Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 2 11 страница



 

– Nie! Nie chcę!

 

– Sam wybrał eś drogę, poszukują c wiedzy poza obszarami przeznaczonymi dla czł owieka.

 

Mó ri wcią ż się wahał.

 

– Kim był ten, któ ry przyszedł wczorajszej nocy?

 

– Twó j nauczyciel? On reprezentuje zdolnoś ć ludzi do uczenia się, przede wszystkim na wł asnych bł ę dach.

 

– Czy on takż e był kiedyś pię kny?

 

– Bardzo.

 

– To znaczy, ż e ludzie nie potrafili uczyć się na wł asnych bł ę dach?

 

– A ty uważ asz, ż e jest inaczej?

 

– Nie.

 

– Chodź już!

 

Tej nocy Mó ri unosił się nad ziemią, pł yną ł w powietrzu od kraju do kraju, od wybrzeż a do wybrzeż a. Przewodnik postanowił pokazać mu, ż e we wszystkich czę ś ciach ś wiata trwają wojny. Tragikomiczne wojny, w któ rych armie wygrywają lub przegrywają, ale gdy tylko zdoł ają wylizać się z ran, natychmiast wszczynają wojnę w innym miejscu.

 

Był a to ogromnie przygnę biają ca podró ż.

 

Gdy obudził się nastę pnego ranka, na ł awie w izdebce siedział y dwie odraż ają ce postacie: nauczyciel i przewodnik, uosobienie straconych nadziei.

 

 

Wieczorem z cał ych sił starał się nie zasną ć, nie chciał przeż ywać już nic wię cej. Sen jednak nadcią gną ł chył kiem, jak gdyby Mó ri poddany został dział aniu usypiają cych olejkó w eterycznych.

 

W tym ś nie znajdował się na ziemi, pod goł ym niebem, nauczyciel przygotowywał go na cię ż kie doś wiadczenia.

 

– Masz dowiedzieć się wszystkiego o ludziach, planetach i niebiosach wokó ł nas. Tej nocy ujrzysz zaledwie drobny okruch.

 

Mó riemu dech zaparł o w piersiach. Coś się do nich zbliż ał o.

 

– Och, nie, nie! – ję kną ł.

 

Kiedyś być moż e był o to dostojne i zgrabne zwierzę. Teraz wyglą dał o jak uosobienie przeraż enia; okaleczone, zbite, ze ś ladami znę cania się nad nim. Nie dał o się poznać, jaki gatunek zwierzę cia kiedyś reprezentował o. Moż e to pies, moż e jeden z kotó w, a moż e jeleń?

 

– Nie musisz mi tego mó wić – rzekł Mó ri. – To symbol sposobu, w jaki ludzie traktują zwierzę ta.

 

– Masz rację.

 

– A Tiril tak kocha zwierzę ta – wyrwał o się Mó riemu z gł ę bi serca.

 

(Tiril, usł yszawszy to, uś miechnę ł a się, lecz w oczach zakrę cił y jej się ł zy. )

 

– Na tę wyprawę nie chcę wyruszać – oś wiadczył Mó ri swemu nauczycielowi.

 

– Musisz!

 

 

Urwał.

 

– Tiril, nie chcę mó wić o tej nocy. Nie tobie. Nie chcę też wracać do tych wspomnień ze wzglę du na siebie.

 

– Ja też nie chcę o tym sł uchać – przyznał a. – Opowiedz, co cię spotkał o kolejnej nocy. Przypuszczam jednak, ż e rano, kiedy się obudził eś, zwierzę siedział o w twojej izbie?

 

– Tak

 

– I jest teraz z nami?

 

– Jest.

 

Tiril odwró cił a gł owę w stronę, z któ rej wyczuwał a obecnoś ć milczą cych towarzyszy podró ż y.

 

– Masz moje najgł ę bsze wspó ł czucie, nieszczę sna istoto – zał kał a. – Nie potrafię się pogodzić z ludzkim okrucień stwem.

 

Mó ri obdarzył ją przelotnym uś ciskiem.

 

– Ludzka zdolnoś ć niszczenia i rujnowania jest bezgraniczna. Nawet tym kompletnie pozbawionym fantazji przychodzą do gł owy ró ż norakie pomysł y.

 

– Obawiam się, ż e masz rację. Ale czy nie istnieje nic pię knego?

 

– Owszem. Ty – uś miechną ł się.

 

– To bardzo mił e z twojej strony. – Tiril pokraś niał a z radoś ci.

 

– Są takż e dobrzy ludzie, Tiril. Z gruntu dobrzy. Dowiedział em się takż e o tym, ale dopiero pó ź niej. Na począ tku przewodnicy zajmowali się przede wszystkim nauczaniem mnie magii i wiedzy tajemnej.

 

– Po islandzku zwanych „galder”. Czy uczyli cię tylko czarnej magii? Tej sł uż ą cej wył ą cznie zł u?

 

– Nie, starali się, bym poznał podstawy wszystkiego. Pokazali mi, co się znajduje we wszechś wiecie, zaró wno tym materialnym, jak i duchowym, tak abym wiedział, na czym mam się opierać. Przekazali mi wiedzę. Mą droś ć. Moją sprawą jest, abym wykorzystał ją we wł aś ciwy sposó b.

 

Umilkł. Tiril wiedział a, o czym myś li. Na có ż mu był a wiedza tak straszna, ż e nie starczał o sił, by z nią ż yć?

 

Zerknę ł a w bok na jego nauczycieli, lecz tylko domyś lał a się ich obecnoś ci.

 

– Czy Nero ich nie wyczuwa? – spytał a.

 

– Wydaje się, ż e nie. W każ dym razie nie bardzo. To lepiej, niedobrze, gdyby się ich przestraszył. Ich wiedza skierowana jest do ludzi. Przede wszystkim do mnie. Ale i ty, i Steinar wyczuwacie ich bliskoś ć.

 

– Ż ał ujesz?

 

– Cał ej tej historii z „Rö dskinną ”? Gorzko!

 

– Opowiadaj dalej!

 

– Dobrze. Na czym to ja skoń czył em? W jakiej kolejnoś ci się pojawiali? Już wiem!

 

 

Dzień po spotkaniu z udrę czonym zwierzę ciem Mó ri nie był w stanie nic przeł kną ć. Starał się myś leć o czym innym, lecz pł acz bezustannie dł awił go w gardle.

 

Oby nastę pnej nocy nic już się nie zdarzył o! bł agał w duchu.

 

Jego proś by nie został y jednak wysł uchane.

 

Nastę pnej nocy, gdy zjawił się nauczyciel, Mó ri zebrał wszystkie sił y. Przetrwa jeszcze jedną podró ż, choć na samą myś l robił o mu się sł abo.

 

We ś nie – wprawdzie coraz bardziej wą tpił, czy to tylko sny, raczej coś bardziej konkretnego – schodzili w dó ł po schodach. Wykute w kamieniu stopnie okazał y się wą skie i nieró wne, idą c za swym strasznym mistrzem musiał się przytrzymywać wilgotnych ś cian.

 

 

Istota, któ ra spotkał a ich na dole, wyglą dał a tak okropnie, ż e moż na by nią straszyć dzieci. Nawet zahartowany Mó ri ledwie znió sł jej widok Był to mę ż czyzna, w każ dym razie miał ludzką postać, ale blady niby roś lina wyrosł a w piwnicy bez ś wiatł a. Twarz o pionowo uł oż onych oczach jakby rozpł ywał a mu się ku doł owi, nos i broda miał y nadmierną dł ugoś ć, a zę by, ż ó ł tawe i nieró wne, wystawał y mu z nie domknię tych ust. Dolna szczę ka opierał a się na piersi.

 

Niebywale dł ugą rę ką dał znać Mó riemu, by szedł za nim.

 

Przez te zę by na pewno nie moż e mó wić, pomyś lał Mó ri, niechę tnie wę drują c za swym przewodnikiem przez mroczne ziemne korytarze.

 

Pł yną ł czas, a oni posuwali się w milczeniu. Mijali cmentarze, na któ rych warstwami grzebano ludzi kolejnych epok, od prastarych czasó w do wspó ł czesnoś ci. Oglą dali miasta dawno zapadł e pod ziemię i nowe, zbudowane na ruinach, widzieli zagubione kró lestwa…

 

 

– Kim jesteś? – spytał wreszcie Mó ri.

 

– Zwą mnie Nidhogg – odparł a istota. – Mó wią, ż e jestem smokiem, któ ry podgryza korzenie drzewa ś wiata. Kiedy korzenie zostaną przegryzione, ś wiat legnie w gruzach. Jak widzisz, Mó ri z ludzkiego rodu, wcale nie jestem smokiem. Ale w pewnym sensie mają rację. Bo ja reprezentuję ludzi, któ rzy podgryzają korzenie drzewa ż ycia.

 

 

Tiril przerwał a Mó riemu:

 

– Ale co to jest za istota, nie bardzo rozumiem?

 

Mó ri westchną ł. Z trudem przychodził o mu uchylenie rą bka tajemnicy, ujawnienie koszmaru, jaki przeż ył.

 

– Pokazał mi wszystko, co znajduje się pod ziemią, i w jaki sposó b ludzie traktują ukryte tam zasoby.

 

– Ale przecież pod ziemią nic nie ma. Kilka kopalni. Ziemi i gó r nie zdoł ano zniszczyć.

 

– Mó wił, ż e na razie nie jest jeszcze tak ź le, bogactwa ziemi eksploatuje się dopiero w kilku miejscach na ś wiecie. Ale w przyszł oś ci bę dzie gorzej, o wiele, wiele gorzej. Ziemia zazna cierpień przez nieopanowaną chciwoś ć czł owieka. To wł aś nie miał na myś li, mó wią c o podgryzaniu korzeni drzewa ż ycia.

 

– Czy te istoty potrafił y patrzeć w przyszł oś ć?

 

– Oczywiś cie! Dowiedział em się o tym pó ź niej. Ale tej nocy zabrano mnie na bardzo pię kną wyprawę przez wnę trze ziemi. Wę drowaliś my przez baś niowej urody groty peł ne stalaktytó w, przez jaskinie oś wietlane blaskiem skrzą cych się kamieni, zielonych szmaragdó w, lś nią cych diamentó w, fioletowych ametystó w, ciemnoczerwonych rubinó w, zł otego bursztynu, wyrzuconego na brzeg Bał tyku, pochodzą cego z zatopionych dawno temu lasó w sosnowych. Szafiró w niebieskich jak twoje oczy…

 

– Och, jak pię knie powiedział eś! Mó w tak dalej!

 

Mó ri roześ miał się.

 

– Czy moż na rzec, ż e pod ziemią jest nieziemsko pię knie?

 

Tiril takż e się uś miechnę ł a.

 

– Widzieliś my podziemne rzeki, któ rych istnienia nikt się nie domyś la – podją ł Mó ri. – Wyschnię te koryta rzeczne, odsł aniają ce kolejne pokł ady kamieni szlachetnych… Dobrze, ż e ludzie nie wiedzą o tych bogactwach. Kiedy jednak powiedział em o tym memu towarzyszowi, on rzekł coś, co mnie zdumiał o; „W przyszł oś ci ludzie nie bę dą poż ą dać drogocennych kamieni, pię knych grot czy zatopionych miast, lecz czegoś cał kiem innego. Z czasem ziemia stanie się tak wyniszczona…” Nie, nie chcę o tym mó wić, Tiril. To przeraż ają ce.

 

– Rozumiem już, co miał na myś li, mó wią c o Nidhoggu podgryzają cym drzewo ś wiata. To drzewo… Czy w mitologii skandynawskiej nie nazywano go Yggdrasill?

 

– Tak, wł aś nie tak. Wiesz, czasami zastanawiam się, czy nasi przodkowie nie wiedzieli wię cej, niż nam się wydaje.

 

– Czy ludzie nigdy nie zmą drzeją?

 

– Nie. Kolejne pokolenia chcą chyba powtarzać bł ę dy rodzicó w.

 

Chł odny wiatr omió tł miejsce, w któ rym Steinar zwykł e obozował w czasie podró ż y. Tiril nie przypuszczał a, ż e powiew dotrze aż tutaj.

 

Potem jednak przyszł o jej do gł owy, ż e nie jest to zwyczajny wiatr. Dmuchnę ł o lodowatym chł odem, jakby prostą z kró lestwa ś mierci.

 

Czyż by od ich strasznych towarzyszy?

 

Przysunę ł a się bliż ej Mó riego, chcą c poczuć jego ciepł o.

 

Ale przecież on sam jest czę ś cią kró lestwa ś mierci, uś wiadomił a sobie.

 

– Opowiedz mi, co się wydarzył o nastę pnej nocy!

 

Rozdział 15

 

Nastę pna noc? Mó ri starał się przypomnieć sobie kolejnoś ć wydarzeń.

 

Czy to nie ta noc, kiedy pozwolono mu trochę odpoczą ć? Tak.

 

Nauczyciel znó w zabrał go do wszechś wiata, tym razem nie do duchowego, lecz tego bardziej konkretnego. W przestworza na sklepieniu niebieskim.

 

Jak zwykle na począ tku każ dej podró ż y Mó ri uczył się od tego przeraż ają cego swym wyglą dem mę ż czyzny wiedzy tajemnej. Dostą pił wtajemniczenia, za któ re, był pewien, Mag-Loftur oddał by duszę.

 

Stanę się najpotę ż niejszym z ż yją cych czarnoksię ż nikó w, myś lał.

 

Ale za jaką cenę?

 

Jeś li speł nię dobry uczynek, pomogę komuś lub czymś się przysł uż ę, skrzywdzę innego czł owieka. Przyczynię mu nieszczę ś cia.

 

Potworne koszty!

 

Nie wykrę cę się jednak od tych nauk. Ż ą dza posiadania „Rö dskinny” zagnał a mnie aż tutaj, muszę przyją ć to, co jest mi teraz pisane.

 

Tej nocy Mó ri spotkał kolejno dwie kobiety. Obie pię kne i czyste, zdumiał się ich widokiem, nie mó gł zrozumieć, co robią wś ró d przeraż ają cych potworó w.

 

Pierwsza powiodł a go przez powietrze, ponad sklepienie niebieskie, ską d mogli patrzeć na ziemię. Był a to zaiste cudowna podró ż, Mó ri radował się nią bez cienia strachu. Spotkali ptaki niebieskie, unosili się wś ró d perł owych chmur, widzieli, jak z maleń kich domkó w na ziemi unoszą się cieniutkie smuż ki dymu.

 

Kobieta przemó wił a doń po raz pierwszy:

 

– Daję ci moż noś ć ujrzenia pię kna. Moż esz widzieć mą urodę, Mó ri. Ale ludzie, któ rzy przyjdą na ś wiat za dwieś cie lat, zobaczą coś zupeł nie innego.

 

Popatrzył na swą przewodniczkę.

 

– Zmienisz się, pię kna pani?

 

– Tak. Stanę się taka, jak moi towarzysze.

 

– Ale dlaczego? – wykrzykną ł zdumiony.

 

Wskazał a na dó ł.

 

– Widzisz dym unoszą cy się z kominó w? Kiedyś gę sty i czarny, bę dzie buchał z zatrutych studni, z. kominó w wyż szych od najwyż szych wież koś cielnych ze ź ró deł, któ rych jeszcze nie znamy.

 

Mó ri zaniemó wił, nie mó gł poją ć jej sł ó w.

 

– Rozumiem, ż e uosabiasz powietrze, niebo nad Ziemią, przestrzeń. A wię c i ty, pani, staniesz się kiedyś brzydka i odpychają ca?

 

– Tak. Czł owiek ze wszystkiego, co istnieje, wyzwoli ukryte sił y. Nie zostawi w spokoju nawet wszechś wiata, któ ry nie ma granic.

 

– A ptaki niebieskie?

 

Kobieta ze smutkiem pokrę cił a gł ową.

 

Mó ri zapł akał.

 

Opadu na ziemię, gdzie czekał a już druga kobieta.

 

Poprowadził a go przez morza.

 

Poza kilkoma zatopionymi miastami i licznymi wrakami statkó w na dnie morza i to takż e był a pię kna wyprawa. Mó ri z radoś cią obserwował rozmaite ryby o wszystkich kolorach tę czy. Widział tną ce wody wieloryby, rozbawione delfiny i statki dumnie ś lizgają ce się po falach.

 

– No, tu chyba nie ma się czego obawiać – uś miechną ł się do kobiety.

 

Ona jednak nie odwzajemnił a uś miechu.

 

– Upł yną dwa albo trzy stulecia – rzekł a mię kkim, jakby musują cym gł osem – i Jego Wysokoś ć Czł owiek uzna, ż e morze to dobre miejsce do wylewania trucizn. Zanieczyś ci wody pł ynnymi i stał ymi odpadami. Ryby wyginą. Woda stanie się ś miertelnie niebezpieczna. Ludzie zdobę dą zasoby ziemi, któ rych miejsce nie jest w wodzie, lecz wł aś nie tam się znajdą. Ptaki morskie zginą …

 

– Och, nie – bł agał Mó ri. – Nie mó w już nic wię cej! Nie chcę tego sł uchać, nie wierzę, ż e ludzie są tacy podli!

 

– Nie są podli. Są gł upi. I chciwi.

 

Mó ri milczał przez chwilę, potem odwró cił się do niej ze ł zami w oczach.

 

– Przypuszczam, ż e i ciebie, pani, takż e dotknie to szaleń stwo?

 

– Tak, powoli, lecz nieubł aganie, stawać się bę dę taka jak inni, któ rych spotkał eś.

 

Podró ż przestał a już być cudowna.

 

Podobnie jak istoty, z któ rymi poprzednio zawarł znajomoś ć, i ta kobieta nauczał a go, w jaki sposó b w swym powoł aniu czarnoksię ż nika najlepiej moż e wykorzystać moż liwoś ci kryją ce się w jej kró lestwie. Mó ri wiele się nauczył, ale i bardzo zasmucił. Coraz bardziej ż ał ował, ż e wybrał tę drogę. Powinien zostać tam, gdzie był. Wtedy w Holar nie powinien był przekraczać granicy ż ycia i ś mierci.

 

Drę czył o go pytanie, co wł aś ciwie stał o się z Magiem-Lofturem.

 

 

Odpowiedź na nie otrzymał już nastę pnej nocy.

 

– Przygotuj się, Mó ri – uprzedził go nauczyciel. – Nastaw się odpowiednio, czeka cię nieł atwa wę dró wka.

 

– Czy kiedykolwiek był a ł atwa? Czy nie doś ć już widział em ludzkiej mał oś ci?

 

– Ona nie ma granic. Ale ta noc bę dzie inna.

 

– Jestem przygotowany.

 

– Wcale nie sprawiasz takiego wraż enia – uś miechną ł się straszny nauczyciel.

 

– Chyba rzeczywiś cie skł amał em – skrzywił się Mó ri.

 

– Ale powiedz mi… Kim jesteś? Albo raczej: kim był eś kiedyś?

 

Twarz, któ ra nie był a twarzą. lecz tylko jej resztkami, powoli zwró cił a się w jego stronę.

 

– Był em czarnoksię ż nikiem jak ty. Jednym z tych, któ rzy zapuś cili się zbyt gł ę boko i musieli za to ponieś ć karę. Tak jak ty.

 

Mó ri z trudem chwytał oddech.

 

– A wię c i ja kiedyś stanę się taki?

 

– To moż liwie. Ale nic nie wiadomo na pewno.

 

Mó ri niemal gotó w był się wycofać ze wszystkiego. Miał ochotę zachować się jak w dzieciń stwie: rzucić na ziemię, zatkać uszy palcami i wykrzyczeć swó j strach i rozpacz.

 

Stał tylko i pł akał jak dziecko. Wreszcie wydusił z siebie:

 

– Czy był eś jednym z wielkich?

 

– Nigdy nie osią gną ł em szczytu. Utkną ł em w poł owie drogi, jak i ty. Mego imienia nikt dzisiaj już nie pamię ta, ale kiedyś był em wielkim czarnoksię ż nikiem. Nie urodził em się na Islandii. Moją ojczyzną był a Hiszpania, wywodził em się z rodu mauretań skiego. Wszyscy o mnie zapomnieli. To tragiczne. Zniszczył em swoje ż ycie bez ż adnego poż ytku.

 

Kto bę dzie pamię tał o mnie? zamyś lił się Mó ri. Oczywiś cie, Tiril! Ale ona nie bę dzie ż ył a wiecznie.

 

Ta myś l wywoł ał a kolejną falę ż alu.

 

Nie chcę tego, myś lał. Pragnę się z tego wyzwolić, ż yć tak dł ugo jak Tiril, a potem znikną ć.

 

Co ja zrobił em, co zrobił em!

 

Nastę pne sł owa nauczyciela wcale go nie pocieszył y:

 

– Bę dziemy ci towarzyszyć, Mó ri.

 

Drgną ł.

 

– Co takiego?

 

– Jesteś my twymi sł ugami.

 

To ci dopiero sł udzy! Mó ri wcale ich sobie nie ż yczył.

 

– Bę dziesz nas potrzebował. Jesteś my twymi sł ugami na cał e ż ycie. Ale bę dziemy takż e cię pilnować. Kiedy twoje ziemskie istnienie dobiegnie koń ca, bę dziesz nasz. Taki pakt zawarliś my z tobą.

 

Mó ri przymkną ł oczy i odetchną ł gł ę boko. Niech ktoś pomoż e mi się stą d wydostać! Ratunku!

 

Ale kto mó gł mu pomó c? Posuną ł się za daleko, taka był a gorzka prawda.

 

 

Znó w wtrą cił a się Tiril. Popł akują c otarł a oczy i wyją kał a przez ł zy:

 

– Mó wił eś, ż e widział eś coś pię knego. Ale nie powiedział eś, co.

 

– Na koniec dane mi był o ujrzeć, co kieruje ś wiatem, wszechś wiatem, naszym duchowym istnieniem. To przeż ycie był o tak niezwykle silne, ż e opowiem o nim kiedy indziej. Nie dzisiaj, gdy mó wię o wszystkich nieszczę ś ciach.

 

– Ale czy wł aś nie dlatego nie powinieneś …

 

Wstrzymał ją gestem uniesionej dł oni.

 

– Nie, Tiril, nie potrafię przejś ć natychmiast od jednego do drugiego. Najpierw muszę odegnać mroczne cienie. Nie, nie te, któ re nam towarzyszą, mam na myś li te w mojej duszy.

 

– Rozumiem. Kogó ż wię c spotkał eś ostatniej nocy?

 

Mó ri milczał przez chwilę, nie bardzo wiedział, jak ma zaczą ć.

 

– Zostawiono mnie samego.

 

– Samego, gdzie?

 

– W izdebce, w któ rej mieszkał em. Widział aś ją. To był a straszliwa samotnoś ć. Nic się nie dział o. W koń cu zawoł ał em rozgniewany: „Czy dziś w nocy nikt nie przyjdzie”? Usł yszał em odpowiedź: „Już tu jestem”.

 

 

Mó ri powró cił pamię cią do nę dznej izdebki na poddaszu.

 

Rozejrzał się, ale nikogo nie zobaczył. Gł os, któ ry usł yszał, gł uchy, nieprzyjemny, nie był gł osem nauczyciela.

 

– Nic nie widzę – powiedział Mó ri zaczepnie.

 

– Owszem, popatrz tylko uważ niej.

 

Kiedy czekał zirytowany, odkrył, ż e izdebka się zmienił a. Nastą pił o to tak powoli, ż e z począ tku niczego nie zauważ ył. Ś ciany się rozsunę ł y, pokó j się powię kszył.

 

Zapł onę ł o w niej niebieskawe, bł ę kitnoszare ś wiatł o.

 

Wszystko zniknę ł o. Nie mó gł dostrzec pował y, ś ciany i podł oga rozpł ynę ł y się w powietrzu.

 

– Nic nie rozumiem! – krzykną ł. – Czuję tylko pustkę.

 

– Wł aś nie – odparł gł os. – Ja jestem pustka.

 

– Czy to już wszystko?

 

– Nie. Obszar pustki wiele w sobie kryje. Ale nie wszystkim się zajmiemy. Tylko wł adzą.

 

– Wł adza – powiedział Mó ri z ulgą. – To rozumiem. Wł adza to dziwne zjawisko. Dlaczego tak czę sto się zdarza, ż e ci, któ rzy ż adną miarą nie powinni jej dzierż yć, tak o nią zabiegają? I zdobywają, potrafią bowiem mamić, mają autorytet, są silni, lecz takż e ś miertelnie niebezpieczni, bezwzglę dni, egoistyczni.

 

– To prawda. Za kilka stuleci znajdzie się dobre okreś lenie dla takich ludzi. To psychopaci. Obecnie nazywa się ich tyranami bą dź despotami. Ale moż na takż e zabiegać o wł adzę w sferze duchowej. Wielu księ ż y to ludzie ż ą dni wł adzy, gardzą cy grzeszną społ ecznoś cią, któ ra im podlega. Są też inni, pragną cy zapanować nad ś wiatem za pomocą magii…

 

Mó riemu zaparł o dech w piersiach.

 

– Czy już poją ł eś, jaką osią gną ł eś pustkę?

 

– O, tak, nigdy nie powinienem był tego robić.

 

– Pró bował eś zburzyć mur dzielą cy ż ycie od ś mierci. Popeł nił eś wielki bł ą d.

 

– Mag-Loftur takż e.

 

– On nas nie obchodzi.

 

– Dlaczego?

 

– Jest stracony. Rozpadł się w proch. Został unicestwiony.

 

– Ale ja nie?

 

– Twó j los wisi na wł osku.

 

– A jeś li się nie utrzymam?

 

– Wó wczas i ty bę dziesz stracony.

 

Mó ri pomyś lał o losie, jaki spotkał Maga-Loftura.

 

– Utrzymam się.

 

– Tak bę dzie najlepiej.

 

– Co chcesz mi teraz pokazać?

 

– Pokazać? Przecież już widzisz.

 

– Nicoś ć?

 

– Wł aś nie.

 

– To niewiele. Lecz jeś li jesteś nicoś cią, jak moż esz mi towarzyszyć w drodze przez ż ycie? Przecież cię nie widzę.

 

– Ale moż esz mnie wyczuć. Moż esz wyczuć pustkę, Mó ri. Ona cię otoczy, aż zaniesiesz się krzykiem samotnoś ci.

 

– Nie jesteś dobry.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.