Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 2 4 страница



 

Mó ri zobaczył, ż e chł opak, któ ry już wcześ niej bliski był szaleń stwa ze strachu, teraz przestaje nad sobą panować i zaraz osunie się na ziemię. Mag-Loftur wycią gną ł rę kę po księ gę, chcą c przeją ć ją z rą k zł ego biskupa. Mł odziutki diakon zrozumiał to jako umó wiony sygnał i mocno zł apał za sznur przywią zany do dzwonu, uwiesił się na nim i wkró tce serce dzwonu zaczę ł o się poruszać.

 

Wś ró d potę ż nego huku wszyscy biskupi zniknę li pod podł ogą.

 

Mó ri nie ś miał drgną ć, skamieniał ze strachu.

 

Mag-Loftur przez dł ugą chwilę stał bez ruchu, ukrywszy gł owę w dł oniach. Wreszcie zszedł na dó ł i ruszył ku swemu mł odziutkiemu towarzyszowi.

 

Mó ri wiedział, ż e z zakrystii nie usł yszy ich rozmowy, dlatego prześ lizgną ł się w gł ą b nawy i ukrył pod kazalnicą. Mdł oś ci wywoł ane strachem nie chciał y ustą pić.

 

– Nie poszł o tak dobrze, jak pó jś ć powinno – usł yszał sł owa Maga-Loftura, skierowane do chł opca. – Ale nie winię cię za to. Powinienem czekać do ś witu. Wó wczas biskup oddał by mi księ gę z wł asnej woli, bo nie ś miał by jej zatrzymać. Ś wiatł o poranka i moje zaklę cia uniemoż liwił yby mu schronienie się w grobie. Inni biskupi nie pozwoliliby mu zachować „Rö dskinny”. Księ ga był aby moja, moja! Ale on w tej walce okazał się silniejszy ode mnie, kiedy bowiem usł yszał em jego drwią ce sł owa, ogarną ł mnie gniew i chciał em natychmiast posią ś ć księ gę za pomocą czarnoksię skich formuł. I co wię cej: zrozumiał em, na co się porwał em, dopiero wtedy, gdy już posuną ł em się tak daleko, ż e gdybym wymó wił choć jeszcze jedno zaklę cie, cał y koś ció ł zapadł by się pod ziemię. Taki wł aś nie był cel zł ego Gottskalka. Zauważ ył eś, ż e koś ció ł zatrzą sł się w posadach, prawda? W tym momencie popatrzył em na twarze koronowanych biskupó w i przeraził em się, chociaż zdawał em sobie sprawę, ż e ty już dł uż ej nie wytrzymasz i dzwon się rozdzwoni. Ale „Rö dskinna” był a już tak blisko, są dził em, ż e uda mi się ją wzią ć. Jakimż był em gł upcem! Muszę ci powiedzieć, ż e już dotkną ł em jej rogu. Ale to, co się stanie, stać się musi, mó j los jest już przesą dzony, tak jak i twoja nagroda. Bez wzglę du jednak na wszystko od tej pory nie mó wmy już o tym.

 

Mó ri pró bował stać się jeszcze mniej widoczny, kiedy mijali go w drodze do wyjś cia, chł opiec pozieleniał y na twarzy, Mag-Loftur blady jak kreda. Cał a jego postać wyraż ał a rezygnację, pogodzenie się z przekleń stwem, któ re nań spadł o.

 

Mó ri takż e czuł, ż e został naznaczony, ż e w jego duszy na zawsze pozostanie ś lad owych straszliwych chwil, kiedy Mag-Loftur bawił się ż yciem i ś miercią i przez moment wszystkim trzem dane był o ujrzeć rzeczy, jakich ludzkie oczy nigdy nie powinny oglą dać.

 

 

Mó ri dowiedział się, ż e Loftur po tych wydarzeniach stał się mał omó wny. Bliski postradania zmysł ó w, nie ś miał nawet na chwilę pozostawać sam, poza tym gdy tylko zapadł zmrok, trzeba był o przy nim natychmiast zapał ać lampy. Mó ri szczerze mu wspó ł czuł, sam bowiem musiał borykać się z podobnymi problemami, chociaż był tylko widzem, obserwują cym wszystko z ukradka.

 

Czę sto sł yszano, jak Mag-Loftur mruczy pod nosem: „W trzecią niedzielę nastę pnego miesią ca czekają mnie mę ki piekielne”.

 

Innym razem mł ody diakon z Holar usł yszał jego szept: „Są dził em, ż e zostanę najpotę ż niejszy, i być moż e tak się stał o. Ale jest jeszcze ktoś, tak, jest jeszcze ktoś, nigdy wię c nie bę dę miał pewnoś ci”.

 

– Są dzę, ż e chodził o mu o was, panie – wyznał chł opiec Mó riemu.

 

– To bardzo moż liwe – przytakną ł mu Mó ri.

 

Chł opiec powiedział z powagą:

 

– Wszyscy trzej byliś my ś wiadkami czegoś, czego ludzie nigdy dotą d nie widzieli ani nie sł yszeli. Mnie udał o się wyjś ć z tego cał o, bo mó j umysł nie był obcią ż ony wiedzą tajemną. Na was dwó ch natomiast spadł o przekleń stwo zł ego biskupa.

 

Mó ri spojrzał na niego.

 

– Na mnie takż e? – spytał zdję ty strachem.

 

– Tak, panie. Wy takż e jesteś cie naznaczony. Na waszej twarzy maluje się prawie taki sam obł ę d i przeraż enie, jak na twarzy Maga-Loftura.

 

– Chyba masz rację – westchną ł Mó ri. – „Przekleń stwo zł ego biskupa” to niedokł adne okreś lenie, jest za sł abe, bo w te wydarzenia wmieszał y się potę ż niejsze moce, lecz poza tym masz rację, choć trudno mi się do tego przyznać.

 

Moja dusza rozpadł a się na kawał ki, chł opcze. Ale postaram się lepiej skrywać to przed innymi.

 

Magowi-Lofturowi poradzono schronić się u pewnego starego proboszcza w Stadharstad, czł owieka wielkiej wiary, doskonał ego kapł ana.

 

Wszyscy, któ rzy czuli się chorzy na duszy lub padli ofiarą czaró w, pod dotykiem jego dł oni odczuwali ulgę. Loftur poprosił go o ochronę, pastorowi ż al się zrobił o chł opaka i zgodził się nim zają ć. Dzień i noc nie odstę pował Loftura, czuwał nad nim w domu i na dworze.

 

Loftur powoli odzyskiwał ró wnowagę ducha, ale proboszcz wcią ż się o niego lę kał. Najbardziej niepokoił o go, ż e Loftur nigdy nie mó gł modlić się wraz z nim. Mimo to jednak mł ody czł owiek towarzyszył kapł anowi w wizytach u chorych i cierpią cych. Na czę ste wyjazdy proboszcz zabierał ze sobą swó j stró j kapł ań ski, kielich z hostią, ś wię ty chleb i wino.

 

W wieczó r poprzedzają cy trzecią niedzielę miesią ca Mag-Loftur zachorował. Pastor czuwał przy jego ł oż u, krzepią c go sł owami modlitwy. Rankiem jednak, o trzeciej, przybył posł aniec od jednego z przyjació ł pastora z parafii. Czł owiek ó w leż ał umierają cy i gorą co pragną ł, aby proboszcz udzielił mu ostatniego namaszczenia i przygotował do godnego koń ca, tak aby mó gł staną ć twarzą w twarz z Bogiem.

 

Takiej proś bie pastor nie potrafił odmó wić. Miał ten sam dylemat co Tiril, kiedy przyszedł do niej mał y opiekun jej psó w i kiedy jej losy tak ź le się potoczył y.

 

Tak samo ź le powiodł o się pastorowi, a raczej Lofturowi, któ ry nie był w stanie się ruszyć z powodu bó ló w i narastają cej sł aboś ci. Nie mó gł towarzyszyć swemu dobroczyń cy, musiał wię c obiecać, ż e podczas nieobecnoś ci pastora nie opuś ci domu. Proboszcz pobł ogosł awił go i poż egnał serdecznym uś ciskiem, a wychodzą c uklą kł przy drzwiach i modlą c się uczynił znak krzyż a na progu. Potem cicho rzekł do siebie: „Bó g jeden wie, czy tego czł owieka da się uratować ”.

 

Gdy tylko pastor opuś cił dom, Mag-Loftur poczuł się lepiej. Pogoda był a pię kna, ogarnę ł a go przemoż na ochota, by wyjś ć na dwó r. Wszyscy mę ż czyź ni znajdowali się wó wczas na przystani, w obejś ciu został y tylko kobiety i dzieci, nie mają ce doś ć sił, by go powstrzymać.

 

Mag-Loftur zmusił starego wieś niaka, by poż yczył mu ł ó dź, któ rą mó gł by wypł yną ć na ryby. Chł op zgodził się, nie wiedział bowiem o obietnicy zł oż onej proboszczowi.

 

Morze przez cał y dzień pozostawał o spokojne, ale ł odzi nikt nigdy już wię cej nie ujrzał.

 

Dziwniejsze jeszcze się wydawał o, ż e nawet wiosł o nie wypł ynę ł o na brzeg.

 

Jakiś czł owiek tylko twierdził, ż e z brzegu widział ł ó dź akurat w momencie, gdy wypł ynę ł a na otwarte morze. Opowiadał, ż e nagł e szare wł ochate ramię wył onił o się z odmę tó w, zł apał o za rufę, na któ rej siedział Mag-Loftur, i razem z ł odzią wcią gnę ł o go pod wodę.

 

 

Mł ody diakon, któ ry w tamtą straszliwą księ ż ycową noc pomagał w koś ciele, wyszedł bez szwanku. Skoń czył o się jedynie na szoku.

 

Z Mó rim jednak sprawa przedstawiał a się gorzej, niemal tak samo ź le jak z Magiem-Lofturem, w jego sercu bowiem tę sknota za „Rö dskinną ”" pł onę ł a ró wnie gorą co. Nocą drę czył y go koszmary, nie zawsze przy tym wiedział, czy ś ni, czy też nie, bo czasami budził się na pustkowiu, gdzie przypominają ca mech trawa porastał a pokryte lawą przestrzenie, nie pamię tają c, jak się tam znalazł. Prawdą był o to, o czym mó wił chł opiec: noc czaró w naznaczył a twarz Mó riego cierpieniem. Był teraz blady jak cień, wychudzony i umę czony, tylko oczy pł onę ł y blaskiem szaleń stwa. Nie mó gł odpę dzić od siebie straszliwych snó w, w któ rych ziemia usuwał a mu się spod nó g i leciał w przepaś ć wraz z koś cioł em. Chwytał się nie dają cych oparcia kę pek trawy, widział rozpoś cierają cą się pod nim otchł ań, a w niej czę ś ci chó ru koś cioł a i ś wieczniki, gasną ce w miarę jak przysypywał a je ziemia.

 

Z każ dą nocą, z każ dym takim snem, stawał się coraz sł abszy, a prześ ladują ce go obrazy coraz wyraź niejsze.

 

Tej nocy, kiedy Mag-Loftur został wcią gnię ty w morską toń, Mó ri kolejny raz ockną ł się na pł askowyż u, nie mają c poję cia, jak tam trafił. Pokryte lawą przestrzenie oś wietlał księ ż yc. Mó ri zawisł na krawę dzi krateru, w któ ry z hukiem spadał y kamienie przemieszane z ziemią.

 

To był a rzeczywistoś ć, nie ż aden sen!

 

Dł onie Mó riego z wysił kiem szukał y lepszego punktu zaczepienia. Od potu spł ywają cego z czoł a piekł y oczy, jedna stopa znalazł a maleń ki wystę p, na któ rym mogł a się oprzeć, lecz w jaki sposó b miał wspią ć się do gó ry i wydostać z krateru? Wargi mu poszarzał y, oś lepł od sypią cego się z gó ry pył u.

 

Muszę wracać, szeptał do siebie, drę czony bolesnym uczuciem ż alu. O, wszystkie moce w niebie i na ziemi, nigdy wcześ niej się do was nie zwracał em! Wysł uchajcie moich modł ó w i wybaczcie bluź nierstwo, jakiego dopuś cił em się w koś ciele w Holar! Ulitujcie się nade mną, przebaczcie ż ą dzę zawł adnię cia mocami, któ rych nie mam prawa posią ś ć! Muszę wracać do Norwegii. Omylił em się, nie rozumiał em, co w ż yciu ma naprawdę wartoś ć. Pozwó lcie mi ujrzeć tę, za któ rą pł acze moje serce, choć jeden jedyny raz! Tylko o to bł agam! Pozwó lcie przesł ać pozdrowienie…

 

Z rozpaczą poczuł, ż e osypują ca się ziemia i kamienie pokrywają już jego nogi i podnoszą się coraz wyż ej. W tym momencie, kiedy wszelkie nadzieje gasł y, uś wiadomił sobie, kto moż e przekazać wiadomoś ć tej, któ ra najbardziej cierpiał a przez jego pragnienie osią gnię cia najwyż szego stopnia wtajemniczenia.

 

Rozdział 6

 

Zima obfitował a w wydarzenia zaró wno dla Erlinga, jak i Tiril. Zwł aszcza dla dziewczyny okazał y się one niesł ychanie bulwersują ce.

 

Co prawda w ostatnich latach otwarta, kochają ca bliź nich dziewczyna sporo się dowiedział a o mrocznych stronach ludzkiej duszy, zachował a jednak dawne przekonanie o dobru tkwią cym w czł owieku.

 

Niestety, owa wiara miał a zostać poważ nie zachwiana. Siał o się to tuż przed ś wię tami Boż ego Narodzenia – choć takimi drobnostkami jak ś wię ta nikt na szkierze się nie przejmował. Ż ycie na maleń kiej wysepce Ester biegł o swoim torem, jakby poza czasem i przestrzenią, tu liczył się tylko dzień powszedni i walka o przetrwanie.

 

Od dawna nie ustawał y jesienne, a pó ź niej zimowe sztormy. Fale dniami i nocami nieprzerwanie bił y o brzeg, cał kowicie izolują c dwie kobiety i psa. Zapasy ż ywnoś ci zaczę ł y się wyczerpywać, ale Ester zapewniał a, ż e tak jest rokrocznie.

 

– Pamię taj tylko, ż e do tej pory był aś sama – zauważ ył a Tiril. – Teraz masz jeszcze jedną gę bę do wykarmienia.

 

– No wł aś nie, sama – odparł a Ester, patrzą c Tiril prosto w oczy. – Jak myś lisz, co wolę? Siedzieć samotnie, najadać się do syta, gapić w ś cianę i sł uchać jej durnych odpowiedzi? Czy raczej mieć dwó ch kompanó w do rozmowy? Jednego, któ ry cał y czas mi się sprzeciwia, i drugiego, któ ry okazuje mi wył ą cznie podziw bez wzglę du na to, co powiem?

 

– Przecież ja wcale ci się nie sprzeciwiam – zaprotestował a przestraszona Tiril.

 

– Doprawdy? A co robisz teraz?

 

Tiril wybuchnę ł a ś miechem.

 

Ester oś wiadczył a z wł aś ciwą sobie szczeroś cią:

 

– Do stu diabł ó w, tego wł aś nie chcę! Chcę mieć się z kim kł ó cić i wiedzieć, ż e ten ktoś mnie lubi.

 

– To prawda, bardzo cię lubię – ciepł o zapewnił a ją Tiril.

 

– Sama wię c widzisz!

 

Siedział y przy kolacji, nie da się zaprzeczyć, doś ć ż ał osnej: kaszy z resztek zboż a z otrę bami ugotowanej na wodzie. Był zimowy wieczó r, ponury i wietrzny. Czasami mocniejszy podmuch wichru uderzał w ś cianę i wó wczas cał a chata się trzę sł a. Tiril od dawna się obawiał a, ż e za któ rymś gwał towniejszym porywem dach wzniesie się w powietrze, lecz Ester zapewniał a, ż e jest dobrze umocowany.

 

– Jedyne czego mi teraz brakuje – oś wiadczył a Ester, uderzają c plecami w oparcie ł awy tak mocno, ż e aż zatrzeszczał o – to kawał ka chł opa. Bardzo szczegó lnego kawał ka. Dobrze w takich chwilach mieć są siada. Ty nigdy za tym nie tę sknisz, Tiril?

 

Dziewczyna przywykł a do bezpoś rednioś ci Ester, nie raz już sł yszał a jej wyznania. Pytanie, zadane przez rybaczkę wprost, wprawił o ją jednak w zakł opotanie. Tiril był a już dojrzał ą dziewczyną i temat zaczą ł jej osobiś cie dotyczyć, choć starał a się zdusić w sobie zwią zane z tym myś li i uczucia. Jednakż e sł yszą c pytanie Ester ujrzał a przed sobą parę oczu, któ rych nigdy nie zdoł ał a zapomnieć. Ich blask…

 

Ester pozostał a niewraż liwa na jej duchowe udrę ki i cią gnę ł a niezraż ona:

 

– No, bo masz przecież tego swojego Mü llera, prawda? Czyż on nie jest najprzystojniejszy W cał ym Bergen? Sama tak mó wił aś!

 

– Erling? – zają knę ł a się zmieszana Tiril. – Ale przecież …

 

– Dzię kuję, nieraz już to sł yszał am. Miał oż enić się z twoją siostrą, ty nigdy nie oś mielił abyś się nawet o nim marzyć, i tak dalej. Ale to kiepskie wymó wki!

 

– To i tak bez znaczenia – przerwał a jej Tiril – Erling nie odpowiedział na mó j list.

 

Ton jej gł osu ś wiadczył o urazie. Tiril nie mogł a zrozumieć, a tym bardziej pogodzić się z faktem, ż e Erling się nie odzywa.

 

– Syn są siada mó wił mi przecież, ż e nie rozmawiał z Mü llerem osobiś cie. Jakaś zoł za z kwaś ną miną wyrzucił a biednego chł opaka za drzwi. Ale nie odpowiedział aś na moje pytanie: nie brakuje ci mę ż czyzny w ł ó ż ku?

 

Tiril szczerze wyznał a Ester:

 

– Zaczę ł am już o tym myś leć. Ale tylko trochę.

 

– Mogł abyś się zakrę cić za synem są siada.

 

– Och, nie, nie jestem tego aż tak spragniona.

 

– Aha, już wszystko wiem – chytrze uś miechnę ł a się Ester. – To przez tego diabelca, Anioł a ś mierci, jak go nazwał aś. Czarnoksię ż nika. Tak, tak, przydał by nam się teraz. Poczarował by trochę.

 

– Tak – westchnę ł a Tiril, ale prę dko dodał a – Ale nie w takim sensie jak myś lisz.

 

– Czyż by? No tak, wspominał aś, ż e on nie został do tego stworzony, chociaż diabli wiedzą, o co ci chodził o.

 

– Ester podniosł a się leniwie. – Mam ochotę na ł yk jał owcó wki. Gł upia jesteś, ż e nie pijesz.

 

Przeszł a do swej tajemnej izdebki po gliniane naczynie z jał owcó wką. Zapasy wó dki zdawał y się niewyczerpane.

 

Nie wracał a przez dł uż szy czas, pewnie pocią gał a sobie w ukryciu, a Tiril pogrą ż ył a się w myś lach o erotyce w swym ż yciu, a raczej jej braku.

 

Kiedy jeszcze sypiał a w szopie nad brzegiem, zdarzał o się, ż e wieczorami dł ugo leż ał a, wczuwają c się w nowe prą dy przenikają ce ciał o, któ re przypominał y tamte wywoł ane dotykiem Mó riego. Delikatnie koniuszkami palcó w wodził a po szyi, czują c, jak napię ta skó ra zaczyna drż eć, jak pulsuje, gdy przesuwał a dł onie na brzuch i biodra, i niż ej, na uda. Nigdy nie oś mielił a się dotkną ć ich wewnę trznej strony, to był o zbyt niebezpieczne, przeraż ają ce. I te sny, nie dają ce jej spokoju! Coraz czę ś ciej ś nił a o mił osnych schadzkach, któ re koń czył y się zdyszanym oddechem i cię ż ką sł odyczą w ciele. Miał a jednak wraż enie, ż e jej podś wiadomoś ć omija niebezpieczne obszary. Osoby zjawiają ce się w snach pozostawał y niewyraź ne, nie mogł aby nawet okreś lić ich jako mę ż czyzn, nie wiedział a, kim ani czym był y. Czasami istoty te przypominał y elfy, prawie dzieci, czasami miał y bardziej zwierzę cą postać, choć z cał ą pewnoś cią nie był y zwierzę tami, zawsze jednak okazywał y jej dobroć i nie naruszał y spokoju ducha.

 

To wprawdzie irytował o, lecz jednocześ nie dawał o poczucie bezpieczeń stwa.

 

Tiril nie był a jeszcze gotowa, by przyznać się sama przed sobą, ż e interesuje ją ktoś konkretny. Dopiero stawał a się kobietą.

 

Wró cił a Ester i gł oś nym beknię ciem przerwał a jej intymne rozważ ania.

 

– Wiesz, kiedy pogoda się trochę uspokoi, mogł ybyś my wyprawić się na Sotrę i obie zafundować sobie odrobinę uciechy – zaproponował a, cię ż ko opadają c na ł awę.

 

– Ester, zapewniam cię, ż e…

 

Nagle Nero poderwał się i nastawił uszu.

 

– Pst! Sł yszał aś? – szepnę ł a Ester. W jej oczach zapł oną ł nowy blask.

 

– Nie – odparł a Tiril. – Akurat mó wił am.

 

– To teraz zamknij gę bę!

 

Czekał y w milczeniu. Nero podczoł gał się pod drzwi. Widać był o, jak jest spię ty, ale najwidoczniej i on uszanował nakaz Ester. Tiril jednak poznał a, ż e pies ze wszystkich sił powstrzymuje się od warczenia.

 

Ogień rzucał migotliwe cienie na nę dzną izdebkę, któ rą Tiril usił ował a utrzymywać w jako takim porzą dku. Był a to niemal syzyfowa praca, przedsię wzię cie z gó ry skazane na niepowodzenie, ponieważ Ester ciskał a wszystko tam, gdzie stał a, a lepkie dł onie wycierał a w to, co akurat wpadł o jej w rę kę. Tiril na zimę musiał a przeprowadzić się do chaty, w szopie na ł ó dź za duż o był o szpar, przez któ re wpadał wicher. Dzielił a teraz izbę z Ester i Nerem, jakoś się to ukł adał o. Sypiał a na podł odze, na ś rodku pomieszczenia, w jedynym dostę pnym miejscu.

 

Nero za to bardzo sobie chwalił fakt, ż e jego ukocha: na pani zeszł a nagle do bardziej psiego poziomu. Jego zdaniem mił o był o sypiać przytulonym do jej plecó w, w ten sposó b takż e ogrzewali się nawzajem. Dla wielu psó w bliskoś ć czł owieka ma bardzo duż e znaczenie, inne nic a nic to nie obchodzi.

 

W blasku ognia mał e oczka Ester pł onę ł y niepokoją co. Kobieta siedział a nieruchomo, pochylona w przó d, jakby gotują c się do skoku. Tiril nie bardzo mogł a się zorientować, co się dzieje, ona bowiem niczego nie sł yszał a. Nie znał a wyraż enia „ż niwa w szaleją cej burzy”, nic w tym dziwnego, wywodził o się ono z wó d leż ą cych bardziej na poł udniu, gdzie, proceder, z któ rym się wią zał o, był powszechniej uprawiany. „Reap the wild wind…”

 

Tak! Oto znó w rozległ się ten dź wię k, któ ry wcześ niej usł yszeli Ester i pies: wystrzał armatni dobiegają cy z morza.

 

Ester natychmiast się poderwał a.

 

– Nareszcie! – zawoł ał a z radoś cią. – Pospiesz się, Tiril!, Ż ar, weź trochę ż aru do wiadra!

 

Potę ż na kobieta chwycił a swe rybackie ubranie i wybiegł a w ciemnoś ć nocy. Nero nie odstę pował jej na krok. Tiril wcią ż nie wiedział a, o co chodzi, lecz wsypał a trochę ż aru do wiaderka i ruszył a za nimi.

 

Na zewną trz był o ciemno choć oko wykol. Gwał towny powiew wichru rzucił nią o ś cianę, deszcz siekł po twarzy.

 

– Ester? – zawoł ał a, starają c się przekrzyczeć wichurę. Nero poprowadził ją za sobą, wskazują c drogę.

 

Kolejny wystrzał armatni sprawił, ż e Tiril wreszcie zrozumiał a, w czym rzecz. Jakiś statek znalazł się w niebezpieczeń stwie. Ester zmierzał a do ogniska.

 

Tiril poczuł a ogarniają cą ją radoś ć. Moż e uda im się uratować komuś ż ycie!

 

Nero pocią gną ł ją ku wielkiemu, nigdy nie zapalanemu ognisku na pó ł nocnym krań cu wyspy. Nareszcie wię c miał o zapł oną ć! Wspaniale! Mał e ognisko na poł udniu palił o się nieustannie dzień i noc. Takie zobowią zanie wobec wł adz Ester odziedziczył a wraz z wyspą. Raz wspomniał a, ż e zarabia nawet na tym parę groszy.

 

Teraz jednak waż niejsze był o co innego: ratowanie statku, któ ry nie mó gł przybić do brzegu.

 

Kiedy Tiril pokonują c wś ciekł e podmuchy nawał nicy doczoł gał a się na pó ł nocne skał y, Ester już tam był a.

 

– Pospiesz się! – przywitał a wrzaskiem dziewczynę. – Mam nadzieję, ż e drewno cał kiem nie zamokł o od tego przeklę tego deszczu!

 

Usił ują c rozpalić ogień za pomocą suchej hubki, któ rą przezornie ze sobą zabrał a, Ester rzucał a wią zanki siarczystych przekleń stw. Nadmorskie osty, gdyby rozumiał y jej sł owa, zwię dł yby z przeraż enia.

 

Co jakiś czas rozlegał się wystrzał z dział a.

 

– To moż e być wielki statek! – woł ał a Ester. – Co najmniej galeon. Tró jmasztowiec. No, nareszcie ogień chwycił, udał o się! Teraz prę dko, na drugą stronę wyspy, musimy zgasić tamto ognisko! Szybko, nie mamy czasu do stracenia!

 

Tiril nie był a obeznana ze znakami nawigacyjnymi, nie rozumiał a ich znaczenia. Biegł a w ś lad za ś wietnie znają cą teren Ester, zdumiewają co lekko poruszają cą się po skał ach. Na samej gó rze wiatr je przewracał, nie pozostawał o wię c nic innego, jak poł oż yć się na ziemi i przeczekać gwał towny atak sztormu.

 

– Spó ź nimy się, spó ź nimy! – ję czał a Ester.

 

Tiril takż e się zorientował a, ż e wystrzał y z dział a rozlegają się bliż ej. Zobaczyli nasz ogień, pomyś lał a. Uratował yś my ich!



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.