jego dni cią gle bę dzie się otwierać i krwawić.

 

Ale o dł ugoś ci swego ż ycia decydował on sam.

 

 

Trzej mę ż czyź ni, naraż ają c wł asne ż ycie, z ogromnym wysił kiem wydobyli go spod osuwają cej się ziemi. Gorą co im dzię kował. Wkró tce jednak rozpoczą ł się koszmar i w tym sł owie nie był o ani krzty przesady.

 

Wskazano mu nieduż ą izdebkę na poddaszu w szopie. Są dził, ż e tam bę dzie mu dobrze. Dopó ki nie zasną ł.

 

Wtedy się to zaczę ł o.

 

We ś nie znó w był na pł askowyż u. Wszystko wokó ł widział wyraź nie; przypuszczał, ż e znó w wyszedł w noc. Chciał się obudzić, uciec stamtą d, lecz sen wcią ż trwał.

 

Znalazł się dokł adnie w tym samym miejscu co poprzedniej nocy i znó w ziemia usunę ł a mu się spod stó p. Zabrakł o jednak psiaka, któ ry by go uratował.

 

Najdziwniejsze, ż e jednocześ nie przebywał w koś ciele w Holar. Widział dawno zmarł ych biskupó w, stali z dł oń mi wzniesionymi w gó rę. tym razem wszyscy odwró ceni w jego stronę.

 

Ku Mó riemu zmierzał biskup Gottskalk, jego stopy wcią ż znajdował y się pod posadzka, ale przysuwał się coraz bliż ej. Maga-Loftura ani mł odego diakona nigdzie nie był o widać. Mó ri znalazł się sam na sam z upiorami zmarł ych duchownych.

 

Przemó wił doń Gottskalk Okrutny, a jego gł os ponió sł się gł ucho pod sklepienie koś cioł a.

 

– Strzeż się, niepokorny, któ ry zł amał eś prawa ż ycia i ś mierci, aby zawł adną ć moją mą droś cią! Nie wiesz nic o losie, jaki mnie spotkał!

 

Mó ri nie zdoł ał odpowiedzieć. Nagle usł yszał czyjś gł os, monotonnie, z niezł omną sił ą wypowiadają cy zaklę cia. Był to Mag-Loftur, lecz Mó ri go nie widział. Gł os Loftura przemienił się we wś ciekł y, peł en zł oś ci falset, a potem koś ció ł zadrż ał w posadach i unió sł się w powietrze. Poprzewracał y się ś wieczniki.

 

Biskupi zniknę li, Mó ri poczuł, ż e koś ció ł się przechyla, ziemia otworzył a się pod jego stopami, Mó ri znalazł się poza ś wią tynią, ale nagle ujrzał ją pod sobą w dole, spadał a, ginę ł a w otchł ani. Teraz i sam Mó ri runą ł w dó ł, lecz zdoł ał uchwycić się wystę pu skalnego. Niestety, kamień się ukruszył i Mó ri w ś lad za koś cioł em obsuną ł się w przepaś ć.

 

Przez jakiś czas trwał w oszoł omieniu, nie był w stanie okreś lić, co się z nim dzieje. Nie wiedział, czy znajduje się w koś ciele, czy na zewną trz, we ś nie krzyczał ze strachu, ale nie przestawał spadać, widział, jak ś wiece migocą i gasną, gł ę boko w dole majaczył dach koś cioł a, aż wreszcie cał y budynek znikną ł, pogrzebany przez osuwają ce się masy lawy.

 

On leciał dalej w dó ł. Unosił się w pró ż ni, w któ rej dał się sł yszeć szum. Czuł, ż e nie jest ani na ziemi, ani w jej wnę trzu, lecz gdzie indziej, gdzie – tego okreś lić nie potrafił.

 

Nagle szum ustał, zapadł a ś miertelna cisza. Martwa, nieruchoma cisza, bez echa, bez odzewu.

 

Mó ri wolno otworzył oczy.

 

Mrok. Otoczył go niebieskawy mrok, rozś wietlany tylko niebieskimi promieniami wpadają cymi przez niewidzialne otwory.

 

Od cieni oderwał y się dwie postacie i ruszył y w jego stronę.

 

Jedną z nich był a pię kna kobieta – wysoka, ubrana w dł ugą jasną szatę, zł ote wł osy spadał y jej aż na plecy. Drugą był przystojny mę ż czyzna, mają cy w sobie jaką ś obcoś ć, sprawiał wraż enie, jakby dzielił a go od Mó riego nieskoń czona odległ oś ć, choć jednocześ nie był blisko. Wyglą dał na dobrego, lecz oczy lś nił y mu niebezpiecznym blaskiem tajemnic, któ re powinny zostać ukryte dla ś wiata ludzi.

 

Mó ri odruchowo powitał przybyszó w z szacunkiem.

 

Przemó wił a kobieta:

 

– Mó ri, Mó ri, wielki jest mó j ż al! W dniu, w któ rym przyszedł eś na ś wiat, wyznaczono mnie, bym towarzyszył a ci w ż yciu.

 

– Jesteś wię c, pani, mym duchem opiekuń czym?

 

– Tak, i mó wią, ż e jestem potę ż na. Nie mogł am jednak ustrzec cię przed twą wł asną ż ą dzą.

 

– Przed poż ą daniem „Rö dskinny”? Wiem o tym – rzekł ze wstydem.

 

– „Rö dskinna” jest tylko czę ś cią drogi, jaką obrał eś dla siebie. Wielokrotnie pró bował am cię ostrzec, ż e droga czarnoksię ż nika jest podstę pna, kusi coraz gł ę bszym wtajemniczeniem, aż wreszcie czł owiek przekracza granice. Musisz teraz pró bować odnaleź ć drogę do domu, lecz ja nie mogę ci towarzyszyć. Drogę, któ rą wybrał eś, przyjdzie ci pokonać samotnie.

 

– Wielce mnie to zasmuca. Ale jak mam odnaleź ć ten „dom”? Któ rę dy iś ć?

 

– Twoja wę dró wka bę dzie wiodł a przez labirynty ró ż nych wymiaró w. Pierwszej nocy towarzyszyć ci bę dzie jeden z duchó w, mó j przyjaciel. On takż e jest twoim opiekunem, ale nie posiada mojej mocy, był kiedyś bowiem czł owiekiem.

 

– Rozumiem.

 

– Czł owiek jest w stanie porozumiewać się tylko ze swym wł aś ciwym duchem opiekuń czym, nie bę dziecie wię c mogli ze sobą rozmawiać. Nie otrzymasz odpowiedzi na zadane pytania. Ż egnaj! Jesteś jednym z niewielu, z któ rymi mi się nie powiodł o, Mó ri.

 

Pragną ł ją zawoł ać, lecz wtopił a się w niebieskawy mrok i zniknę ł a.

 

Jego pomocnik gestem wskazał mu drogę.

 

Schodzimy w dó ł, pomyś lał Mó ri. Poruszamy się w dó ł po lodowato zimnych zboczach, ku czarnej jak wę giel czeluś ci.

 

Nadcią gną ł wiatr, w jego zawodzeniu usł yszał skargę, jakby grzeszna dusza ż alił a się w potrzebie.

 

O nic jednak nie pytał.

 

Musieli znajdować się w wielkiej grocie, któ ra krę to prowadził a dalej w ciemnoś ć. Jakiś dź wię k nabierał coraz wię kszej mocy. To skarga wiatru przechodził a w jeszcze mroczniejsze tony, w przepojony bolesnym smutkiem chó r mę skich gł osó w.

 

W jednej chwili uś wiadomił sobie, ż e to czarnoksię ż nicy z pradawnych czasó w, niewypowiedziany bó l ich duszy, wyraż ają cy ż al z powodu tego, czego się dopuś cili. Mó ri wiedział, ż e wielu czarownikó w wykorzystywał o swą wiedzę w sł uż bie dobra. Ich gł osó w w tym chó rze z pewnoś cią nie sł ychać. To byli ci inni, ci, któ rzy zeszli na zł ą drogę.

 

Tak jak on, Mó ri?

 

Ciekaw był, czy wś ró d nich znalazł się zł y biskup Gottskalk. Z pewnoś cią tak wł aś nie się stał o.

 

Mijali mroczne groty, poruszał y się w nich cienie. Fantomy… Podnió sł wzrok ku sklepieniu. Wę drujemy pod grobami czarnoksię ż nikó w, pomyś lał.

 

Zostawili chó ralną pieś ń skargi za sobą. Otoczył o ich przenikliwe zimno, szli pod gó rę, wprawdzie droga wiodł a stromo, lecz nie musieli się wspinać. Buty Mó riego zdarł y się na ostrych kamieniach.

 

Ló d. W powietrzu czuć był o mró z. Towarzysz Mó riego kroczył przodem, niemy, oboję tny. Miał tylko wskazywać drogę.

 

„Musisz teraz pró bować odnaleź ć drogę do domu”, powiedział a kobieta. Jakby wą tpił a, ż e mu się to uda. A przecież zapewniono mu pomoc! Czyż by czekał y go wię ksze trudnoś ci?

 

Mró z stawał się coraz dotkliwszy, Mó ri poczuł, ż e zmroż ony rę kaw kurtki trzeszczy przy dotyku. Dokoł a widział jedynie poł yskują ce kryształ ki, sam stał się niemal kryształ em, widział, ż e z koniuszkó w palcó w sypią się bł ę kitne iskierki niewyobraż alnego zimna.

 

Teraz umrę, pomyś lał. Zamarznę na ś mierć.

 

Nie mam już duszy. Cał y skł adam się wył ą cznie z pustego strachu i ż alu, któ ry przeszywa mnie tysią cem lodowatych ostrzy.

 

Pomocy, nie przeż yję tego!

 

Nagle otaczają ca go atmosfera zł agodniał a. Zimno przestał o już być tak dotkliwe, zrobił o się jaś niej. Dotarli do wyjś cia z grot.

 

Ale gdzie się znajdowali?

 

Mó ri szedł za swym milczą cym przewodnikiem, któ ry uparcie kroczył naprzó d. Nagle wszystkie kryształ ki lodu spadł y na ziemię i zniknę ł y.

 

Na ziemię? Tu nie był o ziemi. Chociaż nikt mu o tym nie powiedział, Mó ri zdawał sobie sprawę, ż e znalazł się w nieznanych wymiarach, otaczają cych wewnę trzny ś wiat czł owieka. Ujrzał tych, któ rzy wypatrują moż liwoś ci, by się weń wedrzeć: zł e moce, dobre duszki, groź ne zjawy i mroczne cienie.

 

W pewnym sensie moż na był o powiedzieć, ż e owe istoty, te obce moce, poruszał y się ró wnież wokó ł globu ziemskiego, chociaż dział o się to na pł aszczyź nie duchowej, nie materialnej. Bo teraz Mó ri znalazł się wś ró d nich. Mó gł zajrzeć do ś wiata ludzi, podczas gdy sam znajdował się w iluzorycznym wszechś wiecie.

 

Jego przewodnik się zatrzymał.

 

Zrobił to w sposó b tak gwał towny, ż e Mó ri wyczuł coś groź nego. „Nie idź dalej! ”, tak odczytał to przesł anie.

 

I nagle… Duch opiekuń czy gwał townie się odwró cił, wzburzony popatrzył na Mó riego i znikną ł.

 

– Och, nie! – zawoł ał Mó ri. – Ratunku! Jak mam się stą d wydostać?

 

Zdrę twiał.

 

Ze ś cian, któ re wcale nie był y, jak są dził, ś cianami, lecz gę stymi zwał ami chmur, rozległ y się odgł osy czł apią cych, drepczą cych krokó w. Sł yszał podniecone, peł ne zł oś ci pomrukiwanie, któ re się zbliż ał o, stł umione, zniecierpliwione okrzyki wydawane przez kogoś, kto nie moż e osią gną ć upragnionego celu.

 

Biegiem rzucił się do ucieczki. Niemal unosił się nad ziemia, któ rej nie widział; ledwie ją wyczuwał, a mimo wszystko dawał a mu podporę. Zrozumiał, ż e cokolwiek znajduje się po drugiej stronie chmur, jest niebezpieczne. Te cienie, któ re widział, pragną ce przedostać się do ś wiata…

 

Biegnij, Mó ri, biegnij! Musisz uciekać, prę dko!

 

Pró bował się zorientować, czy to jakieś jego ciemne sprawki pró bują teraz się na nim mś cić, ale nie mó gł sobie nic takiego przypomnieć. Ci, któ rzy go gonili – bo bez wą tpienia ś cigali wł aś nie jego – usił owali przedrzeć się przez jaką ś zaporę. Ich zniecierpliwienie wyraź nie rosł o, ponieważ im się nie udawał o.

 

Te dź wię ki! Tak niebywale przenikliwe! Pochrzą kiwanie, ż ucie, cmokanie i ciamkanie. Zdyszana niecierpliwoś ć …

 

W szaroliliowych chmurach na moment utworzył a się szczelina, jakby powł oka chmur nieco się przerzedził a i mó gł za nią zajrzeć.

 

Z przeraż enia zaparł o mu dech w piersiach. Zdą ż ył dostrzec zaledwie dwie istoty biegną ce ró wnolegle z nim, ale to i tak był o doś ć. Przeraż ają cy potwó r o sprę ż ystym, kształ tnym korpusie, ludzkiej postaci, lecz poruszają cy się na czworakach, przesł ał mu spojrzenie krwistoczerwonych ś lepi i diabelski, peł en wyczekiwania grymas na straszliwych szerokich ustach.

 

Druga istota był a starą jak ś wiat kobietą o pozbawionym kształ tu ciele i pał ają cych zł em rysach twarzy. Pogroził a mu pię ś cią na znak, by się zatrzymał, czego, rzecz jasna, nie zrobił. Gdzieś dalej dostrzegł wielkie zwierzę, niezdarnie poruszają ce się na brzuchu. Oczy ś wiecił y w jego stronę, zielone i – gł odne? Stworó w musiał o być wię cej, ale nie zdą ż ył już ich zobaczyć.

 

Wtedy wł aś nie zrozumiał, gdzie jest. To przecież był y zł e moce, przebywają ce w wymiarach otaczają cych ś wiat ludzi, od dawna szukają ce moż liwoś ci, by do niego wtargną ć.

 

A on, Mó ri, dawał im nagle doskonał ą sposobnoś ć, stanowił ogniwo ł ą czą ce owe dwa ś wiaty! Otworzył się dla mocy, nad któ rymi nie panował!

 

Znalazł y się teraz bliż ej. W każ dej chwili mogł y się przedrzeć i przy jego pomocy wpł yną ć strumieniem do ś wiata ludzi.

 

Czy nie ma nikogo, kto by mi pomó gł? O, wszystkie dobre duchy, przybą dź cie mi na ratunek!

 

Kobieta, jego duch opiekuń czy, nie mogł a mu towarzyszyć. A gdy mę ż czyzna zrozumiał, jakiej biedy sobie Mó ri napytał, takż e odwró cił się do niego plecami. Po prostu musiał się poddać.

 

Mó ri wiedział, ż e dzię ki znajomoś ci czarnej magii pomó gł wielu ludziom. Ale czy nie robił tego gł ó wnie po to, by sprawdzić, ile potrafi osią gną ć? Jak wielkim jest czarownikiem?

 

Czy nigdy nie zrobił nic bez egoistycznych pobudek? Czy nie był o czł owieka, któ ry mó gł by się za nim wstawić?

 

Tiril i Nera zdradził, opuś cił ich, pozostawił samych w przeraż ają cym ś wiecie, kiedy tak bardzo potrzebowali jego pomocy i wsparcia. Rzą dził o nim pragnienie zdobycia „Rö dskinny”, zasł uż enia na miano najlepszego na ś wiecie. Pozostawił ich zrozpaczonych i zawiedzionych.

 

A przecież wł aś nie wobec nich ż ywił najgorę tsze uczucia w swym dorosł ym ż yciu.

 

– Tiril – szepną ł, ś miertelnie zmę czony po szaleń czym poś cigu. – Tiril, wybacz mi! Nero, przekaż jej, ż e ż ał uję! Ż e niczego bardziej nie pragnę niż jej dobra! I ż e tak bardzo was teraz obojga potrzebuję.

 

Nagle stopy nie znalazł y już oparcia. Bezradnie zaczą ł opadać w dó ł, kozioł kują c w powietrzu zanurzał się w wiecznoś ć.

 

Krzyki i hał as ucichł y.

 

Jego ciał em targną ł wstrzą s. Zobaczył, ż e znajduje się z powrotem w mał ej, niebieskiej grocie, gdzie cał y ten koszmar się rozpoczą ł.

 

Znó w zapanował a martwa cisza.

 

Rozdział 14

 

Grota przypominał a jego izdebkę …

 

Leż ał na pryczy. Z ł awy podniosł a się jakaś postać.

 

Oczy zaczę ł y przyzwyczajać się do bł ę kitnego mroku, rozró ż niał szczegó ł y. Stó ł z jedzeniem. Jego wierzchnie okrycie.

 

Istota, któ ra mu towarzyszył a, nie był a ani sympatyczna, ani ł adna. Wię cej dostrzec nie mó gł.

 

– Gdzie jestem? – szepną ł.

 

– Na zewną trz.

 

– Na zewną trz czego? Koś cioł a w Holar?

 

– Jesteś poza ś wiatem.

 

– To wiem. Jak się tu znalazł em?

 

– Sam tego chciał eś.

 

– Nie, wcale nie! Został em tu ś cią gnię ty.

 

– 0, nie. Gdyby tak był o, znajdował byś się w znacznie lepszym poł oż eniu. A czyż nie pragną ł eś poznać wszystkich tajemnic ż ycia i ś mierci, czasu i przestrzeni?

 

– Owszem, ale…

 

– Miał eś zbyt mał o sił y. Nie był eś Wergiliuszem ani Sæ mundem Uczonym, ani nawet Gottskalkiem Zł ym. On ź le skoń czył, chociaż zaszedł dalej niż ty. Marny los spotkał takż e Maga-Loftura.

 

– Gdzie… gdzie wię c trafił em?

 

– W pó ł drogi. Nauczył eś się zaklinać, lecz tylko w czę ś ci. Tu nauczysz się wię cej, ale pamię taj, za każ dym razem, gdy posł uż ysz się czarami, by czynić dobro, ś cią gniesz nieszczę ś cie na kogoś innego. Na tym mię dzy innymi bę dzie polegał a kara za to, ż e wyprawił eś się na obszary, nad któ rymi nie panujesz.

 

– Nie zależ y mi już, by zostać najpotę ż niejszym czarnoksię ż nikiem na ś wiecie.

 

– Już nim jesteś.

 

– A Mag-Loftur?

 

– On posuną ł się za daleko. Ty nie doś ć daleko.

 

– Mó wisz niejasno. Chcesz powiedzieć, ż e Mag-Loftur…?

 

– Zapomnij o nim. On został ukarany.

 

– To znaczy, ż e już nie istnieje. Wydaje mi się jednak, ż e moja kara bę dzie sroż sza.

 

– Moż e. Zależ y, jak się na to patrzy. Był eś tylko obserwatorem, ale umieję tnoś ci miał eś wystarczają ce. Ciesz się, ż e nie był y wię ksze!

 

– Jak mogą się stać wię ksze?

 

– Wyruszysz w podró ż kształ cą cą.

 

– Dzię ki, rezygnuję z niej.

 

– Za pó ź no. Już dokonał eś wyboru.

 

Potem sen przestał być wyraź ny, rozproszył się w zwykł e, nie powią zane ze sobą marzenia senne, i w koń cu Mó ri się obudził, mokry od potu.

 

 

– Ale to przecież tylko sen – wtrą cił a Tiril, wsł uchana w opowieś ć.

 

– Doprawdy? – unió sł się Mó ri. – Doprawdy? Kiedy się obudził em, na ł awie w mojej izdebce u wieś niaka siedział mę ż czyzna, straszny, ten sam, któ rego widział em we ś nie. Był jeszcze wyraź niejszy. Na jego widok zrobił o mi się sł abo.

 

Tiril odruchowo rozejrzał a się dokoł a.

 

– Czy on tu…

 

– Owszem, towarzyszy nam.

 

– Ale kim on jest?

 

– Moim nauczycielem. Nie pytaj o jego imię, nie znam go.

 

Tiril westchnę ł a.

 

– Przypuszczam, ż e to nie koniec twej opowieś ci?

 

– Nie, jeszcze nie.

 

– Mó w wię c dalej.

 

– Nastę pnej nocy… Przybył po mnie.

 

– Czyli ż e z koś cioł em już koniec? I z otchł anią, któ ra otwarł a się pod tobą na pł askowyż u?

 

– Tak. Zabrał mnie do pustki, do duchowej nicoś ci, otaczają cej nasze dusze, nie ciał a. Nazywam ją wymiarami. To doskonał e okreś lenie, znaczą ce wszystko i nic. Otaczają nas wymiary, któ rych nie znamy, Tiril. Kiedy uszliś my, a raczej poszybowaliś my kawał ek, nastą pił a „zmiana warty”. Mó j nauczyciel przekazał mnie kolejnej istocie…

 

 

Mó ri kontynuował swą opowieś ć:

 

Z wielkim zdumieniem i lę kiem przyglą dał się nowe- mu mę ż czyź nie, jeś li to stworzenie w ogó le moż na nazwać mę ż czyzną …

 

– Pragniesz poznać tajemnice ziemi – powiedział a istota, uś miechają c się zł owrogo. – Chodź wię c ze mną!

 

Ponieważ Mó ri się wahał, uś miechnę ł a się ponownie i z sarkazmem rzekł a:

 

– Uważ asz, ż e jestem okropny? Kiedyś był em bardzo pię kny. Niestety, miał em do czynienia z ludź mi.

 

– Kim jesteś?

 

– Kiedyś był em nadzieją. Nadzieją ludzi na raj na ziemi. Teraz jestem straconą nadzieją. Po tej nocy i ty staniesz się podobny do mnie.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.