|
|||
Rozdział 2 8 страница
– Jeż dż enie w zaloty moż e być naprawdę mę czą ce – zauważ ył a Tiril. – Dobrze, ż e macie te wasze dzielne, mocne koniki.
– Rzeczywiś cie, bez nich był by kł opot.
Nastę pnego dnia rano ich oczom ukazał się ł ań cuch gó rski ze szczytem Hraundrangi. Gó ry przypominał y miasto. Wię kszoś ć szczytó w był a pł aska, czworoką tna jak domy. Niczym koś ció ł nad miastem gó rował nad nimi pojedynczy wierzchoł ek. Hraundrangi istotnie przypominał kształ tem koś cielną wież ę z cienką, ostro zakoń czoną iglicą.
– Nikt nigdy nie zdoł a się tam wspią ć! – wykrzyknę ł a na ten widok Tiril.
– Rzeczywiś cie, chyba raczej powinniś my zapomnieć o skrzyni peł nej zł ota – uś miechną ł się Steinar.
Wstrzymał konie i rozejrzał się dokoł a.
– Nie znam zbyt dobrze tych okolic, ale jeś li cał kiem się nie mylę, ziemianka powinna leż eć mniej wię cej tam.
Wskazał palcem kierunek.
– Wobec tego ruszamy – postanowił a natychmiast Tiril.
– Jesteś najbardziej wytrzymał ą dziewczyną jaką kiedykolwiek spotkał em. Jeś li to nie mił oś ć cię popę dza, to sam już nie wiem…
– Nie – odparł a Tiril cichutko. – To nie mił oś ć. Ja nie kocham Mó riego. To raczej przyjaź ń, oddanie. Wdzię cznoś ć. A oddanie potrafi być ró wnie mocne i bolesne jak mił oś ć. Nigdy nie był am zakochana. Ale wiem, czym jest oddanie.
Steinar nic na to nie powiedział. Dziewczyna mó wił a z taką szczeroś cią, ż e odczuł dla niej szacunek.
Tiril bardzo polubił a tę ich nieduż ą grupę: dwoje ludzi, pię ć koni i pies.
Teraz jednak był a spię ta. Każ dy nerw ciał a był naprę ż ony jak struna.
Trochę pokrę cili się w kó ł ko, wreszcie jednak dostrzegli ziemiankę, na wpó ł ukrytą w zielonym zboczu.
Natychmiast przyspieszyli kroku.
Wkró tce mieli już pewnoś ć: ktoś niedawno w niej mieszkał. Teraz jednak ś wiecił a pustkami.
Tiril starał a się nie okazywać rozczarowania. Wiedział a, ż e osoba, któ ra ostatnio przebywał a w ziemiance, był Mó ri. Poznał a znak, jaki wyrył na kawał ku wę gla brunatnego. Co prawda nie widział a nigdy przedtem takiego znaku, zrozumiał a jednak, ż e to czarnoksię ska runa.
Steinar i tak dostrzegł jej zawó d.
– Pojedź my przez ró wninę i dalej w dolinę za tym wzniesieniem – zaproponował ż yczliwie. – Tam leż y najbliż sza zagroda. Moż e ktoś go widział? Rozmawiał z nim?
Tiril skinę ł a gł ową. Nie chciał a dawać przewodnikowi do zrozumienia, ż e w to nie wierzy. Mó ri zawsze unikał ludzi, zdawał bowiem sobie sprawę, ż e jego szczegó lny wyglą d moż e wzbudzać rozmaite reakcje.
Nieduż y rozgniewany owczarek wybiegł im na spotkanie, zanim jeszcze dojechali do domu.
– Boż e – szepnę ł a Tiril. – Co teraz bę dzie?
– Miejmy nadzieję, ż e to suka.
– Miejmy nadzieję, ż e nie ma cieczki.
Ale spotkanie dwó ch psó w cał kowicie ich zaskoczył o. Owczarek okazał się psem, nie suką, a psy, jak wiadomo, zazdroś nie strzegą swoich rewiró w. Nero takż e nie należ ał do tych, co to unikają bó jek.
Spotkanie jednak miał o naprawdę zdumiewają cy przebieg. Ani ś ladu wrogoś ci, z począ tku sztywna ostroż noś ć z uszami poł oż onymi po sobie. Potem nieduż y owczarek wycią gną ł się na grzbiecie, dają c tym samym znak, ż e się poddaje, a Nero ż yczliwie dał mu do zrozumienia, ż e są sobie ró wni.
Potem psy z zapał em przystą pił y do powitania. Podniosł y oklapł e uszy i w drobnych podskokach zaczę ł y się obwą chiwać, gł ucho przy tym zawodzą c.
– One ze sobą rozmawiają – szepnę ł a zdumiona Tiril.
– Rzeczywiś cie na to wyglą da – uś miechną ł się przewodnik.
Psy w najlepszej komitywie pobiegł y w stronę domu. Prowadził mniejszy. Cał ym ciał em zdawał się mó wić: „Chodź, zobaczysz, jak mieszkam! ”
– Dziwne – mruknę ł a Tiril. – Nero zwykle tak się nie zachowuje. W towarzystwie innych psó w potrafi być prawdziwym urwisem.
Gdy dojechali do chaty, wyszedł z niej mę ż czyzna. Przywitał ich z pytaniem w oczach.
Steinar przedstawił Tiril i wyjaś nił, ż e przybył a tu w poszukiwaniu przyjaciela, któ ry, z tego co wiedza, zaginą ł w tych okolicach.
Wieś niak zwró cił swe ł agodne, spokojne oczy na dziewczynę. Tiril opisał a Mó riego.
Chł op odpowiedział dopiero po chwili:
– Nie są dził em, ż e tacy jak on mają jakichś przyjació ł.
Tiril poczuł a ukł ucie w sercu.
– A wię c on tu był?
– Nie.
– Ale…
– Nie „był ”. On tu jest.
Tiril cał a krew odpł ynę ł a z gł owy.
– Jak się czuje? Ż yje?
– Ledwie, ale jeszcze ż yje – wieś niak uś miechną ł się z goryczą, – Tacy jak on mają konszachty z sił ami, jakich my nie znamy. Chodź cie ze mną!
Zsiedli z koni na dziedziń cu i chł op poprowadził ich do jednego z nieduż ych budynkó w, jakiejś szopy, Tiril nie wiedział a, do czego wł aś ciwie jej uż ywano.
Na poddaszu był a nieduż a izdebka. Dostali się tam po drabinie.
– Ż ona nie zgadza się trzymać go w domu – wyjaś nił cicho mę ż czyzna. – Ale miał dobrą opiekę. Tylko ż e nie chce jeś ć.
Przez maleń kie okienko wpadał o trochę ś wiatł a. Mó ri siedział w najbardziej odległ ym ką cie ł ó ż ka, skulony, plecami oparty o ś cianę.
– Ach, Mó ri! – ję knę ł a Tiril.
Ledwie go poznał a.
Był nieprawdopodobnie chudy. Twarz nosił a ś lady wycień czenia, pod skó rą wyraź nie odznaczał y się koś ci. Najstraszniejsze jednak wraż enie robił y oczy.
Bił z nich niezwykł y, jakby biał awy blask, Tiril nie potrafił a ich opisać. Zapadł y się gł ę boko i przypominał yby oczodoł y w czaszce, gdyby nie ó w migotliwy, nieziemski blask, tak jasny, ż e zdawał się niemal biał y.
– Tiril – szepną ł, resztką sił wycią gają c ku niej rę kę.
Tiril natychmiast siadł a przy nim.
– Pomó ż mi, Tiril.
Otoczył a go ramionami, a on przytulił się do niej. Przez ubranie czuł a, ż e został a z niego skó ra i koś ci.
Cicho, tak ż e tylko ona usł yszał a, powiedział:
– Pomó ż mi, moja droga przyjació ł ko, bo brnę ku zagł adzie. Wę drował em po ś cież kach, nie przeznaczonych dla ludzi. Zaglą dał em w otchł anie, do kró lestwa lodowatych wichró w i niemego strachu…
Chł op zwró cił się do Steinara:
– Są dzę, ż e powinniś my zostawić ich samych. Mó wią ję zykiem, któ rego my nie rozumiemy.
Nie chodził o mu przy tym wył ą cznie o norweski.
Steinar popatrzył na dwoje mł odych i pokrę cił gł ową.
– I to dla niego przejechał a taki kawał ś wiata! Kto zrozumie kobietę? Miał o się wraż enie, ż e ona ró wna drogę, któ rą ma jechać, spł aszcza gó ry i zasypuje doliny. Nie był o dla niej przeszkody. Przeprawiał a się przez rzeki, siniał a z zimna na deszczu, dzielił a się ze mną prostym poż ywieniem, nocą owijał a się w zniszczone owcze skó ry, sł uż ą ce za siodł a, a wszystko to bez sł owa skargi. Oczy jej bł yszczał y zapał em i lę kiem o niego. Jakby popę dzał a ją wewnę trzna sił a… ale rozumiem teraz, co miał a na myś li mó wią c, ż e nie moż na kochać tego mę ż czyzny. To, co czuje, nazwał a oddaniem. Boż e, zmił uj się nade mną, w takim razie to oddanie jest po stokroć silniejsze, niż moż e być mił oś ć!
Po drabinie zeszli na dó ł. Mł odzi ludzie nie zwró cili na nich uwagi.
– Jestem teraz przy tobie – szepnę ł a Tiril. – Wszystko bę dzie dobrze. Jest też ze mną Nero, już się cieszę na to, ż e zobaczę, jak cię przywita.
Dostrzegł a, ż e Mó ri pró buje się uś miechną ć.
– Nero… mó j stary przyjaciel.
– Wydaje mi się, ż e mó j widok wcale cię nie dziwi?
– Myś lał em, ż e to tylko sen, jak zwykle – odparł z uś miechem.
Sen, jak zwykł e? Na te sł owa serce Tiril zaczę ł o uderzać mocniej.
Delikatnie ują ł jej gł owę w dł onie i przyglą dał się jej uważ nie. Tiril niemal przestraszył jego wyglą d. Tak niebywale się zmienił. A mimo wszystko był to Mó ri, przeraż ają co pię kny.
– Blask twoich oczu – szepną ł. – Nigdy go nie zapomniał em. Widział em go, jakbyś stał a przede mną. Kiedy na mnie patrzył aś, twoje oczy lś nił y blaskiem czegoś nieskoń czenie pię knego. Nie potrafię tego nazwać. Nie wiesz, ile dla mnie znaczył ten blask. Dzię ki niemu wiedział em, ż e istnieje ktoś, kto obdarza mnie zaufaniem, okazuje, ż e jestem potrzebny…
Znó w przycią gną ł ją do siebie, przytulił policzek do jej policzka.
– A ja z tego zrezygnował em. Z powodu ż ał osnego opę tania, z targają cej mną ż ą dzy zdobycia wł adzy, wiedzy tajemnej i znajomoś ci czarnoksię skich formuł. To mogł o kosztować mnie ż ycie, Tiril!
Teraz też niedaleko ci do ś mierci, pomyś lał a Tiril. Balansujesz na krawę dzi!
– Mag-Loftur nie ż yje – powiedział a cicho.
Dreszcz grozy wstrzą sną ł jego ciał em.
– Był aś tam? Był aś w Holar?
– Tak.
– Jak mnie tu znalazł aś?
– Wiedział am, ż e znajdujesz się w pobliż u jakiegoś pł askowyż u. Potem usł yszał am nazwę Hraundrangi, a przecież twó j ojciec nazywał się Hraundrangi-Mó ri.
– To prawda. Wyruszył em tutaj, bo przyszedł mi do gł owy niemą dry pomysł, ż e być moż e on zdoł a mi pomó c. Niestety, nie spotkał em ż adnego upiora o tym imieniu.
– Najwyraź niej zupeł nie nieź le potrafimy odczytywać swoje myś li – roześ miał a się Tiril ucieszona. – Tak, Mó ri, wyruszył am twoim ś ladem. Już tamtej nocy, kiedy wydawał o mi się, ż e Nero odebrał od ciebie sygnał. Czy tak był o naprawdę?
– Nero uratował mi ż ycie. Zdoł ał nawią zać kontakt – nie pytaj mnie, w jaki sposó b – z pieskiem z tej zagrody.
Tiril roześ miał a się nieco bezradnie.
– Szkoda, ż e nie widział eś, jak się witał y. One się znał y!
– Muszę natychmiast przywitać się z Nerem. Wł aś ciciel owczarka uwolnił mnie spod lawiny. W ostatniej chwili.
– Ale rany w twej duszy jeszcze się nie zagoił y?
– Nie. Te ś wiaty, któ re oglą dał em, Tiril! Nie mogę wró cić do ś wiatł a. Wokó ł mnie panuje taki mrok, twó j ś wiat od mojego odgradzają teraz cał e epoki. Pomó ż mi dostać się z powrotem do twej ś wietlistej krainy, Tiril, zapadam się w otchł ań!
– Na pewno sobie z tym poradzisz – starał a się dodać mu otuchy, lecz jej drż ą cy gł os ś wiadczył o tym, ż e nie do koń ca w to wierzy. – Wiesz, Mag-Loftur czynnie uczestniczył w tym, co się stał o, zrozumiał e wię c, ż e w nastę pstwie swych nieodpowiedzialnych poczynań został wcią gnię ty do otchł ani. Ale ty przecież niczego nie zrobił eś.
– Dobrze wiesz, jakie był o moje pragnienie. Gdyby on mnie nie uprzedził, na pewno uczynił bym to samo.
Wyczerpany osuną ł się na ł ó ż ko. Nawet mó wienie przychodził o mu z trudem.
– Tiril, dowiedział em się trochę o tym, co nas otacza. Wiem już, ż e istnieją inne ś wiaty. Inne wymiary. Otchł anie. Chcę ci takż e powiedzieć, ż e każ dy czł owiek ma swego opiekuna, wyż szą istotę, któ ra towarzyszy mu przez ż ycie.
– Ja takż e?
– Oczywiś cie! Wiem, kto jest twoim opiekunem. Widział em go raz u twego boku, nie zdawał em sobie wó wczas sprawy, co to ma znaczyć. Teraz już wiem.
– Opowiedz mi o tym!
– Nie teraz. Widzisz, Tiril… Wtedy, w koś ciele, wkroczył em na obszary Ś mierci. Nigdy nie powinienem był się tam zapuszczać. Pó ź niej, kiedy wę drował em po mrocznych zboczach, któ rych nie oś wietla sł oń ce, mó j opiekun nie mó gł mi towarzyszyć. Wykorzystują c czarnoksię skie formuł y w zakazanych strefach naraził em się na przekleń stwo czarnej magii. Tak jak Mag-Loftur otworzył em się na ciemne moce, na wszelkie zł o czyhają ce w nieznanych sferach. I nie mam już nikogo, kto by mnie chronił.
– Ja cię bę dę strzec.
– Ty? Dzię ki ci, najmilsza, ale to moż e się skoń czyć tylko ź le. To ja wcią gnę cię w mroczne kró lestwa, do któ rych nikt nie powinien zaglą dać.
Myś li Mó riego pobiegł y gdzieś daleko. Po jego oczach Tiril poznał a, ż e powró cił do straszliwego ś wiata, znanego tylko jemu.
– Bł ę dne ogniki – szepną ł.
– O co ci chodzi?
– Wszystko to bł ę dne ogniki. Ludzkie sny. Ich kró tki czas na ziemi. Wszystko migoce i znika. Uś cisnę ł a go jeszcze raz i wstał a.
– Moż e najpierw skoncentrujemy się na tym, co doczesne? Musisz jeś ć, Mó ri!
– Tak, teraz bę dę jadł.
– Doskonale! Wró cisz z nami? Mam zamiar osią ś ć w Rejkiawiku.
– Pojadę z tobą – oś wiadczył i mię kko jak kot zsuną ł się z ł ó ż ka. – Ale ty musisz wró cić do Norwegii.
– Nie mogę. Ś cigają mnie. Zaró wno ż ą dni krwi mordercy, jak i samo prawo.
Mó ri staną ł prosto. Pomimo swej przeraź liwej chudoś ci wydał się nagle niesamowicie silny.
– Być moż e owej strasznej nocy w koś ciele, a zwł aszcza podczas bł ę dnych wę dró wek po zakamarkach umysł u, przywiodł em swoją duszę do zguby. Lecz moja magiczna sił a, czarnoksię ska moc, stał a się o wiele potę ż niejsza.
– Czy to zasł uga „Rö dskinny”? – cicho spytał a Tiril, choć bardzo tego nie chciał a.
– Chyba nie. Nowe umieję tnoś ci objawił y się dopiero pó ź niej, wł aś nie podczas tych podró ż y, szaleń czych gonitw poprzez nieznane krainy. A ty znó w dał aś mi odwagę, by ż yć. Pragnę teraz jechać wraz z tobą do Norwegii. Oboje bę dziemy ś cigani, pasujemy wię c do siebie, jedno moż e pomagać drugiemu. Ty pomoż esz mi wró cić do ś wiatł a, a ja tobie w odnalezieniu twych korzeni. I raz na zawsze poł oż ymy kres prześ ladowaniom!
Chciał a protestować, powiedzieć, ż e czeka ją sroga kara za piractwo, a za jego gł owę wyznaczono już cenę, ale ś wiadoma woli ż ycia, jaka wł aś nie się w nim zbudził a, milczał a.
Był nieprawdopodobnie, nieziemsko wprost pię kny. Chociaż okreś lenie „nieziemsko” był o niewł aś ciwe, kojarzył o się raczej z istotami niebiań skimi, z któ rymi Mó ri nie miał nic wspó lnego. I ona, i on dobrze o tym wiedzieli. Czasami dostrzegał a w jego oczach smutek wł aś nie z tego powodu. Już lepsze był oby sł owo „pozaziemski”. Z począ tku wydał jej się taki zmieniony, a to za sprawą zapuszczonej brody, czarnej wpadają cej w granat, przywodzą cej na myś l jezuitę. Ciemne wł osy nadal opadał y mu na ramiona, grzywka urosł a tak, ż e skrywał a czoł o. \Skó ra, któ ra zawsze miał a odcień ciemnozł otawej koś ci sł oniowej, napię ł a się na koś ciach policzkowych, dodatkowo uwydatniają c kształ t zgrabnego nosa i ust. Cał a twarz uderzał a swą niezwykł ą szlachetnoś ci% jak gdyby stworzył ją Fidiasz lub Michał Anioł.
Ale najbardziej wyraziste w niej był y oczy. Nikt na ś wiecie nie miał takich oczu jak Mó ri. Potrafił y wydawać się mł ode i niewinne, innym razem spoglą dał y tak, jakby chodził po ziemi przez tysią c lat.
Ują ł dziewczynę pod brodę i przyglą dał się jej badawczo. Tiril niemal zakrę cił o się w gł owie od patrzenia w te niezwykł e oczy, któ re tyle widział y.
Byle tylko nie odgadł, o czym ś nił a tamtej nocy! O nim! Musiał a spuś cić wzrok.
Teraz nie mogł a poją ć, jak odważ ył a się na tak ś miał y sen! O Mó rim? To przecież czyste szaleń stwo!
Przez gł owę przemknę ł o jej jak bł yskawica wspomnienie tego, co poczuł a wtedy na swoich plecach, na biodrach. Odruchowo wstrzymał a oddech, widział a pytanie w jego wzroku.
Nie, ten sen nie powinien był w ogó le się pojawiać. Erling miał rację: Mó ri nie został stworzony do mił oś ci, a jeszcze mniej do zmysł owych uciech. To dla niego cał kowicie obce obszary. Nie mieś cił się w nich. Owszem, moż na ż ywić dlań podziw, moż na się go bać, szanować jego niezmienny autorytet i doceniać ukryte zdolnoś ci… To wszystko dał o się wyobrazić. Mó gł się stać dominują cą osobą w czyimś ż yciu. Ale nie kochankiem!
A jednak o tym wł aś nie ś nił a!
Zdumiewają ce.
Zmusił a się, by znó w spojrzeć mu w oczy. Co on o niej myś lał? Czyż by czuł, ż e coś przed nim ukrywa?
Bo przecież tak wł aś nie był o! Miał a przed nim tajemnicę, ó w bezwstydny, cudownie podniecają cy sen.
Uff…
– Jesteś taka opalona, wyglą dasz zdrowo – stwierdził z uznaniem.
Dzię ki ci, Boż e, nic nie zauważ ył!
– Zmagał am się ostatnio z twardym ż yciem – roześ miał a się nerwowo. – Opowiem ci. Ale teraz chodź my!
Rozdział 11
Tiril nie przypuszczał a, ż e Mó riemu wystarczy sił, by wyruszyć z nimi na poł udnie.
Mó ri jednak, kiedy najadł się do syta, co nieco oporzą dził i oswoił ze ś wież ym powietrzem, oś wiadczył, ż e gotó w jest do podró ż y.
Miał wł asnego konia, któ rym zają ł się ż yczliwy wieś niak. Mó ri ucieszył się na widok Zwierzę cia, oczy, choć bilo z nich zmę czenie, zalś nił y mu radoś cią.
Radoś ć był a jeszcze wię ksza, kiedy Nero zobaczył, kto idzie przez dziedziniec. Mó ri przykucną ł i dł ugo rozmawiał z psem. Tiril był a przekonana, ż e mu dzię kuje, przyjaciel bowiem zawoł ał pó ź niej mał ego owczarka i jemu takż e coś szeptał do ucha.
Kiedy Mó ri w koń cu się podnió sł, nie był o wą tpliwoś ci, ż e bardzo się ucieszył z tego spotkania.
– Został a z ciebie sama skó ra i koś ci – szczerze powiedział a mu Tiril.
– Wkró tce temu zaradzimy – uś miechną ł się w odpowiedzi.
Przed wyruszeniem w drogę Tiril nalegał a, by zapł acić wieś niakom za ż yczliwą opiekę nad jej przyjacielem. Chł opce nie dawał y spokoju wyrzuty sumienia, ponieważ nie chciał a wpuś cić Mó riego do budynku mieszkalnego.
– Ale tak się bał am – wyznał a. – Po prostu zabrakł o mi odwagi, by trzymać go w domu. Mamy mał e dzieci, a jemu coś towarzyszył o…
– Naprawdę? – zdziwił a się Tiril. – Co takiego?
– Tego powiedzieć nie potrafię, nigdy nic nie widział am, ale miał am wraż enie, ż e on nie jest sam.
Tiril uspokajał a ją mó wią c, ż e sł usznie postą pił a.
– Nie chcemy zapł aty za opiekę – upierał a się kobieta.
– Przecież on nic nie jadł.
– Naprawdę niewielu przyję ł oby u siebie czarnoksię ż nika tak ż yczliwie jak wy.
– Czarnoksię ż nik – szepnę ł a wieś niaczka. – Tak wł aś nie myś lał am, ale nie bardzo wiedział am, jak go zwać.
– Ale to dobry czł owiek – gorą co zapewniał a ją Tiril.
Mó ri podszedł do nich. Ogolił brodę i przycią ł grzywkę, dzię ki temu wyglą dał bardziej po ludzku.
– Moż emy jechać – oznajmił z uś miechem.
Niedaleko w gł ą b Ö xnadalur zdą ż yli dotrzeć, kiedy Tiril zorientował a się, ż e coś jest nie w porzą dku.
Z począ tku zastanawiał a się, czy bę dą przejeż dż ać przez Myrka, ciekawa bowiem był a cmentarza, na któ rym pochowano diakona-upiora. Steinar wyjaś nił jednak, ż e musieliby nadł oż yć kawał drogi. Należ ał o wracać na zachó d tą samą trasa, któ rą przyjechali.
Potem nie na ż arty zaczę ł a niepokoić się o Mó riego. Jak, na mił oś ć boska, wytrzyma taką dł ugą podró ż? Wydawał o się jednak, ż e Mó ri znosi trudy wę dró wki samą tylko sił ą woli. Wieś niaczka szczodrze zaopatrzył a ich na drogę, jakby w ramach zadoś ć uczynienia za to, ż e nie chciał a wpuś cić Mó riego do domu, i teraz Tiril na każ dym postoju skrzę tnie pilnował a, czy przyjaciel je dostatecznie duż o i przyjmuje odpowiednią iloś ć pł ynó w.
Stosunki mię dzy Steinarem a Mó rim uł oż ył y się dobrze. Gdy przewodnik się zorientował, ż e Mó ri pomimo biją cego od niego autorytetu jest w rzeczywistoś ci ł agodnym, spokojnym czł owiekiem, oś mielił się z nim rozmawiać. Z począ tku z rezerwa, doś ć oboję tnie, lecz wkró tce wyraź nie poczuł się bezpieczniej.
Bardzo to ucieszył o Tiril. Prawdę mó wią c, jeszcze przed odnalezieniem Mó riego niepokoił a się o drogę powrotną.
Jechali przez doś ć wą ską przeł ę cz i wł aś nie wtedy Tiril, któ ra zamykał a orszak, zauważ ył a coś osobliwego. Popę dził a konia ku Mó riemu.
– Co się stał o, Tiril? – spytał z uś miechem.
– Nie jesteś my sami – mruknę ł a.
Odwró cił wzrok od niej, zapatrzył się w dal.
– Wiem o tym. Miał em nadzieję, ż e tego nie zauważ ysz.
– Wieś niaczka takż e to wyczuł a, choć niczego nie widział a.
– A ty widzisz?
– Nie.
Uś miechną ł się ze smutkiem i z czuł oś cią.
– Jak myś lisz, czy Steinar też zwró cił na to uwagę. – spytał.
– Nie wiem. Chyba nie, ale moż emy zapytać.
– Na razie nie – przestrzegł. – Nie ma sensu niepokoić go bez potrzeby.
– O co chodzi, Mó ri? – dopytywał a się cicho. Wydawał się zakł opotany, najwyraź niej nie chciał odpowiedzieć.
– Przywiodł em ich z krainy zimnych cieni. Nie mogę się ich pozbyć.
|
|||
|