|
|||
Wtorek, 28 marca 1939Poranna mż awka zamienił a się w rzę sisty deszcz, gdy Stern wszedł o jedenastej do redakcji. Redaktor strzepną ł parasol i postawił go na koń cu korytarza, przy innych obciekają cych parasolach. Cią gle ten deszcz, miał już go serdecznie dosyć. Rozeź lony powiesił kapelusz i pł aszcz na wieszaku. Potem zdją ł kamaszki i wł oż ył pó ł buty na zmianę, czekają ce na tę niecodzienną okazję w szafie. Trzymał pod pachą teczkę z zeszytem, po któ ry miał się zgł osić goniec od inspektora. Zzię bnię ty nastawił wodę na kawę i, jak poprzedniego dnia, zaczą ł analizować swó j dziwny sen. Ś nił mu się nad ranem tł usty szczur, któ ry schował się w jego piwniczce za przetworami. Uzbrojony w ż elazną ł apkę do wycią gania gwoź dzi i latarkę Jakub dopadł go w koń cu i zakatrupił. Kiedy nió sł go do ś mietnika, martwy gryzoń wystawiał zę by z krwawią cych dzią seł, jakby wcią ż chciał go ugryź ć. Co oznaczał ten sen? Był ostrzeż eniem? Przed kim lub przed czym? Przed fał szywym przyjacielem? Pomyś lał, ż e ktoś w jego otoczeniu knuje, a moż e sam wobec siebie nie jest uczciwy? Kwadrans na dwunastą pojawił a się Wilga i wybawił a go od ryzykownych dociekań sennych. Jej gł owę dekorował a ś liczna biał a czapeczka, a elegancki granatowy ż akiet podkreś lał zgrabną figurę. Prezentował a się nieziemsko, lecz widzą c zaczepne spojrzenie Kuby, pokiwał a mu ostrzegawczo palcem i od razu wró cił a do najważ niejszego tematu: zniknię cia Lei. Stern przypomniał sobie, ż e widział w pracowni krawieckiej kilka drewnianych walizek, w któ rych przynoszono materiał y. Był y tak wielkie, ż e z ł atwoś cią pomieś cił yby dziecko. – Krawiec niedosł yszał, wię c drzwi zostawiał otwarte i każ dy pod jego nieobecnoś ć mó gł wejś ć i któ rą ś wynieś ć – objaś nił. Nie potrafili jednak wytł umaczyć, w jakim celu ciał o dziewczynki został o wysł ane pocią giem aż do Gró dka. Zastanawiali się nad tym, gdy do pokoju zajrzał a Kazia i oznajmił a, ż e Manio chce ich natychmiast widzieć. Wiadomoś ć nie wró ż ył a nic dobrego. Szli za sekretarką jak na ś cię cie. Tym razem naczelny nie zaproponował im kawy ani cukiereczkó w, lecz rzucił na stó ł konkurencyjny „Dziennik Polski”, organ Zwią zku Mł odych Narodowcó w z kroniką kryminalną. – Jesteś my niepotrzebni – zaczą ł Mań kiewicz – bo dziennikarze z naszej gazety uznali, ż e wszystko wiedzą lepiej. I nie mają bladego poję cia, ż e to, w czym tak ochoczo uczestniczą, to bezczelna prowokacja! Sztuczka, haczyk, wybieg! – grzmiał. – Nie ma ciał a i nikt nie zginą ł! Staliś my się poś miewiskiem! – Hukną ł pię ś cią w stó ł. – Odebrał em telefon z policji. W sekcji uczestniczył lekarz są dowy i sę dzia ś ledczy. W walizce znalezionej na dworcu w Gró dku był y kró licze zwł oki. Nie wiem, czy rozumiecie powagę sprawy. Każ ą nam ten artykuł odszczekać! Ktoś za to zapł aci, ale nie ja! Pluszowy miś i poszatkowane kró licze zwł oki. Skarpetka, sukienka i kró licza tuszka, zezwł ok, któ ry moż na kupić na placu Krakowskim za kilkadziesią t groszy. Jakub nie sł uchał sł ownej galopady Mań kiewicza. Widział, jak Wilga robi się purpurowa na twarzy i spuszcza wzrok pod stó ł. – Inni jakoś potrafią. Moż e się wię cej starają? – Otworzył im przed nosem informację o ucieczce z Kulparkowa niebezpiecznego przestę pcy. – Jeś li wam to uł atwi zadanie, zawrzyjcie pakt z samym diabł em, tylko bł agam, byś cie mnie nie oszukiwali. Jeszcze trochę, a na tym biurku bę dzie leż ał o „Dił o”, „Morgen”, „Wiek Nowy”, „Gazeta Lwowska” i redagowana przez Heschelesa „Chwila”. Po pię ciu minutach naczelny podzię kował im za odwiedziny i dał na drogę egzemplarz „Dziennika”, by go sobie gruntownie przestudiowali. W sekretariacie de Brie zgarnę ł a plik depesz ze swojej przegró dki i jak niepyszna poszł a za Sternem. – Tak chyba wyglą da koniec ś wiata! – powiedział a do zaskoczonego kolegi. – Poczę stuj mnie papierosem. Jakub podsuną ł jej paczkę triumfó w i wdusił przycisk ronsona. De Brie zacią gnę ł a się ł apczywie i zamknę ł a oczy. Siedział a przybita, nie chcą c oglą dać podł ego ś wiata. Ile bató w jeszcze miał a otrzymać, by oprzytomnieć? Woda w czajniku dawno wystygł a, lecz ż adne nie ruszył o się, by zrobić kawę. Stern nie miał wą tpliwoś ci: de Brie był a ugotowana! Redaktor z „Dziennika” wytkną ł jej fantazję i nieuctwo. „Obroń czyni Ż ydó w, uwikł ana w matactwa”. Tekst koń czył „paragraf aryjski”, jaki należ ał oby wprowadzić na lwowskich uczelniach. Jakub pró bował ją pocieszyć. Przyznał, ż e wiele razy przygotowywał na obiad kró lika. I zawsze, gdy po obdarciu ze skó ry porcjował go noż em, bladoró ż owe mię so na udach i klatka piersiowa przypominał y mu koń czyny noworodka. Nagle odezwał się telefon i de Brie nie musiał a już sł uchać chorych wyjaś nień kolegi. – Witam. Akurat jest przy mnie. Tak, zaraz go poproszę. – Zakrył a sł uchawkę dł onią i wypuś cił a dym pod sufit. – Dzwoni pan Mosze Halewi. – Jest sukces. – Stern usł yszał w sł uchawce znajome popiskiwanie. – Jaki? – By nie zapeszyć, tfu, tfu, mamy, panie redaktorze, nową podejrzaną. – Co to za jedna? – Jakub się gną ł po notes. – Spokojnie, zaraz pan się wszystkiego po kolei dowiesz. Panna, przed trzydziestką, podobno bardzo ł adna. Mamusia ż ywi się czarnym chlebem na Brygidkach, a jej có reczka ochoczo przejmuje po niej profesję. – Jaką profesję? – Stern spojrzał na Wilgę, któ ra, chcą c nie chcą c, przysł uchiwał a się rozmowie. – Nie taką „fe”, o jakiej pan teraz myś lisz – powiedział Mosze rozradowany. – Czy pamię tasz pan, panie redaktorze, aferę sprzed kilkunastu lat? – dodał, zawieszają c gł os. – Jaką aferę? – No, z anioł kami. Wtedy krą ż ył a fama, ż e w naszym mieś cie kwitnie poką tna produkcja anioł kó w. – Gipsowe figurki na nagrobki? – To nie był dobry szmonces! Przykro mi myś leć i jeszcze przykrzej mó wić, ż e akurat pan, redaktor ze sł awnej kroniki kryminalnej, tego nie wiesz. – Uczysz pan księ dza pacierza, panie Halewi? – rzucił Stern do sł uchawki rozeź lony. – Co to ma wspó lnego z naszą sprawą? – Ma, i to bardzo duż o! Dziewczynki na podwó rku sł yszał y, jak Lille groził przybranej có reczce, ż e odda ją do... – Halewi chrzą kną ł nerwowo. – Gdzie? Rozmó wca nie odpowiedział. – Panie Halewi. – Stern szybko zmienił temat. – Interesuje mnie pacjent, któ ry zbiegł niedawno z Kulparkowa. Kto to jest Charewicz? Czy mó wi panu coś to nazwisko? W sł uchawce zaległ a cisza, a potem odezwał się irytują cy sygnał. Jakub stukną ł palcem w wideł ki. Bez efektu. Czekają c, aż rozmó wca znowu wykrę ci jego numer, powtó rzył szybko treś ć rozmowy Wildze, lecz ta przyję ł a jego relację z rezerwą. Dokł adnie w tym momencie pojawił się wysł annik inspektora Zię by. Policyjny technik, przezywany ze wzglę du na wzrost Tomciem Paluchem, gł oś no wyrecytował powitalną formuł kę. Potem schował zeszyt krawca do teczki, spojrzał uważ nie na dziennikarkę i zbiegł po schodach, stukają c podkutymi buciorami. – Co to za wś cibski kurdupel? – zapytał a, plują c w dł oń tytoniowym wió rkiem. – Wysł annik Zię by. Technik ś ledczy. Specjalista od gniją cych ciał i linii papilarnych. Geniusz z komendy wojewó dzkiej, co zamiast przyrodzenia nosi w rozporku pę dzel z marabuta. – Przestań się mą drzyć – napomniał a go. – Widział eś, jak mi się przyglą dał? Boż e, teraz każ dy moż e mi napluć w twarz! – Zdawał o ci się. – Na kilometr ś mierdzi handlem wymiennym. – Nie ustę pował a. – Chyba się nie mylę? – Powiedzmy, ż e... – Jaką sprzedał ci informację? – O sekcji – odpowiedział, jak mó gł spokojnie. – Przyznał, ż e jakieś ciał o trafił o na kamienny stó ł do zakł adu medycyny są dowej, no, ale obecnie, gdy zespó ł profesora Popielskiego zbadał dokł adnie zwł oki... – Przestań! – wzburzona rzucił a w Sterna gazetą, lecz ten w porę się uchylił. – Tak, dał am się nabrać! Od dwó ch tygodni mę czył mnie telefonami szef kroniki kryminalnej z „Dziennika Polskiego”, Wiktor Leski. Mó wił, ż e widzi mnie w swoim zespole. Pamię tasz wczorajszy telefon? Podniosł eś sł uchawkę, ale ja nie mam już ochoty na rozmowę z tym typem. – I biedny Manio jeszcze o tym nie wie? – Stern zagwizdał z przeję ciem. – Nie gwiż dż, bo przywoł asz diabł a – ż achnę ł a się. Jakub obszedł jej biurko, pochylają c się nad nią jak kat. – Co teraz zamierzasz? – Wybieram kamienny stó ł w prosektorium – odcię ł a się mu, przyduszają c papierosa w popielniczce – bo strasznie cię, skurczybyku, lubię! – A ja zaczynam od Hillela – odpowiedział z poczuciem ulgi – bo to wł aś nie on polecił mi krawca. Potem odszukam pierwszego z listy, a kiedy go już zobaczę, zadam mu kilka kł opotliwych pytań. Gdy Stern wyszedł, Wilga poł oż ył a na biurku plik notek i depesz z sekretariatu. Przeczytał a pierwszą i po minucie zamienił a ją na kró tką wiadomoś ć: „Krwawe starcie na uniwersytecie. Mię dzy Mł odzież ą Wszechpolską i ludowcami wywią zał a się bó jka. Tym razem poszł o o plakat – Pierwszy dzień bez Ż ydó w. Ludowiec trafił do szpitala z naderwanym uchem, a dwó m wszechpolakom nał oż ono w szpitalu gips na poł amane koń czyny”. Takie same czary odprawił a przy drugiej depeszy. Opisał a pikietę lwowskich prostytutek na rynku pod ratuszem. Dodał a, ż e damy do towarzystwa na widok policyjnych pał, miast rzucić się do ucieczki, zrzucił y szatki. Przy trzeciej zaś zatrzymał a się na dł uż ej. I przestał a się uś miechać. „Zwł oki noworodka w jednym z kubł ó w na ś mieci znalazł we wtorek mieszkaniec kamienicy przy ul. Piekarskiej 44. Zmasakrowane ciał o uniemoż liwia identyfikację. Ustalono jedynie, ż e ofiarą był chł opczyk, owinię ty czarnym ró ż ań cem. Posesja, na któ rej dokonano makabrycznego odkrycia, należ y do znanego w mieś cie filantropa, któ ry ze wzglę du na zasł ugi chce pozostać anonimowy. Wejś cie na realnoś ć był o przez cał ą noc dostę pne, bo dozorca zamroczył się alkoholem. Nie wiadomo, jak doszł o do tragedii i kim był a wyrodna matka. Decydują ca dla oceny bę dzie sekcja zwł ok. Policja prosi P. T. Czytelnikó w o informacje, zapewniają c przy tym cał kowitą dyskrecję ”. Podpisał a notki i zaniosł a je do Kazi, a potem ruszył a na stancję przy ś w. Jacka, do pani Adelajdy, by wyż alić się Mirandzie, swej syjamskiej kotce, na ludzką niegodziwoś ć. Targał y nią wyrzuty, lecz kiedy weszł a na lwowskie korso, wchł oną ł ją kolorowy tł um spacerują cy Akademicką. Rzucił a okiem na wystawy jubilerskie i eleganckie kapelusze Korzeniowskiej. Zobaczył a rakiety tenisowe w sklepie Kuchara i przypomniał a sobie, ż e niedawno chodził a na korty. Teraz zgnuś niał a. Nie miał a ż adnej partnerki ani partnera do gry. Pocieszył a się, ż e mogł aby się zmierzyć z Okularnikiem z dział u sportowego, lecz ten ostatnio z jakiegoś powodu jej unikał. Zatrzymał a się przy wejś ciu do kina Chimera. Wielkie plakaty reklamował y wiosenny sezon kinowy i nowy polski film obyczajowy – Trzy serca, wedł ug powieś ci Doł ę gi‑ Mostowicza. Chę tnie wybrał aby się na niego. Ledwie o tym pomyś lał a, gdy pojawił się przed nią oficer z fantazyjnie przerzuconą przez ramię peleryną. Strzelają c zawadiacko butami, uś miechną ł się uwodzicielsko spod ró wno przycię tego wą sa. Nie zawierał a znajomoś ci na ulicy. Przeprosił a go i szybko odeszł a. Wyroś nię ty mł odzieniec spojrzał hardo na Sterna, a potem się uś miechną ł. – Widzę, ż e pan mnie nie poznaje. To naprawdę ja, Izaak Joachim Hillel – powiedział, poł yskują c biał ymi zę bami. – Izaak? – Stern zaskoczony patrzył na szerokiego w barach, opalonego mę ż czyznę. – We wł asnej osobie! Wczoraj w poł udnie spacerował em po Wiedniu, a tydzień temu zrywał em w Hajfie pomarań cze. Niewyobraż alne, prawda? Uś ciskali się serdecznie na powitanie. – Ojciec poszedł do klienta... – Spojrzał na wiszą cy w przedpokoju zegar. – Lada chwila powinien wró cić. Nie bę dziemy stać w drzwiach, zapraszam pana do ś rodka. – Szerokim gestem pokazał, by Stern wszedł pierwszy. – Bardzo proszę. Przez blisko pó ł godziny mł ody Hillel peł nił rolę gospodarza. Opowiadał przy herbacie o nowym pań stwie, któ re budują Ż ydzi z cał ego ś wiata, i o walkach, jakie przyszł o im toczyć z Arabami. – Trwa palestyń skie powstanie, ale... nawet Mojż esz nie mó gł dać sobie rady z Ż ydami – dodał wesoł o. – Ostatnim pomysł em, jaki proponują Anglicy, jest ś cisł a separacja ludnoś ci. – Getto? – zdziwił się Stern. – Przecież to dzicy Beduini! – obruszył się Izaak. – Nie oszczę dzają kobiet ni dzieci. Ich celem jest rabunek i zadawanie cierpień. Spadają niespodziewanie, jak deszcz w nocy, i znikają, nie pozostawiają c ś ladó w. – Pielgrzymują do grobu Allacha? Izaak nie odpowiedział wprost. Potrzebował namysł u, by odpowiedzieć na pytanie goś cia. – Moż na i tak powiedzieć – odparł, skubią c rachityczną bró dkę. Ten gest upodabniał go do ojca, i redaktor przypomniał sobie czasy, gdy z Samuelem studiowali prawo na uniwersytecie. Jakub nie chciał naduż ywać goś cinnoś ci. Wstał i podzię kował za herbatę. Wł aś nie się ż egnał, gdy w drzwiach pokazał się Samuel. Adwokat nie chciał sł yszeć, by przyjaciel ich opuś cił. Za to Izaak poczuł się zwolniony z obowią zkó w gospodarza i po przywitaniu z ojcem wyszedł do miasta spotkać się z przyjació ł mi. – To już postanowione. Zamykam wszystkie sprawy i za trzy miesią ce wyjeż dż am do Marie do Palestyny – oś wiadczył Samuel. – A Izaak? Adwokat się zaś miał. – Na razie zostaje – powiedział nie wiadomo dlaczego szeptem. – Twierdzi, ż e pł yną c pod prą d, bardziej się przyda. – Komu? – Mnie, tobie, nam wszystkim – dodał wymijają co Sam, wskazują c fotel przy okrą gł ym stoliku. – Przyszedł eś po dobrą radę, Gwiazdorze? Wcią ż pali ci się pod nogami ziemia? – Zastanawia mnie, co Aaron Lille robił z pienię dzmi. Jeś li szył dwa ancugi na tydzień, nie był biedakiem. Kiedy odwiedził em cię w czwartek, chciał eś mi coś waż nego powiedzieć. Wspominał eś o krą ż ą cych po mieś cie plotkach... – Jakub ostroż nie naprowadzał przyjaciela na temat. – To niesprawdzona wiadomoś ć – zaczą ł adwokat i, odwlekają c rozmowę, otworzył barek. Po zastanowieniu wyją ł z niego karafkę z weneckiego szkł a ze sł omkowym trunkiem, postawił ją na stoliku i nie ś pieszą c się, nalał wó dkę do kieliszkó w. Wypili. Jakub rozpoznał cudowny smak nalewki na kwiatach czarnego bzu, któ rą Hillel wycią gał na szczegó lną okazję. – Wiadomoś ć o tym – Hillel zrobił tajemniczą minę – ż e Aaron był nał ogowym graczem. – Graczem? – zapytał Jakub, delektują c się wyją tkowym zapachem eliksiru. – Nie wiedział em, ż e krawiec lubił rż ną ć w karcioszki. – Czy powiedział em, ż e zgubił y go karty? – zaprotestował adwokat, powtó rnie napeł niają c kryształ owe naczynka. – To inna gra, w któ rą obaj kiedyś graliś my. Jakub szybko wypił kieliszek i wstał. Rozmowa, któ ra bawił a Hillela, zaczynał a go denerwować. – Minie godzina, zanim wydusisz z siebie, ż e... – Grał ponoć w cymbergaja! – powiedział Hillel, obserwują c zdumioną minę kolegi. Nie pytaj teraz, ską d o tym wiem, kto i gdzie robił zakł ady i jakie był y reguł y ich spotkań. Jakub siadł przy stoliku, spoglą dają c ł akomie na sł omkową wó dkę. – Wiesz bardzo duż o, ale zastanawiasz się, czy warto mi o tym powiedzieć. Boisz się, ż e nastę pnego dnia cał y Lwó w przeczyta o tym w „Kurierze”. – Szczerze? Tego wł aś nie się boję. Mó wić ludzie uczą się bardzo wcześ nie, milczeć bardzo pó ź no. Za dobrze się znamy, bym wystawiał naszą przyjaź ń na pró bę. – Jeś li nie ty, to powie mi ktoś inny – obruszył się Jakub. – Kto? – Adwokat spojrzał podejrzliwie. – Choć by Mosze Halewi. – Powiedział eś Halewi? – Teraz Hillel wstał gwał townie od stoł u i obszedł przyjaciela. – Tak, Mosze Halewi – zaakcentował Stern, obracają c się w stronę adwokata. – Jest konkretny i usł uż ny. – To niewysokie, chude indywiduum? Są siad Lillego? Jakub wydawał się być zaskoczony. – Radził bym ci na niego uważ ać. – Dlaczego? Samuel uś miechną ł się drwią co. – Niektó rzy twierdzą, ż e jest policyjnym chatrakiem, inni, ż e przestę pczą wtyką, a jeszcze inni, ż e pracuje ofiarnie dla obu stron. W przeszł oś ci miał zatargi z prawem i od tamtej pory chodzi na pasku policji, bo ta ma na niego jakiegoś haka. Prostytucja nieletnich, coś w tym sensie, sł yszał em takie plotki, lecz brzydzę się je powtarzać. Stern sł uchał tych sł ó w z niedowierzaniem i na nowo zastanawiał się, dlaczego wł aś nie jemu Halewi podarował zdję cia Szczę ś ciarza. Chciał zwalić na krawca cał ą winę? A moż e tylko znał jego chorobliwą pasję i, milczą c, nie przeciwstawiał się jej. Nieprawdopodobne, by go szantaż ował, bardziej był jego pijackim powiernikiem. – Pomaga mi – przerwał zamyś lenie. – Są dzisz, ż e ktoś go nasł ał i prowadzi jaką ś grę? – Jest w tym ponoć wyją tkowo biegł y. Hillel chciał nalać kolejny kieliszek dla goś cia, lecz Jakub go powstrzymał. Wyją ł notes i przeczytał na gł os zapisane w nim nazwiska. Adwokat zdawał się nie reagować. Po czym sam sobie nalał kieliszek. – Nie znam ż adnego Mykoł y Pronobisa, nazwisko Kinzel też mi nic nie mó wi. Wiktor Ż eleź nik to mó j znajomy z palestry. A Sylwester Bal? Bal to wyją tkowo niebezpieczny typ. Powinieneś go pamię tać. Już na studiach należ ał do tajnej korporacji. Pojedynki, zakł ady. To nie jest niewinna zabawa – powiedział i podnió sł kryształ ek pod ś wiatł o. – Cymbergaj Bala to w dosł ownym znaczeniu gra o wszystko. Niektó rzy przegrali w niej mają tek i odeszli zadowoleni, ż e nie stracili czegoś wię cej. Inni stali się jego zakł adnikami i muszą spł acać dł ugi honorowe. Gra odbywa się wedł ug reguł zapisanych w jakiejś księ dze. Wejś cie do lokalu na hasł o, zmieniane podł ug jakiegoś klucza. – Dziecinada. – Też tak są dził em – Hillel przeł kną ł porcję eliksiru – dopó ki któ ryś z graczy nie zastawił wł asnej ż ony. Sprzedał ją kolegom – spojrzał na Jakuba badawczo – by mó c być znowu dopuszczonym do stoł u. Jednym z ryzykantó w był Aaron Lille. Poruszał się po cienkiej linie. Być moż e nasz Szczę ś ciarz nigdy nie był szczę ś ciarzem. Podobno widywano go w jakichś podziemiach pod klasztorem Dominikanó w. Jeś li został honorowym dł uż nikiem Bala, mó gł mu ś wiadczyć ró ż ne usł ugi i szyć garnitury do koń ca ż ycia za darmo. Chyba za duż o powiedział em. Nikt ci tego, Kuba, nie potwierdzi. Po wizycie u adwokata szczawiowa z jajkiem nie smakował a mu, a chleb kulikowski ró sł mu gulą w gardle. Przypomniał sobie zdję cia, któ re niedawno wywoł ał w redakcyjnej ciemni, i zaczynał rozumieć sł owa Samuela, ż e Lille mó gł ś wiadczyć Balowi ró ż ne usł ugi. – A wię c twó j Izaak Hillel wró cił? – zapytał a Anna z niedowierzaniem, odkł adają c na bok „Dziennik Polski” z wielkim tytuł em: HEMOS PASADO – PRZESZLIŚ MY, o zaję ciu Madrytu przez generał a Franco. – Po co? Przecież w Palestynie budują raj. Jakub milczał, zatopiony w swoich myś lach. Sto razy wolał by, ż eby akurat w tym dniu Anna czytał a jakieś kobiece pisemko, a nie finansował a bezczelną konkurencję. – Chyba uwierzył w swoją misję – wydusił w koń cu i spojrzał wyczekują co. – Szaleniec! Oni wszyscy są szaleń cami. Po wizycie u Samuela nie miał najmniejszej ochoty na dyskusję. Odstawił talerz i odł oż ył ł yż kę. – Jakaś epidemia, ojciec i syn zwariowali. – Pogł askał a go po gł owie, ale odtrą cił jej rę kę. – Zostawili na pastwę losu ż onę i matkę, bo zaję li się misją naprawiania ż ydowskiego ś wiata! – krzyknę ł a. Jakub nie podejmował tematu. – A co u twojej przyjació ł ki? – zmienił a wą tek, wyraź nie szukają c zaczepki. – Jakiej? – Nie udawaj. Poł udniowa uroda, czarne krę cone wł osy – kpił a. – Ciemny ż akiet i klasyczne czó ł enka. Nie moż esz się wyprzeć, to są twoje sł owa o de Brie! – W pracy nie ma przyjació ł ani sentymentó w. – Proste, mę skie tł umaczenie. Nie myś l, ż e się tak ł atwo, Kuba, wykpisz. – Wyszł a, ciskają c wzrokiem bł yskawice. Leż ał na boku, pró bują c znaleź ć w gnieź dzie wygodną pozycję. Zawiną ł jedno skrzydł o, jakby okrył się ciepł ym kocem, drugie podł oż ył pod ł eb niczym mię kką poduszkę. Zaczą ł skubać dziobem zmierzwione lotki, patrzą c z niepokojem w stronę lasu, za któ rym przed kilkoma dniami znikł a samica.
|
|||
|