|
|||
Sobota, 25 marca 1939Wyją ł z szuflady kartonowe pudeł ko obwią zane taś mą i rozwią zał kokardę. W ś rodku znajdował a się wywoł ana celuloidowa rolka. Rozwiną ł ją i przytkną ł do szyby. Postaci na negatywie był y niewyraź ne. Zniechę cony zwiną ł kliszę i zszedł do redakcyjnej ciemni, by obejrzeć ją w komfortowych warunkach. Był niezł ym fotografem. Dziesią tki godzin, któ re spę dził w ciemni, pozwolił y mu teraz w kró tkim czasie przygotować odczynniki i zrobić odbitki, któ re przymocował klipsami do wiszą cej nad kuwetą linki. Kilkanaś cie zdję ć suszył o się, lecz nie mó gł czekać, aż wyschną. Poruszony wzią ł szkł o powię kszają ce i przystawił do pierwszej fotki. Zobaczył podwó rko i trzy mał e postacie pod drzewem na trzepaku. Był o lato, dziewczynki na wpó ł rozebrane. Jedna z nich wisiał a na rurze od trzepaka gł ową w dó ł. Sukienka opadł a jej na gł owę i widać był o przyrodzenie. Kolejne zdję cie też podobne. Tym razem utrwalona na nim dziewczynka robił a wymyk. Dostrzegł wię cej szczegó ł ó w: ś mietnik, drzewo, sł awojkę i domyś lił się od razu, ż e jest to podwó rko, któ re widział z okna pracowni krawca, lecz sfotografowane z boku, od strony komó rek, gdzie nie się gał wzrok mieszkań có w. Najprawdopodobniej ktoś robił dzieciom zdję cia z ukrycia. Specjalne zdję cia, nie był o wą tpliwoś ci, do czego mogł y sł uż yć. Wś ró d nich jedno szczegó lne, któ re wstrzą snę ł o Sternem i natychmiast pomyś lał o Kasi, swojej có reczce. Mał a dziewczynka w dziwnej tanecznej pozie, z ustami wymalowanymi szminką, z rozpuszczonymi wł osami, nieudolnie zasł aniał a swoją nagoś ć wachlarzem. Przysuną ł szkł o powię kszają ce i przyjrzał się dziecię cej twarzy. Nie mylił się. To był a Lea! Gdzie się podział aparat, któ rym je zrobiono? Czy należ ał do Szczę ś ciarza? Co to za dziewczynki? Czy mieszkał y w pobliż u Lei? Kim byli ich rodzice? A moż e opiekował się nimi Szczę ś ciarz? Moż e pomagał y mu w szyciu? Przysposabiał je do pracy? Do jakiej pracy? Stern wł oż ył fotki do koperty i poszedł na gó rę, do pokoju. Zastanawiał się, czy wtajemniczać w swoje odkrycie Wilgę. Pomyś lał, ż e na razie zatrzyma tę niecodzienną wiedzę dla siebie. Akurat wtedy, gdy zamykał szufladę ze zdję ciami, zadzwonił Halewi, dają c piskliwym gł osem hasł o, by wcielić w ż ycie plan ustalony poprzedniego dnia. Stern był dobrze przygotowany do lekcji. Ubrał się w pumpy i luź ną marynarkę, a zamiast kapelusza wł oż ył kaszkiet. Przyjechał do pracy rowerem (z torbą zawieszoną przez plecy, jak listonosz), wię c w cią gu kilkunastu minut mó gł dotrzeć do dowolnego punktu w mieś cie. Zamkną ł pokó j i wyszedł przed budynek redakcji. Wysuną ł rower ze stojaka, poprawił torbę na plecach, nacią gną ł kaszkiet i wskoczył na siodeł ko. Miną ł redaktora sportowego Dł ugolatę i nacisną ł gumową gruszkę, pozdrawiają c go wesoł ym „kwa‑ kwa”. Jechał przy chodniku z prawej strony jezdni, pamię tają c, ż e zł amanie tego przepisu moż e go kosztować nawet kilkaset zł otych. Przemkną ł przez plac Krakowski zastawiony budami i znalazł się na Krakidał ach. Kierował się ku Smoczej. Koś lawy bruk za rymarzem utrudniał jazdę. Zeskoczył z roweru i, trzymają c go za kierownicę, zmierzał w stronę domu, w któ rym niedawno mieszkał krawiec. Tego dnia dzielnica ż ydowska odpoczywał a. Nie był o czyś cicieli obuwia, bukinistó w, sprzedawcó w drobiu i warzyw ani tego przedziwnego pę du, gdy każ dy ś pieszy się gdzieś i po coś, gł oś no zachwalają c swó j towar. Na jednym z balkonó w niedaleko sklepu monopolowego dostrzegł tę gą kobietę w fioletowej podomce. Czekał a na niego, przechylona za barierkę balkonu, jakby miał a wypaś ć na ulicę. Kiedy znalazł się pod balkonem, stara poprawił a spadają ce kudł y, a potem charknę ł a mu w twarz i schował a się natychmiast do ś rodka, z hukiem zamykają c drzwi balkonowe. Jakub rzucił w jej stronę kilka „mił ych” sł ó w i z obrzydzeniem wytarł z czoł a ż ó ł tą ś linę. Nie mó gł zrozumieć, dlaczego akurat jemu w chamski sposó b dał a nauczkę. Rozdraż niony podprowadził rower pod dwunastkę, wszedł do sieni i zapukał do drzwi dozorcy. Poprawił ubranie. Obawiał się tylko, czy przypadkiem nie otworzy mu drzwi pyskaty, wypinają cy brzuch Auerbach. Zaczę ł o się dobrze: na progu ukazał a się kró tkonoga czarnulka z wrzeszczą cym dzieckiem na rę ku. – Czegu? – zapytał a gniewnie, poznają c intruza, i poprawił a podomkę na piersi. – Ja do dozorcy! – powiedział, patrzą c jej wyzywają co w oczy. – Ni widzi, ż y go ni ma! – Niedawno z nim rozmawiał em. Pozwolił mi zabrać zeszyt krawca – powiedział bezczelnie jednym tchem. – Sprawa zaczyna się od nowa, za kwadrans zbiera się komisja. – Jaka sprawa i jaka kumisja? – zapytał a dozorczyni, nie spuszczają c natrę ta z oczu. – Bardzu waż na! Od dwó ch ś mierci, pruszę pani – zabał akał, chcą c jej się przypodobać. Wytrzymał zuchwał e spojrzenie ciemnych oczu badają cych go przez wą ziutkie szparki i dorzucił: – Nic wię cyj nie mugem puwiedzić. Mam tylku dostarczyć dowó d w sprawi, a jak chcy sama stanunć w szabat przed tum kumisją, tu bardzu proszy! Dziecko wcią ż się darł o i machał o wś ciekle rą czkami. Chyba zrobił o coś grubszego, bo czarnulka cofnę ł a się do przedpokoju. Zdję ł a z haczyka klucz wiszą cy pod licznikiem gazowym i podał a go Jakubowi. – Moż y pó jś ć ze mną – zaproponował Jakub. – Nigdzi ni pó jdzi, pó ki rabin go nie przegna. – Kogo? – Dybuka. Niech już lepij idzi, byli szybko! – rzucił a, a Stern popę dził schodami na gó rę. W pracowni krawca panował idealny porzą dek. Ktoś zamió tł podł ogę i wymył okna. Powietrze przesycał delikatny zapach krokusó w, któ re stał y na blacie maszyny do szycia w sł oiku po dż emie ś liwkowym. Jakub się rozejrzał. Zeszyt leż ał jak poprzednio na parapecie. Wzią ł go szybko i schował do torby. Już wychodził, lecz jego uwagę przykuł widok za oknem: pą czkują cy klon, komó rka i trzepak. Ten uwieczniony na fotografiach, na któ rym bujał a się wpó ł naga dziewczynka. Był też murowany ś mietnik, zamykany od gó ry stalową klapą. To pod nim Auerbach miał znaleź ć podobno drewnianą walizkę z misiem w ś rodku. Czy Szczę ś ciarz podją ł by ryzyko, jeś li z każ dego okna widać był o podwó rko jak na dł oni? W takim razie gdzie był o ciał o mał ej? Pomysł z walizką i ś mietnikiem nie był najlepszym na pozbycie się zwł ok. Pobyt na gó rze mó gł się wydać dozorczyni podejrzany, wię c Stern ruszył na dó ł ze zdobyczą, lecz kiedy był na pó ł pię trze, znienacka zastą pił mu drogę osił ek, uś miechają c się cynicznie. Spró bował go ominą ć, a wtedy sił acz docisną ł go torsem do porę czy. Przygotowany na cios, skulił się. Drab parskną ł szyderczo. – Ni gniwa si? – zasyczał mu do ucha tonem nieznoszą cym sprzeciwu. Stern bą kną ł coś, co mogł o oznaczać, ż e puszcza w niepamię ć zdarzenie sprzed kilku dni. – Niech wi, ż e ja sobi wtedy tylko tycował em. – Drab odsuną ł się od redaktora, patrzą c mu bezczelnie w oczy. Jakub z biją cym sercem oddał klucz dozorczyni, uś miechną ł się do zawodzą cego srulka, a potem zł apał za rower, stoją cy w sieni. Kiedy przecinał ulicę, omal nie zderzył się z Auerbachem. Dozorca zataczał się i niechybnie stracił by ró wnowagę, gdyby nie usł uż ny Halewi. Stern na wszelki wypadek mocniej nacisną ł na pedał y. Niedaleko skrzyż owania z Owocową zauważ ył dziewczynkę. Wydał a mu się dziwnie znajoma. To był a jedna z koleż anek Lei ze zdję cia, któ re rano wywoł ał. Mał a karmił a kotka, wię c zatrzymał się przy niej i uś miechną ł. Chciał do niej zagadać, lecz odezwał a się do niego pierwsza. – Ja nie chcy zadnego misia – powiedział a cicho i powtó rzył a jeszcze ciszej, pł aczą c, ż e ledwie ją zrozumiał – ja nie chcy od pana zadnego misia. Przeprosił ją i odjechał zniesmaczony, jakby był czemuś winien. Miną ł rzą d doroż ek przy Koś cielnej, wjechał na Krakowską i przecią ł Rynek, przebijają c się przez barwny, rozgorą czkowany tł um. Powitał a go skoczna melodia katarynki i mał pka na ł ań cuszku wywijają ca kozioł ki. Sł ychać był o ś miech przechodnió w, ł opot goł ę bich skrzydeł i pokrzykiwania mał ego gazeciarza, zachwalają cego „Kurier”. Jakub zatrzymał się tylko raz, przy Akademickiej, by kupić u Ludwika Zalewskiego pą czki. Wybrał nadziewane ró ż aną konfiturą i obsypane cukrem pudrem. Ostroż nie wł oż ył pudeł ko do torby obok zeszytu i zapią ł sprzą czkę. Wskoczył na siodeł ko i poprawił zawadiacko kaszkiet. Zamierzał z miną zwycię zcy zjawić się z niespodzianką na Pohulance, lecz w ostatniej chwili zmienił swoje plany. W wypoż yczalni ksią ż ek VITA (w pasaż u Hausmana pod numerem ó smym, na pierwszym pię trze) pracował niepozorny czł owieczek, zatrudniony po to, by speł niać nadzwyczajne oczekiwania zarzą du. Wiekowy mę ż czyzna, któ rego bano się i podziwiano, nazywany był powszechnie Molem. To on okreś lał wysokoś ć odszkodowania za uszkodzoną ksią ż kę i to on sprawdzał stan oddawanych tomó w, przenikają c wzrokiem niczym rentgenem: grzbiet, okł adkę i kartki. Kiedy Stern wyjaś nił mu cel wizyty, Mó l uś miechną ł się uprzejmie. Nie widział w propozycji dziennikarza nic nadzwyczajnego. Zaprosił go do swojego „pokoju ś ledczego” na tył ach wypoż yczalni i od razu zabrał się do pracy, siadają c za pulpitem i wkł adają c na nos okulary, grube jak denka od butelek. – Zna pan ż elazną zasadę naszej wypoż yczalni, panie redaktorze Stern: „Za każ de uszkodzenie ksią ż ki odpowiada ostatni czytelnik, o ile – spojrzał na Jakuba porozumiewawczo – sam przy wypoż yczaniu nie zwró cił uwagi na uszkodzenie. Abonent winien bez wzglę du na pogodę ksią ż ki starannie opakowywać. Ksią ż kę zmoczoną uważ a się za uszkodzoną. Przestrzega się przed przeginaniem ksią ż ek przy czytaniu i wkł adaniem do nich przedmiotó w”. Mę ż czyzna obejrzał skrupulatnie poprzednią stronę zeszytu krawca i przewró cił kartki, znajdują c tę z nazwiskiem Sterna. Spomię dzy dratwy, któ ra zszywał a kartki, wystawał y resztki wkł adki, któ ra jego zdaniem nie zasł ugiwał a na uwagę, za to na nastę pnej kartce widać był o wyraź nie ś lady ostro zatemperowanego oł ó wka. Ś lady, któ re zostawił gryzmolą cy krawiec. Mó l wł ą czył lampkę i przesuną ł ją nad pokratkowany kajet. Kilka razy obró cił kloszem, by ś wiatł o ś lizgają ce się po pł aszczyź nie wykrył o najmniejsze zagł ę bienia. Zamyś lony się gną ł do mosię ż nego przybornika po mię kki oł ó wek, któ rym delikatnymi pocią gnię ciami wypeł nił grafitem ledwie widoczne rowki. Po kilkunastu minutach efektem jego pracy był a koś lawa arabeska, któ rą z dumą rozszyfrował. – Franz Kinzel, nie ma wą tpliwoś ci, ż e tak brzmi nazwisko tego klienta, zapisane na samej gó rze. Brak jest przy nim, panie redaktorze, adresu, ale moż e to być zwykł e przeoczenie. Mó l przetarł oczy i poprawił okulary. Był zaledwie na począ tku benedyktyń skich dociekań. Do odszyfrowania został y jeszcze trzy rubryczki. Powoli wysuną ł się zza stoł u i wyszedł do kantorka. Przynió sł herbatę w blaszanym kubku i talerzyk, na któ ry Jakub poł oż ył dwa obsypane cukrem pudrem pą czki. Mę ż czyzna spał aszował pą czka, a po namowie Sterna pochł oną ł drugiego i oblizał palce. Potem starannie umył dł onie pod kranem, jak chirurg przed operacją, i wytarł je lnianą ś ciereczką. Był niezawodny. W cią gu nastę pnych dwudziestu minut rozpracował pozostał e nazwiska. – A oto reszta klientó w krawca, panie Stern. Pierwszy to Pronobis, któ rego imię brzmi – Mykoł a. Przy tym nazwisku nie ma ukoś nego znacznika, oznaczają cego uregulowanie rachunku. Dwaj nastę pni to: Wiktor Ż eleź nik i Sylwester Bal. Tu są ich adresy – zakomunikował z miną zwycię zcy. Jakub zrobił notatki, schował zeszyt do torby i podzię kował Molowi za jego pracę, a ten pochwalił sł odki poczę stunek. Na odchodne mę ż czyzna wspomniał Pawł a Sterna, znanego we Lwowie antykwariusza, i zapowiedział, ż e gdyby wnuk jego przyjaciela jeszcze czegoś potrzebował, bę dzie mile widziany. Poł oż ył na kuchennym stole pudeł ko z pą czkami, powiesił kaszkiet na wieszaku, a potem wszedł do gabinetu na pię trze, by jeszcze raz w spokoju przejrzeć zeszyt krawca. Gapił się ze zł oś cią na podniszczony kajet, pró bują c znaleź ć odpowiedź. Z czwó rki, któ rą odszyfrował Mó l, znał tylko Sylwestra Bala, starszego od niego o blisko dziesię ć lat. Kiedyś widywał go na uniwersytecie. Był, zdaje się, przez jakiś czas asystentem na wydziale matematyczno‑ przyrodniczym, dopó ki nie zadarł z dziekanem. Jakub go nie lubił. Wielkie, umię ś nione dziwadł o z bujną czupryną, pierwsze do wó dki i dziwek. Należ ał do jakiejś korporacji, któ rych na uczelni był o zatrzę sienie. Jego rozdę te ego popychał o go do bó jek. „Bal lubi balować, a czasem dla przykł adu dać w mordę ”, taką miał wó wczas wś ró d studentó w opinię. Stern zapamię tał tę asystencką mendę wł aś nie z rozrywkowej strony. Teraz trzeba by wyjaś nić, któ remu z mę ż czyzn najbardziej zależ ał o, by jego nazwisko znikł o z krawieckiego rejestru. Czyż by Franzowi Kinzlowi? Przy jego danych brakował o nie tylko adresu, lecz takż e podpisu krawca. Teoretycznie wł aś nie on miał by interes w usunię ciu po sobie ś ladó w. Kiedy jednak by to zrobił? A moż e poprosił kogoś, by go wyrę czył? A gdyby nawet trafił jakimś cudem pod jego adres i zapukał do drzwi, to o co niby powinien zapytać? Czy szanowny pan zapł acił za swó j nowy garnitur? Absurd! Mó gł by przynajmniej zobaczyć jego twarz. Udać, ż e kogoś szuka i zabł ą dził. Drugi z kolei jakiś Mykoł a Pronobis. Mieszkał przy Wniebowstą pienia, na Zniesieniu. To już lepiej, bo był na tej ulicy kilka razy. Leż ał a za torami kolejowymi i wiodł a do fabryki ultramaryny. Siedział nad rebusem Szczę ś ciarza już pó ł godziny, gdy do gabinetu weszł a Anna. Sł odka niespodzianka, któ rą zostawił na stole w kuchni, przypadł a jej do gustu. – Nad czym się, kochanie, zastanawiał eś? – zapytał a, zaglą dają c mu przez ramię. – Nad ultramaryną – odpowiedział. Anna zaś miał a się, oblizują c z ust ró ż ane konfitury. – No, mó j malarzu, dzieci czekają. Po pysznym deserze, któ rym nas uraczył eś, zabieramy cię na spacer. Moż e wzdł uż Pasieki? Nazbieramy przebiś niegó w, wszak zaczę ł a się wiosna. Co ty na to? – pocał ował a go w szyję i nie miał nic do gadania. Z ulgą zamkną ł zeszyt i zszedł za Anną do salonu. Kasia trzymał a już za rą czkę Piotrusia, a ten pał aszował pą czka i stroił do ojca dzikie miny, w przekrzywionej na bakier czapce. Wyszli na chodnik i skierowali się w stronę wyż ł obionej przez strumień doliny. Sł oń ce wisiał o jeszcze nad wzgó rzami Pohulanki, ogrzewają c stoki poroś nię te grabami i buczyną. Las pachniał butwieją cymi liś ć mi, przez któ re przebijał a się wiosenna zieleń. Minę li restaurację, uję cie wody, wyglą dają ce jak betonowy grobowiec, i zagł ę bili się w leś ny park. Szli gę siego wzdł uż zbocza, obserwują c z gó ry delikatną mgł ę, któ ra opadał a na mokrą dolinę. Jakub był nieobecny. Gdy Anna z dzieć mi zrywał a kwiaty, w jego gł owie tł ukł y się natrę tne myś li, zwią zane z makabrycznym odkryciem przy Cechowej. Policja nie puszczał a farby. Do tej pory nie ustalił a, ską d w rynnie w domu pod szesnastką wzią ł się noworodek zawinię ty w szmatę od podł ogi.
|
|||
|