Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 2 7 страница



 

Tiril wyjaś nił a, ż e chodzi jej o siedzibę biskupa.

 

Aha, w takim razie to Holar w Hjaltadalur. Poł oż one dalej na pó ł noc. Bę dzie musiał a jechać do Skagafjö rdhur. Pomogą jej nawią zać kontakt z pewnym czł owiekiem, któ ry moż e uł atwić jej podró ż z Rejkiawiku. On ma konie i przewodnikó w, w dodatku mó wi trochę po norwesku.

 

Konie? przestraszył a się Tiril. Nigdy jeszcze nie dosiadał a konia.

 

Có ż, bę dzie musiał a się nauczyć jeź dzić konno. Na Islandii bez konia daleko się nie dotrze, a opł ynię cie wyspy statkiem mogł oby trwać zbyt dł ugo. Okrą ż enie pó ł wyspu z Isafjö rdhur zajmuje wiele czasu.

 

Isafjö rdhur? W gł owie Tiril coś zaś witał o.

 

Oczywiś cie! Mó ri opowiadał o tym pó ł wyspie. Mieszkali tam jego przodkowie, czarownicy Jonssonowie.

 

O, Mó ri!

 

Gdy wracał a myś lą do wspaniał ych chwil, jakie przeż yli razem w domu w Laksevå g do oczu napł ywał y jej ł zy.

 

– Muszę się dostać do Holar jak najszybciej – oś wiadczył a islandzkim marynarzom.

 

 

Cał y dzień zaję ł o Tiril zaprzyjaź nienie się z jej islandzkim konikiem. Zachwycony Nero nareszcie mó gł biegać po wielkich otwartych przestrzeniach. Nieco gorzej był o, gdy dotarli do terenó w wypasu owiec: dopiero po wielu krzykach i poł ajaniach Nero poją ł, ż e nie wolno mu gonić tych ś miesznych wielkich szczuró w, bo pewnie tak myś lał o owcach.

 

Wszystko skoń czył o się dobrze, Nero był bowiem spokojnym, przyjaź nie nastawionym do ś wiata psem, po prostu podobał o mu się, ż e zwierzę ta przed nim uciekają. Niestety, Tiril, jego pani, bardzo się rozgniewał a i skarcony pies dł ugo chodził ze spuszczonym ł bem. Miał doś ć rozumu, by nie podejmować poś cigu za owcami.

 

– Dobry pies – stwierdził przewodnik. Mó wił bardzo podobnie do Mó riego, tylko o wiele trudniej był o go zrozumieć. Tego dnia bardzo chwalił Tiril, ż e tak prę dko nauczył a się szczegó lnego kroku islandzkich konikó w – tyltu.

 

Prę dko, pomyś lał a skrzywiona, rozcierają c obolał e poś ladki. Moż e i tak, ale to się czuje! Polubił a jednak nieduż ego, silnego konika, któ ry w charakterystycznym galopie zdawał się pł yną ć w powietrzu, nie podrzucają c przy tym jeź dź ca.

 

– Czy jesteś my teraz w Kaldidalur? – spytał a, pamię tają c, co opowiadał jej Mó ri.

 

– Nie, nie.

 

– Sprengisandur?

 

– Ależ nie! Nie wypuszczam się na tak niebezpieczne trasy. Znajdujemy się o wiele dalej na zachó d, jedziemy na pó ł noc wzdł uż Holtavordhurheidhi.

 

Zdaniem Tiril przeprawa i tak był a mę czą ca, dziewczyna cieszył a się wię c, ż e nie musi jechać przez Kaldidalur czy Sprengisandur, któ rą to podró ż Mó ri wspominał jako koszmar.

 

Z począ tku niewiele rozumiał a, co mó wi do niej przewodnik. Był on starszym, zahartowanym w zmaganiach z przyrodą czł owiekiem. Z czasem jednak nauczył a się wychwytywać pojedyncze sł owa, dzię ki wrodzonej inteligencji potrafił a wytropić ich etymologię, czyli pochodzenie. Wiedział a, na przykł ad, ż e sł owo „far” – ojciec, w ró ż nych ję zykach brzmi podobnie: father, Vater, padre, pere. W ten sposó b potrafił a zrozumieć sł owa z ró ż nych ję zykó w.

 

Trzeba się był o, niestety, pogodzić z faktem, ż e istnieją pewne wyją tki od wszelkich reguł, na przykł ad sł owo „motyl”. „Motyl” po norwesku to sommerfugl, po szwedzku – fjä ril, po niemiecku Schmetterling, po francusku – papillon, po angielsku butterfly, a po rosyjsku – baboczka albo motylok.

 

Wkró tce jednak zrozumiał a, jakich zasad powinna się trzymać w ję zyku islandzkim, wię c gdy zbliż ali się do Islandii Pó ł nocnej, mogł a się już jako tako porozumiewać z przewodnikiem. Nie był o oczywiś cie mowy o peł nych zdaniach, radzili sobie pojedynczymi sł owami, no i za pomocą rą k i nó g.

 

Na szczę ś cie zanim statek na Islandię odpł yną ł z Bergen, Erling zdą ż ył przynieś ć Tiril z domu trochę ubrań. Wrę czył jej takż e sakiewkę z monetami, prawdopodobnie wyję tą z wł asnej kieszeni. Dziewczyna miał a z tego powodu wyrzuty sumienia, z drugiej jednak strony nie był a wcale pewna, czy to jego pienią dze. Ró wnie dobrze mogł y pochodzić z jej spadku, Erling wspomniał przecież, ż e zają ł się jej interesami. Był a mu za wszystko ogromnie wdzię czna i nie wiedział a, jak ma dzię kować.

 

A przecież mogł a coś dla niego zrobić! Niestety, Tiril nigdy nie traktował a poważ nie mił oś ci Erlinga.

 

Islandia…

 

Owa fantastyczna, niezwykł a kraina, w któ rej dzieł o stworzenia wcią ż trwał o, gdzie rzeki pojawiał y się i znikał y, a wnę trze Ziemi był o w cią gł ym ruchu.

 

Kraina Mó riego.

 

Tiril już ją pokochał a.

 

Ten kraj nie był podobny do niczego, co do tej pory dane jej był o zobaczyć.

 

Widział a biał ą parę unoszą cą się ze zboczy, stada mał ych dzielnych konikó w pokonują cych przestrzenie i dzikie wodospady wypł ywają ce jakby z nicoś ci. Kę pki mchu czepiają ce się martwych pagó rkó w lawy i kamienia w miejscu, gdzie – jak by się wydawał o – nic nie zdoł ał oby wyrosną ć.

 

Mijali gł ę bokie rozpadliny, w któ rych bł ocko gotował o się i wrzał o, i mroczne doliny, nad któ rymi zawisł y cię ż kie od deszczu chmury, a wyż ej rozpoś cierał a się tę cza, bo na niebie ś wiecił o sł oń ce. Jej przewodnik i trzy zapasowe konie rysowali się niczym ś wietliste postacie na granatowoantracytowym tle.

 

O pogodzie trudno powiedzieć, by był a wymarzona na podró ż, na przemian ś wiecił o sł oń ce i padał deszcz. Najwię ksze jednak wraż enie zrobił y na Tiril wierzchoł ki gó r. Wiele z nich był o pł askich jak stó ł. Przewodnik wyjaś nił jej, co prawda gł ó wnie gestami, ż e w epoce lodowcowej Islandię pokrywał ló d. Pod nim jednak wulkany wyrzucał y z wnę trza Ziemi wrzą cą lawę i rozż arzony popió ł Lawa, hamowana przez lodowy dach, rozlewał a się pod nim i w ten sposó b utworzył y się szerokie, pł askie szczyty.

 

Tiril miał a wraż enie, ż e strasznie się wloką. Tak wiele dni już upł ynę ł o od czasu, gdy przyś nił jej się Mó ri na pustkowiu.

 

Na pewno już dawno nie ż ył.

 

Ach, nie, to nie moż e być prawda, nie wolno tak myś leć!

 

Pewnego dnia przewodnik wskazał na rzekę, któ rą wł aś nie mijali:

 

– To Ö xnadalur.

 

I znó w znajoma nazwa z opowiadania Mó riego! Diakon z Myrka przeprawił się przez rzekę pł yną cą przez Ö xnadal, a potem utoną ł w rzece Hö rga. Znał a historie Mó riego na pamię ć, uwielbiał a je, na ich wspomnienie przenikał ją dreszcz emocji.

 

– Myrka? – spytał a.

 

Wskazał na wschó d. Daleko, za gó rami i dolinami…

 

– Nie jedziemy tamtę dy – odparł. – Ruszymy inną drogą. Do Holar.

 

Pokiwał a gł ową.

 

Zaprzyjaź nili się, tak zresztą być powinno, kiedy dwoje ludzi wybiera się w dł uga, ucią ż liwą podró ż. Tiril cieszył a się, ż e przewodnik jest starszym, budzą cym zaufanie czł owiekiem. Miał ż onę, dzieci i wnuki. Towarzystwo mł odszego mę ż czyzny mogł o być kł opotliwe. Istniał oby wtedy niebezpieczeń stwo, ż e zainteresują się sobą nawzajem, mó gł też okazać się typem natrę ta.

 

A Tiril nie chciał a, by jej myś li zajmował ktoś inny niż Mó ri.

 

Niewiele mogł a opowiedzieć o przyczynie swej wyprawy, nie starczał o jej na to sł ó w. I jak wyjaś nić, ż e wyruszył a w tak daleką drogę tylko dlatego, ż e coś jej się przyś nił o? Albo ż e pewien czarnoksię ż nik wskrzesił albo nie wskrzesił z martwych od dawna nie ż yją cego biskupa, aby zdobyć jego księ gę? I ż e we ś nie widział a go, wpadają cego do bezdennego krateru gdzieś na odległ ym, pustym pł askowyż u?

 

Nie miał a poję cia, gdzie moż e znajdować się ten pł askowyż, ż ywił a jednak nadzieję, ż e w Holar trafi na jakiś ś lad Mó riego.

 

Tiril nie doceniał a jednak wraż liwoś ci Islandczykó w. Oni wyczuwali tajemnicze istoty, wiedzieli, czym są dramatyczne przygody. Gdy po wielu dniach, kiedy byli już coraz bliż ej Holar, uznał a wreszcie, ż e musi opowiedzieć o Mó rim, Nerze i ś nie, któ ry ją tu sprowadził, przewodnik, Steinar Hafthorsson, wysł uchał jej z peł nym zrozumieniem.

 

Dysponował a też teraz znacznie wię kszym zasobem sł ó w, wię c odważ ył a się na trudniejszą rozmowę.

 

– Przywykliś my do podobnych historii – tł umaczył, widzą c jej zdumioną minę. – Wiemy, ż e natura ż yje. Spó jrz na to usypisko kamieni! Ono należ y do elfó w, jest ich tutaj wiele. Zawsze zostawiamy tu modlitwę z proś bą o szczę ś liwą podró ż. Jeś li ktoś modli się do Boga zamiast do elfó w, przyjmujemy to bez zł oś ci. Widzisz, Tiril, nie jest takie waż ne, do kogo czł owiek się modli. Na ś wiecie jest wiele religii, we wszystkich jest jakiś bó g, do któ rego ludzie wznoszą modł y. Trzeba to akceptować. Bo to nie Bó g jest najważ niejszy, lecz modlitwa. Wł asne oddanie. Ono jest jakby energia, gwał townie zagę szczona, biją cą od czł owieka. A energia zawsze gdzieś dociera, coś osią ga. Dlatego wł aś nie modlitwa moż e uratować ludzkie ż ycie.

 

Rozemocjonowany zapomniał, ż e Tiril niewiele rozumie. Na jej ż yczenie powtó rzył wszystko wolniej i kró tszymi zdaniami. Wreszcie poję ł a.

 

– A ten stos kamieni? – spytał a. – Co to znaczy, ż e zostawiacie tu modlitwę?

 

– Piszemy kilka sł ó w na tym, co akurat jest pod rę ka, na kawał ku drewna, papieru albo na kamieniu, wkł adamy do wydrą ż onej koś ci i wciskamy mię dzy gł azy.

 

– Zró bmy to – ucieszył a się Tiril. – Ale nie mam ani…

 

Steinar wyją ł potrzebne przybory z bagaż u dź wiganego przez pią tego, jucznego konia. Tiril nie myś lał a o niebezpieczeń stwach groż ą cych im podczas podró ż y. Jej jedynym ż yczeniem był Mó ri, Mó ri, Mó ri. Taką wł aś nie proś bę napisał a i wsunę ł a do wydrą ż onej koś ci.

 

Przyroda na pó ł nocy był a inna. Doliny zieleń sze. Gó ry bardziej strome, ale przeł ę cze ł agodne. Na ł ą kach pasł o się wiele koni i owiec.

 

Ponieważ przewodnik zabrał trzy dodatkowe konie, cztery wierzchowce na zmianę niosł y ludzi na grzbietach. Dzień wcześ niej jechali przez wielkie pole lawy i Nero poranił sobie ł apy. Dzielnie jednak znosił bó l.

 

– Niedł ugo odpoczniesz – pocieszał a go Tiril. – Kiedy tylko spotkamy Mó riego.

 

Jeś li w ogó le go spotkamy, pomyś lał a z trwogą.

 

 

Holar…

 

Tutaj biskup Gottskalk prowadził swą Czarną Szkoł ę. Tiril trochę o niej wiedział a, rozpytywał a bowiem już wcześ niej. Impulsy przyszł y z osł awionej Czarnej Szkoł y na Sorbonie we Francji.

 

Pierwszym, któ ry dał podstawy tej szkole czarnej magii, był rzymski poeta Wergiliusz, ż yją cy w ostatnim stuleciu przed narodzeniem Chrystusa. W ś redniowieczu wielce go poważ ano, był wszak zdolnym… tak, wł aś nie czarnoksię ż nikiem. Krą ż ył o wiele historii o jego niezwykł ej znajomoś ci wiedzy tajemnej. W niektó re nie chciał o się wierzyć – na przykł ad w to, ż e stworzył czarodziejskiego konia albo ż e rozmawiał z duchami z Wezuwiusza. Inne opowieś ci był y bardziej prawdopodobne. Ale Wergiliusz najbardziej się wsł awił jako autor wielkiego eposu, „Eneidy”.

 

Jego nauka o czarnej magii dotarł a wię c aż na pó ł noc Islandii, myś lał a Tiril. Dreszcz przebiegł jej po plecach. To, co tajemnicze, mistyczne i przeraż ają ce, najł atwiej za- korzenia się w ś wiecie, we wszystkich krajach, takż e na jego krań cach.

 

Na Islandii czarną magię okreś lano sł owem „galder”, a czarnoksię ż nikó w nazywano mistrzami galdru.

 

Sympatyczny przewodnik opowiedział jej nieco wię cej o tutejszej Czarnej Szkole w Holar. Zamknię to ją wiele, wiele lat temu, ale ostatnio wznowił a dział alnoś ć. Oczywiś cie czarnoksię skie praktyki uprawiano w tajemnicy, ale krą ż ą cym pogł oskom nie udał o się zapobiec. Wspominano w nich o nadzwyczaj zdolnym i bardzo niebezpiecznym czarnoksię ż niku.

 

– Jak on się nazywa? – natychmiast spytał a Tiril.

 

– Mó wią o nim Mag-Loftur.

 

A wię c nie Mó ri, zdziwił a się Tiril w duchu.

 

– To mł ody chł opak – cią gną ł przewodnik. – Ale jego zdolnoś ci zdają się nie mieć granic. Ostatnio, kiedy tu był em, sł yszał em niesamowitą historię. Podobno pró bował wskrzesić z martwych pewnego starego biskupa, któ ry…

 

– Mag-Loftur?!

 

– Tak. Towarzyszył mu mł odziutki diakon. On twierdzi, ż e Magowi-Lofturowi się powiodł o! A w każ dym razie prawie. W to, co mó wi chł opiec, należ ał oby wł aś ciwie wierzyć, bo mał o brakował o, a postradał by zmysł y ze strachu. Co noc drę czą go koszmary.

 

Tiril był a wstrzą ś nię ta, wzburzona, niczego nie mogł a zrozumieć. Co to miał o znaczyć? Gdzie w tym wszystkim Mó ri?

 

– Jak nazywa się ten mł ody chł opiec?

 

– Sł yszał em jego imię … jak to był o?

 

Wreszcie sobie przypomniał.

 

Muszę z nim porozmawiać, postanowił a Tiril. On moż e coś wiedzieć, przynajmniej czy Mó ri był tutaj, czy nie.

 

Zabrakł o jej ś miał oś ci, by porozmawiać z Magiem-Lofturem. Już samo jego imię brzmiał o trochę strasznie, poza tym był rywalem Mó riego.

 

Ostatni dzień jazdy wzdł uż Skagafjö rdhur zdawał się nie mieć koń ca. Zwykle tak bywa, ż e kiedy czł owiek jest już blisko celu podró ż y, zaczyna mu brakować cierpliwoś ci.

 

Tiril przestał a już mieć nadzieję, ż e odnajdzie Mó riego, a tym bardziej ż e znajdzie go ż ywym. Skoro jednak dotarł a tak daleko, postanowił a dowiedzieć się dokł adnie, jaki los go spotkał, poznać prawdę, choć by był a najbardziej gorzka.

 

Zapł acił a przewodnikowi z gó ry za okreś loną liczbę dni, miał a teraz sporo czasu przed wyruszeniem w powrotną drogę.

 

Powró t? Doką d?

 

W każ dym razie nie do Bergen. Na razie jeszcze nie, przynajmniej dopó ki nie ucichnie burza wokó ł Ester i dwó ch prześ ladowcó w.

 

Postanowił a, ż e pierwszym dł uż szym przystankiem bę dzie Rejkiawik. Spodobał a jej się Islandia i mieszkają cy tu ludzie. Teraz, kiedy pierwsze trudnoś ci ję zykowe został y pokonane, radził a sobie coraz lepiej. Wychwytywał a parę sł ó w w zdaniu, a reszty się domyś lał a.

 

Czasami okazywał o się to dobrą metodą komunikacji, innym razem – cał kiem nieskuteczną.

 

Ale to był ojczysty ję zyk Mó riego. Bardzo ją radował o, ż e poznał a choć trochę tę mowę. Bę dzie mogł a go zaskoczyć …

 

Znó w dopadł y ją czarne myś li. Mó ri… pewnie go już nie ma.

 

Ale dotarł a przecież do Holar i musi zrobić wszystko, co w jej mocy.

 

Siedziba biskupa w pó ł nocnej Islandii leż ał a w szerokiej dolinie Hjaltadalur, za nią wznosił a się wysoka gó ra. Koś ció ł, dom biskupa, Szkoł a Ł aciń ska wraz z kilkoma jeszcze innymi budynkami tworzył y miniaturowe społ eczeń stwo, bę dą ce jednak oś rodkiem wielkiej wł adzy. Obok znajdował się ogró d, w któ rym uprawiano arcydzię giel, pię kną roś linę z intensywnie ż ó ł tymi baldachami kwiató w, z któ rej na Islandii wytwarzano wó dkę.

 

Tiril bał a się zapuś cić sama mię dzy zabudowania, Steinar wię c postanowił jej towarzyszyć.

 

Poprosił a o chwilę rozmowy z mł odym chł opcem. Otrzymał a przyzwolenie. Pogoda akurat dopisywał a, usiedli wię c w wieczornym sł oń cu na ł aweczce przy cmentarzu.

 

Dowiedzieli się, ż e obecny koś ció ł – bardzo duż y, lecz już zniszczony – zamierzano zburzyć, a na jego miejscu wybudować nowy, mniejszy.

 

Tiril zerknę ł a przez ramię, zastanawiają c się, gdzie też mó gł zostać pogrzebany Gottskalk Okrutny, przypomniał a sobie jednak, co mó wił Mó ri: zł y biskup spoczą ł W krypcie pod podł ogą koś cioł a.

 

Zdecydował a, ż e nie bę dzie wchodzić do ś wią tyni.

 

Steinar peł nił rolę tł umacza, znał już bowiem sposoby Tiril na zrozumienie islandzkiego. To, co docierał o do Tiril, bywał o zwykle znacznie uproszczone, lecz na ogó ł wystarczał o.

 

Chł opiec rzeczywiś cie sprawiał wraż enie chorego. Oczy miał rozszerzone strachem, podskakiwał przy każ dym gł oś niejszym dź wię ku, widać też był o, ż e ze ś miertelnym przeraż eniem spoglą da na budynek koś cioł a.

 

Przewodnik spytał, jak się wiedzie Magowi-Lofturowi.

 

Chł opiec drgną ł.

 

– On nie ż yje – szepną ł, odwracają c gł owę. – Znikną ł. Wielkie, szare wł ochate ramię wcią gnę ł o go w morską otchł ań.

 

Tiril poczuł a, ż e blednie.

 

– Kiedy to się stał o?

 

Chł opak po zastanowieniu się podał dokł adną datę.

 

A zatem mogł o się to wydarzyć tej samej nocy, kiedy Nero przebudził mnie wyciem, a potem przyś nił mi się Mó ri na pł askowyż u, pomyś lał a Tiril. Mogł o to być wł aś nie wtedy!

 

Czyż by w ten sposó b przekazano jej wieś ci o ś mierci Maga-Loftura?

 

Oś mielił a się wreszcie zadać najważ niejsze pytanie:

 

– Przybył am tu w poszukiwaniu mego przyjaciela – zaczę ł a. Steinar tł umaczył. – Nosi imię Mó ri, ł atwo go rozpoznać. Ja nazywam go Anioł em Ś mierci.

 

– Mó ri – ję kną ł przeraż ony chł opak. – Znam go! Był z nami w koś ciele!

 

– Co takiego?! Dlaczego nikt inny o nim nie wspominał?

 

– Ponieważ towarzyszył nam w tajemnicy. Tylko ja wiedział em o jego obecnoś ci.

 

– A wię c to nie on wskrzesił biskupa?

 

– Nie. Bardzo tego pragną ł, lecz nie chciał stawać na drodze Magowi-Lofturowi.

 

– Czy Mag-Loftur wiedział o nim?

 

– Ależ ską d! To mogł o być niebezpieczne! Loftur był nieobliczalny.

 

Serce Tiril o mał o nie wyskoczył o z piersi, kiedy zadawał a nastę pne pytanie:

 

– A… gdzie jest teraz Mó ri?

 

– Nie wiem – odparł chł opiec. – Po tej strasznej nocy musiał o go spotkać coś zł ego, tak jak Loftura. Ja uszedł em cał o, bo nie znał em czarnoksię skich formuł. Nie interesował a mnie takż e ta przeklę ta księ ga!

 

– Tak, „Rö dskinna”. Nie podsuniesz nam jakiegoś pomysł u, gdzie moż e znajdować się Mó ri? A moż e są dzisz, ż e on takż e… nie ż yje?

 

Chł opiec bezradnie pokrę cił gł ową.

 

– Nic nie wiem. Ostatnio, kiedy rozmawiał em z Mó rim, wspominał, ż e wybiera się do Hjaltadalsheidhi.

 

Heidhi – wzgó rza.

 

Przewodnik i Tiril popatrzyli na siebie. A wię c wiedzieli już, jaki bę dzie kolejny etap ich podró ż y.

 

– Czy nie jest to dzika, bezludna okolica?

 

– Straszna. Hjaltadalsheidhi przechodzą w Hö rgadalsheidhi, a tam, mię dzy Ö xnadalur i Hö rgadalur, leż y budzą cy grozę ostry szczyt Hraundrangi.

 

Oto i wszystkie nazwy z opowieś ci Mó riego, jedna za drugą! Hraundrangi-Mó ri, tak przecież brzmiał o imię jego ojca.

 

Tiril zorientował a się nagle, ż e mę ż czyź ni rozmawiają wł aś nie o owej gó rze.

 

– Podobno na wierzchoł ku Hraundrangi leż y skrzynia peł na zł otych monet – mó wił Steinar. – Ale pewnie ludzie gadają tak tylko dlatego, ż e na szczyt nie da się wspią ć.

 

Chł opiec nie był przekonany.

 

– Na pewno się da, bo przecież Hraundrangi-Mó ri, znany czarnoksię ż nik, zanió sł tam tę skrzynię.

 

– Musiał o się to wobec tego stać już wtedy, gdy zmienił się w upiora – kró tko odrzekł przewodnik. – Ż ywy czł owiek nie jest w stanie się tam dostać.

 

Tiril zadrż ał a. Wiedział a, ż e przydomek „Mó ri” oznacza wł aś nie upiora czarnoksię ż nika, a nie ż ywego czł owieka.

 

Ale Mó ri miał na imię Mó ri i był przecież …

 

Od tej myś li zakrę cił o się jej w gł owie, zapanował a jednak nad sobą i zakoń czył a beztroskim tonem:

 

– W każ dym razie pojedziemy na te wzgó rza.

 

Rozdział 10

 

Postó j w Holar dobrze zrobił biednym ł apom Nera. Mł odzi chł opcy, kształ cą cy się na pastoró w, ż yczliwie się nim zaję li – nie co dzień wszak zdarzał a im się wizyta mł odziutkiej panny – a psu bardzo się spodobał o, ż e znalazł się wreszcie w centrum zainteresowania.

 

Tyle dni upł ynę ł o od czasu, kiedy we ś nie dowiedział am się o tragicznej sytuacji Mó riego, myś lał a z rozpaczą Tiril. Za dł ugo trwają te poszukiwania.

 

Nawet przez chwilę nie wą tpił a w prawdziwoś ć swoich przeczuć, nigdy nie pomyś lał a: to był tylko sen, wszystko sama wymyś lił am.

 

Byli sobie z Mó rim zbyt bliscy, aby mogł a się pomylić, poza tym jego zdolnoś ci telepatyczne z pewnoś cią nie miał y sobie ró wnych.

 

Ale od tamtej nocy nie otrzymał a od niego ż adnych sygnał ó w.

 

Czy to znaczył o, ż e nie moż e już się z nią porozumiewać? Czy przestał istnieć?

 

Z tej myś li zrodził a się kolejna, taka, od któ rej wiał o grozą. Jej przyjaciel był wszak czarnoksię ż nikiem. Nosił imię Mó ri. Moż e mó gł ż yć dalej? Po ś mierci? Albo… albo już wcześ niej był upiorem. Anioł em Ś mierci.

 

Nie, nie wolno jej tak myś leć.

 

Hjaltadalsheidhi. Ogromny obszar, najprawdopodobniej bezludny. Czego Mó ri tam szukał? Jak mieli go odnaleź ć na tym pustkowiu?

 

Kiedy już opuszczali Holar, mł ody diakon przybiegł się poż egnać.

 

– Przypomniał o mi się coś, o czym wspomniał Mó ri – oznajmił zdyszany. – Mó wił o jakiejś starej ziemiance, w któ rej mogą nocować podró ż ni i pasterze. Powinna leż eć gdzieś w okolicach Hraundrangi.

 

– Doskonale – ucieszył się przewodnik. – Chyba wiem, gdzie to jest. Na tak trudnym do przebycia terenie niewiele jest miejsc, w któ rych moż e być usytuowana.

 

– Czy tam nie ma ż adnych domó w? – dopytywał a się Tiril.

 

– Są nieliczne zagrody, porozrzucane po obrzeż ach tego rejonu. Zorientował aś się już chyba, jak rzadko zaludniona jest Islandia? Domy stoją w trudnym do poję cia oddaleniu od siebie.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.