|
|||
Czwartek, 6 kwietnia 1939Skoń czył jajecznicę z trymbulką i zabrał ze stolika „Gazetę Polską ”, któ rą odł oż ył a Anna. Przerzucał kartki, by na trzeciej stronie znaleź ć podkreś lenia oł ó wkiem. Anna zaznaczył a fragmenty tekstu podpisanego przez jakiegoś doktora o inicjał ach S. S., któ ry znalazł oryginalny sposó b na ochronę polskich rodzin. Autor artykuł u Higiena polskiej rasy zachę cał do walki ze zwyrodnieniem polskiego narodu. Padał y w nim stwierdzenia powtarzane za Karolem Stojanowskim: „Nie wystarczy mieć po dwoje dzieci, aby naró d był silnym narodem. Musi ich być duż o, aby sł abe mogł y wymierać, aby przy ż yciu pozostawał y dzieci silne i odporne. Natura chce ostrej selekcji. Tylko narody podlegają ce ostrej selekcji są narodami dzielnemi”. Zniesmaczony odł oż ył prasę i podszedł do pó ł ki wł ą czyć radio. Zniecierpliwiony czekał, aż lampy się rozgrzeją, a potem przesuną ł pokrę tł em zieloną wskazó wkę na Warszawę. Pogł oś nił i siadł w fotelu. Komentator podkreś lił wyją tkowoś ć historycznej chwili: „Halo, halo, nadajemy waż ny komunikat. Dziś minister Jó zef Beck podpisał w Londynie protokó ł o dwustronnych gwarancjach polsko‑ brytyjskich”. Annę ró wnież zaciekawił a audycja. Stanę ł a przy Jakubie, trzymają c za rą czkę dokazują cego Piotrusia. „Podpisany dokument zobowią zuje obie strony do udzielenia wzajemnej pomocy militarnej w przypadku agresji” – wyjaś nił spiker. Kiedy przebrzmiał y jego sł owa, wojskowa orkiestra odegrał a hymn pań stwowy. Jakub ostentacyjnie wył ą czył radio, lecz Anna nie przeję ł a się tą demonstracją. – Zapamię taj, to wielka historyczna chwila, Piotrusiu! – Bo rzą d polski nie ugią ł się przed niemieckim ultimatum? – zapytał Jakub. – Brytyjczycy nie mieli wyjś cia – odpowiedział a, nachylają c się nad synkiem. – Jesteś my jak... – Pró bował znaleź ć wł aś ciwe sł owo, lecz Anna był a szybsza. – Jesteś my i dzię kuj za to Bogu! – Wzię ł a mał ego na rę ce. – Po osiemnastym wszystko musieliś my sobie wywalczyć. Na zachodzie, wschodzie i poł udniu. Nikt nie dał nam nic za darmo, zwł aszcza tu, we Lwowie. Nie chciał wdawać się z nią w polityczne dysputy. Wiedział, ż e i tak jej nie przekona. Kiedy pojawił a się Kasia, Anna demonstracyjnie powiedział a na gł os: – Czy tego chcemy, czy nie, Kasiu, musimy być silni. – Po co tresujesz dzieci? – Mają ż yć, jak ty, panie redaktorze, mrzonkami? Awantura wisiał a na wł osku. Na szczę ś cie zegar z kukuł ką przerwał wymianę zdań, przypominają c, ż e do wieczornej mszy Wieczerzy Pań skiej został o już tylko pó ł godziny. Nachmurzeni rozeszli się po pokojach, by się przebrać. Szybko zapomnieli o sprzeczce. Jakub zamkną ł furtkę, a kiedy dzieci odeszł y kilka metró w przed nich, opowiedział Annie o niebezpiecznym zbiegu z Kulparkowa. – Niedawno był em na konferencji prasowej. Policja przekazał a nam list goń czy za Wiesł awem Charewiczem. Goś ć ma na sumieniu wiele istnień – wyszeptał. – Jak to się mogł o stać? – Spojrzał a na niego trwoż nie. – Ogł uszył pielę gniarza, a potem zabrał jego ubranie i się ulotnił. – Zł apali go? – Na razie nie! – Boż e! I dopiero teraz mi o tym mó wisz? – spytał a z wyrzutem. Anna zawoł ał a Piotrusia i Kasię i przez cał ą drogę trzymał a ich za rę ce, rozglą dają c się trwoż nie. Modulowany gł os księ dza podział ał na niego usypiają co jak mak. Jakub ziewał ukradkiem, a gdy przymkną ł oczy, przypomniał sobie pewne zdarzenie sprzed roku. Wracał wtedy do Lwowa sł uż bową tatrą. Był a czwarta nad ranem. Jesienna mgł a ś cielił a się na drodze jak dym ze zgaszonego ogniska. Przekroczył rogatkę Sichowską, otworzył okno i wystawił rę kę, by nie zasną ć. Brakował o już niecał ych stu metró w do domu na Pohulance, gdy obezwł adnił go oł owiany sen. Ostatkiem sił zjechał pod grupę klonó w, za skrzyż owanie z ulicą Kopcia. Zamkną ł okno, wyją ł kluczyk ze stacyjki i natychmiast zasną ł. Potem wiele razy pró bował przypomnieć sobie trasę, jaką przejechał, lecz nie pamię tał drogi ani mijanych wsi i miasteczek. Wszystko zlał o mu się w jeden koszmar i nic nie był o wiarygodne: ani stacja paliw, w któ rej tankował, ani czarny fiat, któ ry zatrzymał się na moment, by odjechać z piskiem opon, ani stara kobieta w kwiaciastej chustce, z wiklinowym koszem, któ rą podwió zł na krzyż ó wkę. To wł aś nie ona opowiedział a mu, ż e pod lasem, za stawami rybnymi chł opi ukraiń scy zamę czyli polską rodzinę katolicką i podpalili zabudowania. Kiedy tam dojechał, rozjuszona gawiedź przeszukiwał a pogorzelisko. Dwó ch policjantó w stał o w bezpiecznej odległ oś ci z przygotowaną do strzał u bronią, czekają c na wą tpliwe posił ki. Zrelacjonowali mu, ż e pijani oprawcy wrzucili dzieci leś niczego do gnojó wki, ż onę przepił owali pił ą, a starego rzucili ś winiom na poż arcie. Stern uchylił okno, wyją ł aparat z futerał u i szybko pstrykną ł zdję cie. Chciał jeszcze zadać parę pytań mundurowym, lecz w jego stronę posypał y się przekleń stwa i kamienie. Na dź wię k dzwonó w koszmarne wspomnienie prysł o jak bań ka mydlana. Sternowie podnieś li się z ł awek i razem z innymi zaś piewali Chwał ę na wysokoś ci. Kiedy zapadł a cisza, przeraź liwie zaklekotał y koł atki i Jakub poczuł na plecach dreszcze. Mię kki puch z ptaka, któ rego niedawno poż arł, przylepił mu się do ż ó ł tego dzioba. Pró bował go sczyś cić szponem. Nakrapiane pió rko bujał o się jak delikatne skrzydł o waż ki, ł askoczą c go w nozdrza. Rozkosz się skoń czył a, gdy zza starego lasu nadpł ynę ł a skł ę biona chmura. Deszcz smagał go, jakby chciał wypę dzić z gniazda. Nie przeją ł się. Czekał cierpliwie. Rozł oż ył skrzydł a jak namiot i z dumą spoglą dał na jaja. Wieczorem wiatr ucichł i oś lepiają ce sł oń ce wysuszył o gniazdo, wtedy poleciał nad rzekę i upolował tł ustego zaskroń ca, wygrzewają cego się na piaskowej ł asze. Kiedy wró cił do gniazda, zapadł a noc i pokazał się zł oty księ ż yc. Wtedy stał o się coś dziwnego: jaja zaczę ł y drż eć i na skorupkach pojawił y się pę knię cia. Do ś witu zakrywał skrzydł ami dwa mał e ciał ka, któ re nie wiedział y jeszcze, co je czeka.
|
|||
|