Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Czwartek, 30 marca 1939



 

Rano uczepił a się go natrę tna melodia. Kupił ja sy ancug nowy I do nowyj hulam baby, Co na rogu Kupernika Stoi cię giem bez bucika.

A gdy golił się w ł azience nad zlewem, przemó wił a do niego z cał ą sił ą idiotycznej perswazji kolejna zwrotka:

Rach, ciach, ciach

Babe w piach

I jasny anieli

Kogoś w morde szczeli.

Pod nieobecnoś ć Wilgi podś piewywał ją jeszcze mimowolnie w redakcji, gdy zadzwonił telefon. Stern podnió sł sł uchawkę i przedstawił się grzecznie, lecz zamiast odpowiedzi usł yszał monotonny dź wię k kapania wody, jakby ktoś wł oż ył sł uchawkę do garnka w zlewie. A potem wył owił uchem inny odgł os, jaki wydaje ostrze noż a przecią gnię te po kamiennej oseł ce. Raptem wszystko ucichł o. Denerwują ca cisza trwał a kilkanaś cie sekund, niczym muzyczna fermata, i nagle ze sł uchawki wylał y się inne dź wię ki: zduszony charkot, jakby krzyk z zakneblowanych ust.

Zastanawiał się, kto zrobił mu ten dowcip. Konkurencja, a moż e pobudliwy czytelnik, któ remu się naraził demaskatorskim tekstem? Nie miał czasu na czcze dywagacje. Zaplanował wypad na Pijaró w i trudną rozmowę z Halewim. Wł aś nie szykował się do wyjś cia, gdy dostrzegł w maszynie Wilgi zapisaną kartkę. Obszedł jej biurko, nachylił się i przeczytał.

„Noworodek w potoku. Jak donosi komenda miejska policji, na brzegu potoku Wuleckiego, pod torami prowadzą cymi do Stanisł awowa, odkryto przedwczoraj zwł oki noworodka pł ci ż eń skiej, oplecione czarnym odpustowym ró ż ań cem. Wszystko wskazuje na dzieciobó jstwo. Przeprowadzona sekcja wskazał a, ż e przyczyną ś mierci wcale nie był o utonię cie. Biegli znaleź li na ciele szereg obraż eń. Trwa wyjaś nianie ich genezy. Zgon musiał nastą pić kilka dni przed odnalezieniem ciał a. Prokuratura nie ujawnia okolicznoś ci ś mierci, jednak są dzi się, ż e matka dopuś cił a się swego odraż ają cego czynu zaraz po porodzie. Policja zwraca się za naszym poś rednictwem do P. T. Czytelnikó w o wszelkie informacje, zapewniają c peł ną dyskrecję. (WdB)”.

Doszedł do Pijaró w i staną ł przed uniwersytecką kliniką lekarską. Przypomniał sobie, ż e rodzice Anny są absolwentami wydział u lekarskiego. Tu się poznali na jakichś ć wiczeniach. Teś ciowa był a akuszerką, a teś ć lekarzem dziecię cym, i oboje przy każ dych odwiedzinach z dumą podkreś lali wieloletnie tradycje swojej Alma Mater.

Zamierzał od razu wejś ć na oddział chirurgiczny, jednak czujna pielę gniarka na izbie przyję ć zatrzymał a go. Zapytał wię c o zdrowie Mosze Halewiego.

– Nie mam prawa nikogo informować o jego zdrowiu, to specjalny pacjent! – zakomunikował a, blokują c drogę korpulentnym ciał em.

Stern nie tracił tupetu. Uś miechną ł się do grubaski najpię kniej, jak umiał.

– Ja też, niestety, gdybym nawet chciał, nie mogę podać siostrze swoich danych. Zabraniają tego resortowe przepisy, lecz bardzo proszę o telefon do pana inspektora Zię by – zaczą ł Stern stanowczo i prę dko podyktował pielę gniarce numer komendy wojewó dzkiej, cał y czas patrzą c jej w oczy. Przeć wiczył ten sposó b wielokrotnie i zawsze z dobrym skutkiem. Tak był o i tym razem. Siostra dyż urna przeprosił a go za podejrzliwoś ć i podał a numer sali, w któ rej leż ał Halewi, zaznaczają c, by nie mę czyć go dł ugą rozmową, gdyż jest po operacji.

Doceniał troskę inspektora o to, by jego pacjent otoczony był fachową, cał odobową opieką, a nie leż ał w przepeł nionym szpitalu ż ydowskim przy Rappaporta, zwanym wykań czalnią.

Wszedł po wypastowanych schodach na drugie pię tro i cicho otworzył drzwi do izolatki. W niewielkim pomieszczeniu z widokiem na poroś nię te bukami wzgó rze leż ał obró cony plecami do Sterna mę ż czyzna ubrany w pasiastą pidż amę. Na jego szafce pod oknem stał y w wazonie ś wież e kwiaty, a w majolikowej menorze palił y się ś wiece. Kto tak dbał o pacjenta? Chyba nie Zię ba?

Stern schwycił metalowy taboret i postawił u wezgł owia pacjenta. Rozbudzony Mosze obró cił się niespokojnie i na widok redaktora unió sł się wolno na poduszce. Z obł ę dem w oku patrzył na goś cia, któ ry zdją ł ramkę z metalowego oparcia i studiował zapis lekarski.

– Jedenaś cie godzin po operacji. Temperatura powoli spada, to bardzo dobry znak, panie Halewi – skomentował zapis w rubryczkach. – Bę dzie pan zdrowy jak ryba. Jeszcze nieraz zjemy czulent i wypijemy ś liwowicę w pana ulubionej knajpce.

Pacjent nie uś miechał się. Dowcip redaktora nie podobał mu się zupeł nie. Nabrał ostroż nie powietrza przez nos. Chciał o mu się kichną ć, lecz wiedział, ż e ta prozaiczna czynnoś ć moż e spowodować pę knię cie zał oż onych na ję zyku szwó w, dlatego podnió sł prawą dł oń i nerwowo potarł czubek nosa, wytrzeszczają c oczy.

– Kto pana tak urzą dził? Nie skaleczył się pan przecież w ję zyk przy goleniu – zaż artował Stern, pró bują c nawią zać kontakt z chorym.

Halewi miał przeraż ony wzrok, jego palce skrę cał y nerwowo prześ cieradł o, wię c wcią ż udają c dobrego wujka, redaktor zapytał chorego o miejsce zdarzenia, lecz znowu nie był o odpowiedzi, bo Mosze, nawet gdyby chciał, nie był w stanie powiedzieć sł owa.

– Nie pamię ta pan, no có ż, pań ska sprawa. – Patrzył pytają co. – Wywoł ał em zdję cia z kliszy, któ rą mi pan niedawno podarował. Są niezwykle interesują ce. Jest pan ciekaw, co przedstawiają?

Chory nie odzywał się; unikał spojrzenia redaktora.

– Nie wiem tylko, kto je zrobił pan, Lille czy Auerbach? A moż e razem podpatrywaliś cie mał e dziewczynki? O ile wiem, jest pan starym kawalerem. Bywa, ż e samotni ludzie zaspokajają swoje popę dy w wymyś lny sposó b. Co by był o, gdybym poszedł z nimi na policję?

Halewi zapadł się w poduszkę, ruszają c nerwowo wargami jak kró lik.

– Panie Mosze, nie dosł yszał em odpowiedzi! – krzykną ł Stern, nachylają c się nad uchem chorego.

Ż yd milczał, wpatrują c się z nadzieją w drzwi, jakby zza nich miał a nadejś ć pomoc.

Redaktor przypomniał sobie niedawne spotkanie z adwokatem i jego opowieś ć o tajemniczej jaskini hazardu pod klasztorem Dominikanó w. Kiedy zapytał Halewiego o hasł o, ten z przestrachem odwró cił od niego gł owę. Zaszedł wię c go z drugiej strony i siadł cię ż ko na taborecie przy zagł ó wku. Podał notes, odkrę cił parkera i tonem nieznoszą cym sprzeciwu poprosił o naszkicowanie wejś cia do podziemi i zapisanie hasł a.

– Tylko do mojej wiadomoś ci, drogi panie Halewi. Ja naprawdę nikomu tego nie powiem, przyrzekam. Zniszczę zdję cia dziewczynek i kliszę, obiecuję. Chcę tylko poznać hasł o.

W oczach mę ż czyzny zakrę cił y się ł zy. Spomię dzy popę kanych warg wydobywał y się krwawe bą ble. Drż ą cą rę ką schwycił pió ro, kilkoma szybkimi ruchami zrobił szkic ze strzał ką (rozmazują c kleksa) i napisał nad nim jedno sł owo: „Fares”, po czym opuś cił zaplamione atramentem rę ce na koc i zamkną ł powieki.

Stern podzię kował siostrze dyż urnej za troskliwą opiekę nad pacjentem i wyszedł ze szpitala. Do Piekarskiej zbiegł stromą ś cież ką, wiją cą się mię dzy drzewami jak serpentyna.

Ś wiecił o sł oń ce i wiał ciepł y wiosenny wiatr, zachę cają cy do spaceró w. Redaktor miną ł mł odego lekarza w otoczeniu roześ mianych, flirtują cych z nim studentek. Obejrzał się zazdroś nie. Moż e szli na zaję cia teoretyczne, a moż e do prosektorium?

Kierował się do domu, na Pohulankę. W jego gł owie rysował się prosty, choć nieco ryzykowny plan. Wystarczył o znaleź ć się pod drzwiami prowadzą cymi do lwowskich podziemi, wejś ć i, jeś li trzeba, powiedzieć ostatnie sł owo z tajemniczej przepowiedni proroka Daniela.

Na ś w. Piotra spojrzał w niebo. Wysoko nad Filipó wką unosił się kolorowy latawiec, jak smok wywijają cy dł ugim ogonem. Pomyś lał, ż e to dobry znak.

Do zamknię cia kawiarni został niecał y kwadrans. Goś cie już wyszli, został tylko klient siedzą cy za pianinem. Nieś piesznie pił kawę i jadł orzechowe lody pod czujnym okiem zadowolonego kelnera. Mę ż czyzna przypomniał sobie pewne zdarzenie, któ re rozegrał o się niedawno w Kulparkowie. Był o tak bulwersują ce, ż e wcią ż nie mó gł o nim zapomnieć. Stary pacjent szpitala (przez kilkanaś cie lat przebywają cy na oddziale psychoz i nerwic) niespodziewanie wyzdrowiał. Nawet lekarze dopatrywali się w tym cudu boskiego. Ozdrowieniec wysł ał telegram do synó w i zadowolony czekał na nich o umó wionej godzinie w poczekalni. Obaj synowie przyjechali samochodami, lecz wiadomoś ć o poprawie zdrowia taty wcale ich nie ucieszył a. Wrę cz przeciwnie. Zaczę li się ż reć, a potem się pobili na oczach personelu, gdyż ż aden nie chciał zabrać ojca do swego domu. Kiedy w koń cu się uspokoili, spostrzegli, ż e ich rodzic gdzieś znikną ł. Zaczę ł y się poszukiwania. Budynek po budynku, od piwnic aż po strych. Podejrzewano nawet, ż e zdesperowany był y pacjent wyszedł do miasta, aby coś przeką sić, bo miał już doś ć monotonnego szpitalnego jedzenia. Prawda okazał a się inna. Stary sam rozstrzygną ł spó r za synó w. Wdrapał się na komin szpitalnej kotł owni i skoczył z kilkudziesię ciu metró w na bruk.

Mę ż czyzna dopił kawę i wytarł serwetką usta. Pomyś lał (unikają c wzroku kelnera), ż e to, co robi, jest sł uszne i ż eby zaczą ć nowe ż ycie, musi się rozliczyć ze starym.

Minę ł a pó ł noc. Anna krę cił a się w ł ó ż ku i wcią ż nie gasił a lampki. Chciał a opowiedzieć mę ż owi o pewnym zdarzeniu. Nosił a się z tym cał y dzień, ale nie wiedział a, jak zaczą ć. Gdy był a sama w aptece, jakiś klient zamkną ł z trzaskiem drzwi. Z wraż enia aż podskoczył a. Mę ż czyzna wyglą dał diabolicznie: czarne brwi, posiwiał e wł osy i ospowata cera, pokryta grubą warstwą pudru. Zdją ł z nosa ciemne okulary i przechylają c się przez witrynę, zamó wił dwadzieś cia pię ć tabletek z kogutkiem. Kiedy pakował a je do papierowej torebki, klient się rozglą dał, jakby zakup był tylko pretekstem do... – Przerwał a na chwilę rozmyś lania i chwycił a pochrapują cego Jakuba za dł oń. – Gdy torebka leż ał a na ladzie, nieznajomy wyją ł z pugilaresu wizytó wkę. Poczuł a od niego silny zapach sł odkich perfum i obrzydliwego kwaś nego potu! Patrzył jej w oczy jak nawiedzony. Powiedział, ż e nazywa się Bruno Schwan i jest nauczycielem tanga argentyń skiego. Ż eby to udowodnić, poprosił ją do tań ca.

– Czy moż e pan być poważ ny? – zgromił a go.

Mę ż czyzna uś miechał się szeroko, odsł aniają c ró wne, biał e zę by. Gł adził przy tym szpakowate wł osy pokryte brylantyną. Powiedział, ż e Anna marnuje się w aptece. Dodał, ż e zna takie miejsce, gdzie kobiety czują się wolne i szczę ś liwe, i ż e...

Ską d znał jej imię? Anna przytulił a się mocniej do mę ż a. Mę ż czyzna prawił jej nieprzystojne komplementy. Mó wił, ż e ma ję drne piersi i wyją tkowo zgrabne poś ladki. Niespodziewanie pojawił a się panna Kinga, sprzedawczyni ze sklepu mię snego z naprzeciwka, po krople Inoziemcowa. Na jej widok „nauczyciel tań ca” zmył się, rzucają c w drzwiach, by pozdrowił a mę ż a.

Anna odprowadził a pannę Kingę do wyjś cia i ostroż nie wyjrzał a na ulicę. Na szczę ś cie intruz sobie poszedł. Wró cił a za stó ł roztrzę siona i podniosł a wizytó wkę. Kremowy kartonik zdobił y tylko dwie literki: S i B. Zakrę cone kapitaliki, przypominał y jej okucia z cmentarnej bramy na Cmentarzu Ł yczakowskim. Nie wiedział a, co o tym myś leć. Jeś li to był gł upi ż art, to na pewno nie w jej guś cie! Wś ciekł a podarł a karteczkę i wyrzucił a do muszli klozetowej na zapleczu receptury.

 

 



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.