|
|||
Rozdział 2 13 страница
Tiril wyjaś niał a z zapał em:
– Mó ri wczoraj wieczorem został uderzony w gł owę. Na statku, któ rym przypł ynę liś my. Pewnie jeszcze nie doszedł do siebie.
– Powinieneś leż eć – stwierdził Erling, a Tiril natychmiast mu przytaknę ł a.
Przez chwilę rozważ ali sytuację. Erling od razu wykazał chę ć sł uż enia im pomocą, co wię cej: mó gł zrobić sobie teraz wolne i dzię ki temu towarzyszyć im do Christianii.
Wszyscy pragnę li tam pojechać, by rozwią zać zagadkę pochodzenia Tiril, no i opuś cić Bergen, gdzie czyhali na nich wrogowie.
We tró jkę stali szczę ś liwi w kantorze – uradowani ponownym spotkaniem, czekają cym ich wyjazdem, dzię ki któ remu moż e uda im się dotrzeć do prawdziwych rodzicó w Tiril, i tym, ż e wszystko mniej wię cej się uł oż ył o. Nero podskakiwał, i on takż e chciał wzią ć udział w ogó lnej radoś ci.
Opowiedzieli Erlingowi o Christine, któ ra w takim poś piechu opuś cił a biuro.
– Niedobrze – westchną ł Erling. – Moja siostra jest najbardziej mał ostkową osobą, jaką znam. To do niej podobne – jako wzorowa obywatelka i przyjació ł ka prawa i porzą dku natychmiast pobiegnie do wó jta. A wię c mego planu nie da się zrealizować. Miał em zamiar umieś cić was w twoim rodzinnym domu, Tiril, bo nikt nie wpadł by na pomysł, ż e wł aś nie tam należ y cię szukać. Teraz jednak wó jt pobiegnie tam nie zwlekają c.
Tiril tylko się z tego cieszył a. Nie miał a najmniejszej ochoty wracać do domu, z któ rym ł ą czył o się wspomnienie tylu przykrych przeż yć.
– Tu zostać nie moż ecie – gł oś no myś lał Erling. – U mnie w domu takż e, to szaleń stwo. A domek w Laksevå g jest obserwowany…
– Przez kogo? – zainteresował a się Tiril.
– Przez dwie ró ż ne strony wó jta i twoich prześ ladowcó w.
– Niemoż liwe, aby wcią ż mnie ś cigali!
– Nie wiem, Tiril – odparł Erling z powagą. – Na Islandii nie zabawił aś dł ugo, a widziano ich tuż przed twoim wyjazdem.
– Ojej! – zadrż ał a przeraż ona.
– Już wiem! Wś ró d rozlicznych kramó w i magazynó w rodziny Mü lleró w na przystani Bryggen jeden należ y do mnie. Kupił em go jakieś dwa tygodnie temu i tak szczę ś liwie się skł ada, ż e moja siostra nic o tym nie wie. Spró buję was od razu tam przemycić, moż e zdą ż ymy, zanim Christine przyprowadzi mego przyjaciela wó jta.
– Doskonale – ucieszył się Mó ri.
– A ty, mó j drogi – oś wiadczył Erling surowo – natychmiast się poł oż ysz. Jesteś blady jak chusta, chł opcze! Z uderzeniem w tył gł owy nie ma ż artó w!
Nigdy jeszcze Tiril nie sł yszał a, by ktokolwiek nazywał Mó riego chł opcem. Z powagą jednak skinę ł a gł ową i obiecał a, ż e sama tego dopilnuje.
Erling, kochany, wierny Erling przynió sł poś ciel i jedzenie do starego skł adu portowego, jednego z niewielu, jakie się zachował y po fatalnym poż arze w 1702 roku. Budynek był doś ć wysoki, podzielono go jednak na wiele kramó w i magazynó w. Erling był wł aś cicielem zaledwie niewielkiej jego czę ś ci. Prowadził o do niej wejś cie z zabudowanego zauł ka tuż przy kei. Kroki idą cych echem odbijał y się od starych grubych desek i solidnych ś cian z bali. Pomieszczenie należ ą ce do Erlinga znajdował o się na pię trze.
W pewnym momencie Erling wywoł ał Tiril na schody.
– Tiril, czy ty i Mó ri…?
– Co takiego? – spytał a naiwnie.
Zniecierpliwił się. Nie bardzo wiedział, jak ma się wyrazić.
– Chodzi mi o to, czy… czy zawarliś cie umowę? Czy jesteś cie parą?
– Ach, to masz na myś li! Nie, drogi Erlingu, dobrze wiesz, ż e nie moż na zostać narzeczoną Mó riego. Jesteś my bardzo, bardzo dobrymi przyjació ł mi.
Usł yszał a gł ę bokie westchnienie ulgi.
– Wobec tego wszystko w porzą dku. Jutro wieczorem musimy stą d wyjechać. Zał atwię sprawę pienię dzy. Czy mam wzią ć trochę dla ciebie?
– Wszystkie!
– No, to bę dzie… Moż e i tak. Masz wprawdzie w Bergen sporo nieruchomoś ci, ale na podró ż przyda ci się gotó wka, nie chcę, ż ebyś miał a wobec mnie dł ug wdzię cznoś ci, chociaż chę tnie za ciebie zapł acę.
– Jesteś mą drym czł owiekiem, Erlingu – rzekł a z powagą. – Cieszę się, ż e znó w cię widzę.
Szukał czegoś w jej oczach, lecz na pró ż no. Odszedł.
Kiedy Tiril wró cił a, Mó ri posł ał jej pytają ce spojrzenie, lecz w odpowiedzi usł yszał tylko wesoł e: „A wię c znó w zamieszkamy razem! Coraz bardziej się do siebie przyzwyczajamy! ”
Jedynie Tiril nie był a ś wiadoma, ż e jest jednym z rogó w klasycznego tró jką ta.
Tiril napisał a serdeczny list, któ ry Erling zanió sł do wię zienia. Wł aś ciwie prosił a go, by wykradł Ester, aby wraz z nimi mogł a opuś cić Bergen, lecz tym razem Erling stanowczo zaprotestował. Przestę pstwa popeł nione przez kobietę był y zbyt poważ ne, by dla niej postę pował wbrew prawu.
Stanę ł o wię c na liś cie. Znalazł y się w nim szczere wyrazy wdzię cznoś ci, sł owa tę sknoty i otuchy, opowiadanie o pobycie na Islandii. Ester po przeczytaniu go w oczach zakrę cił y się ł zy.
Jeszcze raz przypomniał a Erlingowi, ż e Tiril ma odziedziczyć po niej wszystko, co znajduje się w zamknię tej izdebce w chacie na wyspie. Erling w imieniu Tiril gorą co podzię kował, nie wspominają c Ester ani sł owem, ż e cał y jej mają tek skonfiskował a korona.
Ester przeszł a atak serca. Straż nik wię zienny powiedział Erlingowi, ż e kolejnego najprawdopodobniej nie przetrzyma. Moż e i lepiej, w ten sposó b uniknie szubienicy albo ś cię cia. Wyrok już dawno powinien być wykonany, lecz jak na razie z tym zwlekano. Jasne był o, ż e niewiele już ż ycia został o skazanej.
Erling nie bardzo wiedział, ile z tego ma powtó rzyć Tiril. Postanowił wstrzymać się jeszcze przez jakiś czas.
W drodze do domu zatrzymał się na Bryggen i podnió sł wzrok na magazyn. Miał ochotę zobaczyć się z Tiril.
Lepiej jednak nie ś cią gać na nich uwagi.
Wró cił wię c do biura. Bę dzie musiał poradzić sobie z nader usł uż ną siostrą i ewentualnie wó jtem.
No có ż, jakoś to bę dzie. Jeszcze jeden dzień i wszyscy razem wyruszą z Bergen.
Pod wieczó r do Tiril z przeraź liwą jasnoś cią dotarł o, ż e Mó ri nie jest zdró w. Nie mó gł leż eć na plecach, bo rana na gł owie sprawiał a mu bó l. Przekrę cił się na bok i rozpaczliwym uś ciskiem trzymał Tiril za rę kę. Wstrzą s mó zgu wywoł ał niemalż e ś lepotę, nawiedzał y go omamy z koszmaru, jaki przeż ył na Islandii.
Wszystko, czego udał o się dokonać Tiril, wydawał o się zrujnowane.
Oczywiś cie wcale tak nie był o, bo przecież gdyby na Islandii i podczas podró ż y powrotnej nie pielę gnował a go tak troskliwie, nie przeż ył by urazu. Teraz był przynajmniej nieco silniejszy.
Ś wiatł o wpadał o do izdebki przez nieduż e otwory. Zaczynał o się już ś ciemniać, wię c Tiril zapalił a ś wiece w przyniesionych przez Erlinga ś wiecznikach. Okienka zasł onił a kawał kami materiał u, aby nikt się nie zorientował, ż e w starym magazynie ktoś przebywa.
Niedł ugo bę dzie musiał a wyprowadzić Nera na wieczorny spacer, bał a się jednak zostawiać Mó riego samego.
Tak dł ugo już się nie ruszał.
Ś pi? Czy też …?
Dotknę ł a piersi przyjaciela. Dzię ki ci, dobry Boż e, oddycha!
Ale stan, w jakim się znajdował, nie był snem. Zwilż ył a czoł o chorego wilgotną szmatką. Mó ri nie zareagował, nawet powieki mu nie drgnę ł y.
Był nieprzytomny.
Mó j Boż e, nie poradzę sobie z tym, muszę sprowadzić pomoc!
Ale kogo?
Kogo woł ano, gdy zachorował ktoś w dzielnicach ubogich? W kim pokł adano nadzieję, komu ufano jako osobie znają cej się na leczeniu?
Tiril.
Kogó ż wię c miał a sprowadzić?
Do domu Erlinga iś ć nie mogł a, był a tam jego matka, przede wszystkim siostra. Medykowi nie wierzył a, przyjaź nił się z wó jtem.
Nikogo innego nie znał a.
Gdyby to ona zachorował a, Mó ri by ją wyleczył Tyle wszak potrafił.
Narysował a na dł oni znak ż yczenia, ten, któ rego ją nauczył, i odmó wił a serdeczną modlitwę, wyraż ają c proś bę, by wyzdrowiał.
To jednak nie wystarczył o. Potrzebował a potę ż niejszych ś rodkó w.
Ostroż nie zerknę ł a na podró ż ną sakwę Mó riego. Wiedział a, gdzie przechowuje swe czarodziejskie runy, elementy tajemnej wiedzy. Leż ał y w oddzielnej kieszeni, widział a, jak wyjmował je stamtą d, kiedy był y mu potrzebne.
Przeniosł a wzrok na jego twarz, oś wietloną migocą cym pł omykiem ś wiecy.
Naprawdę ź le wyglą dał. Ż ó ł tawa bladoś ć rozpoś cierał a się na policzkach, pod oczami kł adł y się mroczne cienie. Bez wą tpienia stan jego był poważ ny.
Nagle w pamię ci pojawił o się kilka sł ó w: „A dla tych, któ rzy wę drują przez dolinę cieni ś mierci…”
Tam wł aś nie znajdował się teraz Mó ri.
Na pró bę wsunę ł a rę kę do worka.
Nie ró b tego, Tiril, nie wolno.
Ż ycie Mó riego.
Nic o tym nie wiesz. Moż esz się pomylić.
Nie wolno mi go stracić. Tak bardzo go kocham, na swó j sposó b. Moż na powiedzieć, ż e mam dla niego bezgraniczny szacunek. Nie jest to zwykł a ziemska, cielesna mił oś ć. On jest moim ż yciem, moim ś wiatł em. Moim bogiem. Dla niego przejechał am morza i lą dy, nie powstrzymał am się przed niczym, byle tylko go odnaleź ć, wiedział am bowiem, ż e on potrzebuje mnie, wł aś nie mnie. Czy mam wię c teraz pozwolić, ż eby dwaj ł ajdacy, najgorsze szumowiny, zmarnowali wszystko, co wspó lnie z Mó rim zbudowaliś my?
Nawet teraz, chociaż znajdował się na progu ś mierci, nie był o w nim sł aboś ci czy bezradnoś ci. Wcią ż dawał o się wyczuć jego niezwykł ą osobowoś ć, biją ca od niego aura oddział ywał a na Tiril, któ ra czuł a się jak począ tkują cy czeladnik przy swoim mistrzu.
Bo tak przecież był o. I ona wyobraż ał a sobie, ż e bę dzie mogł a go wyleczyć? Przecież aura Mó riego przybrał a już barwę ś mierci!
Jej dł oń zaciskał a się wokó ł osobliwych przedmiotó w. Ciał o przeniknę ł y wibracje, ogarnę ł a sł aboś ć. Przed oczami ukazał y jej się mroczki, jakby zaraz miał a stracić przytomnoś ć.
Stał o się tak dlatego, ż e runy wykonał nadzwyczaj potę ż ny czarnoksię ż nik.
Ostroż nie wyję ł a je z kieszeni sakwy.
Był o ich tak wiele, ż e nie mieś cił y się w dł oniach. Uł oż ył a wię c runy na zakurzonej podł odze, nie mogł a ich dł uż ej trzymać, prą dy, jakie wysył ał y, wprawił y jej rę ce w drż enie.
Kawał eczki drewna pokryte magicznymi znakami. Wę giel brunatny. Jak Mó ri go nazywał? Surtarbrand. Sporo ją nauczył podczas postojó w na Islandii, pokazywał znaki, wyjaś niał, lecz bardzo szybko, ż eby nie zdoł ał a niczego zapamię tać. Tiril jednak odznaczał a się doskonał ą pamię cią, zwł aszcza wtedy, kiedy chciał a się czegoś nauczyć, coś wię c został o jej w gł owie. Poznał a teraz czarodziejskie runy wyryte na kawał kach metalu. Na przykł ad Mł ot Tora, wyryty w miedzi pochodzą cej z trzech dzwonó w koś cielnych. Najpotę ż niejszy ze wszystkich znakó w magicznych, odł oż ył a go na bok, bo mó gł się przydać. „Hartowany w ludzkiej krwi w Zielone Ś wią tki…”
Nastę pny znak, wyryty w oł owiu, chronił przed urokiem. Tego nie potrzebował a. I wró ż ebny znak, ryty srebrze, zdradzają cy przyszł oś ć. Tiril nigdy nie chciał a znać przyszł oś ci. Uważ ał a, ż e ciekawiej jest nie wiedzieć.
Nie, teraz potrzeba jej czegoś innego…
Moż e to? Materiał przypominają cy… Czy to skó ra zwierzę cia? A tamten? Na ludzkiej skó rze? Bala się zastanawiać nad tym dł uż ej.
Jednego ze znakó w nie oś mielił a się dotkną ć. Odruchowo cofnę ł a przed nim rę ce.
Wiedział a, co to jest. Mó ri mó wił jej, ż e do sporzą dzenia pewnych znakó w trzeba uż yć „trupiego strą ka” – bł ony pł odowej. Tiril odwró cił a gł owę, nie chciał a nawet na to patrzeć. Zresztą był to znak zapobiegają cy ś mierci na morzu, niepotrzebny teraz.
A oto Ró ż a Mił oś ci, przydatna, kiedy chce się kogoś skł onić do uczucia. I Pieczę ć Salomona, na wę glu brunatnym. I jeszcze znak dla czarownic wybierają cych się w podró ż …
Nie, nie ma czasu na zastanawianie się nad każ dą z run. I tak nie bardzo pamię tał a, któ ra do czego sł uż y, był o ich tak wiele.
Lecznicze runy… Czego teraz potrzebuje?
Co Mó ri mó wił jej o chorobach?
Kiedy Nero poranił sobie ł apy… Mó ri wyją ł wtedy znak, na któ rym wyryto mnó stwo kó ł eczek. No có ż, Mó ri nie na to cierpiał.
A kiedy jej dokuczał o przezię bienie?
Tak, ten był by lepszy. Moż e te runy zdoł ają uleczyć Mó riego?
Ale jak on wyglą dał?
Na wszelki wypadek postanowił a odprawić bardziej uroczysty rytuał. Wybrał a znaki, któ re, jak są dził a, mogą być przydatne, i uł oż ył a je na ciele Mó riego i wokó ł niego.
Mł ot Tora umieś cił a na jednym ramieniu, na drugim – Pieczę ć Salomona. Najlepiej zabezpieczyć się na wszystkich frontach. Pieczę ć Marka, obdarzona potę ż ną mocą, odsuwa chorobę, przeciwdział a osł abieniu i bó lom, na pewno nie zaszkodzi. I jeszcze jeden znak przeciwdział ają cy chorobie i udrę ce, ten takż e postanowił a wykorzystać.
Wę zeł Szczę ś cia Sæ munda Uczonego. To też brzmi nieź le.
Pieczę ć Kró la Salomona (jedna z wielu). Wyryta w wę glu brunatnym chroni i sprowadza dobre sny
Pieczę ć Marka, przeciwdział a chorobom.
Czy nie był o czegoś, co nazywał o się „Krzyż Chrystusa”? I „Pieczę ć Ducha Ś wię tego”? Nie, to znaki przeciwko rzuconym przekleń stwom, w dodatku i tak nie pamię tał a, jak wyglą dają. Moż e znak przynoszą cy szczę ś cie? Albo ostrzegają cy przed wszelkimi nieszczę ś ciami na lą dzie i na morzu? Nie, nie pasował y.
Był też jeden znak, przy któ rym należ ał o wypowiedzieć jaką ś dł ugą formuł ę, z któ rej niestety nie pamię tał a ani sł owa, nie wiedział a też, jak wyglą da. Czy to któ ryś z tych, któ re wybrał a?
No, tyle musi wystarczyć.
Uł oż ył a wybrane znaki wokó ł Mó riego najstaranniej jak umiał a, wypowiadają c kró tkie modlitwy, bę dą ce doś ć chaotyczną mieszaniną elementó w wiary chrześ cijań skiej i pogań skich wierzeń. Czarodziejskie runy był y jednak takż e czę ś cią pogań skiej wiary, nie są dził a wię c, by to akurat miał o zaszkodzić. Przeciwnie, lepiej zabezpieczyć się na wszystkie sposoby.
Pieczę ć Kayyama. Leczy, przeciwdział a bó lom, sł aboś ci i innym chorobom. Chroni takż e przed magią i nieszczę ś ciami. Formuł a jaką należ y wypowiedzieć: „Chrystus, bł ogosł awione dziecię, siedział przed drzwiami ś wią tyni z pochodnią w jednej rę ce, a księ gą w drugiej. »Dlaczego pł aczesz, mó j synu? «spytał a Maria Dziewica. »Jestem ranny i chory«, odrzekł Jezus. »Uleczę cię z bó lu nó g i z bó lu rą k, z bó lu wywoł anego ż alem i myś lami, i z każ dego innego bó lu«. Choroba odeszł a”. Każ dy, kto odmó wi tę modlitwę, pozbę dzie się choroby.
Wę zeł Szczę ś cia Sæ munda Uczonego
Nieco wystraszona pogł adził a Mó riego po policzku, ż yczą c mu szczę ś cia. Koniuszki palcó w dotykają ce jego skó ry przeniknę ł o cudowne mrowienie.
Teraz Nero musiał już wyjś ć. Tiril bardzo nie chciał a zostawiać Mó riego, lecz jeś li ma się psa, trzeba brać pod uwagę i jego potrzeby.
Dla pewnoś ci wzię ł a swego wiernego czworonoż nego przyjaciela na smycz. Jeszcze raz zerknę ł a na Mó riego, lecz on wcią ż leż ał nieruchomo w krę gu zapalonych ś wiec i magicznych znakó w.
Przepeł nił ją niezwykł y szacunek, wrę cz uniesienie. W Mó rim tkwił a jakaś przeraż ają ca wielkoś ć, nawet teraz, kiedy leż ał na prostym posł aniu, na podł odze w magazynie portowym. Znó w ogarnę ł o ją uczucie, ż e on jest nie z tego ś wiata, lecz z obcej mrocznej krainy cieni, ż e jak wilkoł ak, wampir czy inna nieś miertelna istota jest niebezpieczny dla ludzi. Zaraz jednak przypomniał a sobie, jak rozpaczliwie jego dł oń zacisnę ł a się na jej rę ce, poszukują c kontaktu, i zrozumiał a jego samotnoś ć. Mó ri był tak niesł ychanie skomplikowany.
Ale był jej przyjacielem. Ta myś l ogrzał a jej serce.
Na schodach panował y ciemnoś ci, a Nerowi bardzo się spieszył o, cią gną ł mocno. Tiril, ż eby nie stracić ró wnowagi, musiał a przytrzymać się ś ciany.
Coś uderzył o ją w udo. Pomacał a w kieszeni spó dnicy.
Jedna z czarnoksię skich run Mó riego najwidoczniej wsunę ł a się do kieszeni, kiedy nie chciał y jej się pomieś cić w dł oniach.
Wzię ł a znak do rę ki, poczuł a pod palcami przyjemną gł adkoś ć drewna. Musi pamię tać, ż eby po powrocie odł oż yć go na miejsce wraz z innymi.
Nero spieszył do najbliż szego rogu i zaraz zaczą ł badać, jakie psy był y tu już przed nim i zostawiał y swoje wizytó wki. Tiril w tym czasie delikatnie przesuwał a palcami po wyrytym w drewnie znaku.
Poznał a rysunek…
Nie mogł a jednak sobie przypomnieć, co to za znak. Wiedział a co prawda, ż e jest waż ny, bo doś ć dł ugo o nim rozmawiali. Mó ri mó wił podniesionym gł osem… Nie, nie pamię tał a.
– No, Nero, już wystarczy, idziemy do domu – oś wiadczył a.
Pies jednak ani myś lał wracać. Pocią gną ł ją w gł ą b zauł ka. Tiril zapierał a się obcasami, nie dał a jednak rady. Nero był silniejszy.
Bał a się, ż e zobaczy ich ktoś, kto bę dzie wiedział, ż e dziewczyna z duż ym czarnym psem jest poszukiwana.
Co prawda był o już bardzo pó ź no, o tej porze nikt się tu nie krę cił.
Byle tylko Mó ri zdoł ał się oderwać od wymyś lonych przez siebie istot z bezdennych otchł ani, któ re go nie odstę pował y. Gorą co wspó ł czuł a przyjacielowi, choć rozumiał a te koszmary, przecież sama uległ a wpł ywowi jego sł ó w. Nie tylko zresztą ona, tak samo Steinar, Erling i wielu innych.
Czyż nie rozumiał, czyż inni nie mogli poją ć, ż e to Mó ri miał tak silną, potę ż ną osobowoś ć, ż e wydawał o się, iż nie jest sam? Przenió sł swoje sny na rzeczywistoś ć i nie potrafił już odró ż nić marzenia sennego od prawdy. Posiadał też taką zdolnoś ć sugestii, ż e inni odczuwali to samo co on.
Poważ nie się obawiał a o jego zdrowie psychiczne. Towarzysze z innego ś wiata? Wytwory wyobraź ni. Owszem, Tiril wierzył a w nadnaturalne zdolnoś ci Mó riego, w jego znajomoś ć wiedzy tajemnej. Ale musi być w tym jakiś umiar!
Do licha! Pró bował a się zatrzymać, ale Nero nie pozwolił.
W lichym ś wietle latarni ulicznej zobaczył a, ż e ulicę tuż przed nimi przecię ł a dama w staroś wieckim stroju. Nero parł naprzó d, jakby jej nie zauważ ył, aż wreszcie wyczuł jakiś nader interesują cy zapach i gwał townie zawró cił, nie zwracają c uwagi na kobietę, z któ rą niemal się zderzył, ani na Tiril, któ rą szarpną ł tak, ż e stracił a ró wnowagę.
Tiril oczekiwał a, ż e zaraz spadną na nią gniewne sł owa o niewychowanym psie, lecz kobieta spokojnie skierował a się do drzwi jednego z domó w. Zniknę ł a w ś rodku.
Ale…
Serce Tiril podskoczył o w piersi.
Kobieta przeszł a przez drzwi, nie otwierają c ich!
Wtedy dopiero Tiril zdał a sobie sprawę, któ ry z magicznych znakó w ś ciskał a w palcach.
Znak umoż liwiają cy widzenie duchó w.
Wystarczy, by czł owiek, któ ry pragnie ujrzeć upiory i zjawy, miał go przy sobie i wyobraził sobie wyryty na nim rysunek.
Tego wł aś nie znaku Mó ri nie pozwalał Tiril wzią ć do rę ki!
Rozdział 18
Tiril prowadzą c Nera po schodach miał a wraż enie, ż e ledwie ż yje. Nie mogł a opanować dygotu. Serce bił o jej mocno i szybko.
A wię c był a w stanie widzieć duchy! Nigdy wł aś ciwie tego nie pragnę ł a, w dzieciń stwie, a nawet pó ź niej, trochę bał a się ciemnoś ci. Pocieszał a się tylko tym, ż e na pewno utraci tę zdolnoś ć, kiedy odł oż y na miejsce ó w straszny magiczny znak.
Rozejrzał a się, ale nikogo nie dostrzegł a. Dzię ki Bogu, dom był przecież stary i wiele mogł o się tu wydarzyć.
Mó ri leż ał jak przedtem. Tiril wiedział a, ż e do jednego ze znakó w przypisana jest dł uga formuł a, jakaś historia o Jezusie i Maryi. Co z tego, skoro nie mogł a jej sobie przypomnieć? Mł otem Tora takż e należ ał o się posł ugiwać wraz z zaklę ciem, ale miał a nadzieję, ż e i bez tego runy zadział ają.
Najwidoczniej się pomylił a.
Uklę kł a przy swym niezwykł ym przyjacielu. Uję ł a go za rę kę, by przekazać mu choć trochę swej sił y. Dł oń Mó riego był a lodowato zimna, ale rę ce zawsze miał chł odne, i widział a przecież, ż e oddycha.
Ogarnę ł a ją czarna rozpacz.
Zapomniał a o kobiecie, o któ rej zamierzał a mu opowiedzieć, o tym, ż e chciał a się przyznać do zabrania jednego z jego magicznych znakó w, i przeż yciu tego, przed czym tak bardzo chciał ją uchronić. Zapomniał a o podnieceniu wywoł anym tym, co widział a. I o postanowieniu, ż e przekona go, iż wszystkie jego wizje podziemnego ś wiata był y jedynie wytworami wyobraź ni, ż e musi przestać o nich mó wić, bo inaczej ludzie zaczną myś leć, ż e oszalał.
|
|||
|