|
|||
Czwartek, 23 marca 1939Wypił drugą kawę i wypalił trzeciego papierosa, a potem pierwszy odezwał się do Wilgi, przerywają c grobową ciszę, nazywaną nie wiadomo dlaczego milczeniem. Zrelacjonował jej przebieg zdarzeń z poprzedniego dnia, pomijają c rzecz jasna upokorzenia, któ re musiał znieś ć. De Brie przyję ł a jego relację z kamienną twarzą i zgodził a się, ż e kluczem do ś mierci krawca moż e być Lea. – Jeś li szukasz rozwią zania, moż e się okazać, ż e już je znalazł eś. – Co masz na myś li? – To, ż e wł aś nie twó j Szczę ś ciarz maczał w tym palce. Zbyt proste? – skomentował a, widzą c jego zdziwioną minę. – W policyjnych statystykach w dziewię ć dziesię ciu przypadkach na sto za ś mierć bliskich odpowiada rodzina lub są siedzi. Zał ó ż my, ż e twó j krawiec w pijanym widzie morduje swoją bratanicę, ukrywa jej ciał o, a potem... – Sam koń czy na pę tli? – To najbardziej prawdopodobna wersja. Powiedział eś, ż e pod jego nogami znalazł eś ramkę z jej zdję ciem? Stern przytakną ł. – Moż e to być podś wiadomy przekaz: zabił em, a teraz... – Sam wymierzam sobie karę? Obawiam się, ż e... – Ż e? – Posł ał a mu pytają ce spojrzenie. – Nie moż emy już na samym począ tku odrzucać dział ania osó b trzecich. Pozostawienie walizki z misiem przy ś mietniku mogł o być czyimś zaniedbaniem. – Czyim? – Jeszcze nie wiem, ale obiecuję, ż e się wszystkiego dowiem. – Kto znalazł walizkę? – Dozorca, Szymon Auerbach – dodał, ziewają c z niewyspania. – To on zawiadomił policję, a ta poprosił a Szczę ś ciarza, by sprawdził, czyj to miś. Jednak ż adne z dzieci na podwó rku nie chciał o się do niego przyznać. – Warto odwiedzić twojego dozorcę i zadać mu kilka pytań. – Spojrzał a zachę cają co i zanurzył a palce w czarnych krę conych wł osach. – Moglibyś my się na przykł ad dowiedzieć, czy Lille miał skł onnoś ci samobó jcze i czy zostawił jakiś list. – Za godzinę odbiorę garnitur i pogadam z nim. – Moż e mał a znikł a, bo przypadkiem zobaczył a coś, czego nie powinna był a widzieć. Czasem mę ż czyź ni... – Nie wykluczajmy kobiet. Ró wnie dobrze sprawczynią porwania mogł a być kobieta! – Przerwał jej ostro, przypominają c sobie, ż e w dzieciń stwie sam padł ofiarą nawiedzonej dewotki. Wtedy skoń czył o się na strachu. W norze u przybranej cioci, niedaleko kaplicy Boimó w, spę dził trzy dni. Jego wą tpliwą przygodę przerwał a policja. Pamię tał, ż e pł akał i chciał pó jś ć za nową mamą na komisariat. Bo jego prawdziwa mama nie miał a tak pię knych oczu ani obrazka na ś cianie, z któ rego sł odko uś miechał a się Matka Boska, z wielkim sercem na dł oni. Wilga spojrzał a na Jakuba z wyraź ną niechę cią. – I wtedy z rozwią zaniem tej zagadki bę dziemy mieli nie lada problem – dokoń czył dyplomatycznie. Milczeli. De Brie przeglą dał a napisany przez siebie tekst, a Jakub ukł adał w gł owie tytuł do nowego felietonu. – Czy wiesz, dlaczego twojego krawca nazywali Szczę ś ciarzem? – rzucił a znad kartki. Stern wzruszył ramionami i oznajmił, ż e bę dzie to jedno z pytań, któ re zada Hillelowi, bo to wł aś nie on mu go polecił. Być moż e adwokat, któ ry jest chodzą cą encyklopedią wiedzy o mieś cie, pomoż e mu rzucić nowe ś wiatł o na tę ponurą sprawę. Spierali się, ale tym razem nie był a to kł ó tnia na wyniszczenie. Znali się jak starzy przeciwnicy z ringu, któ rzy pod koniec bokserskiej kariery zaczę li się wreszcie szanować. Jakub wiedział o Wildze niemal wszystko. Jej ojciec Dominique de Brie był francuskim wicekonsulem w Rydze, matka zaś Polką wykł adają cą na tamtejszym uniwersytecie historię sztuki. Po ich ś mierci w katastrofie lotniczej pod Poznaniem Wilgę wychowywał a mieszkają ca w Warszawie ciotka. Dziewczyna nie znosił a jej i szybko się usamodzielnił a. Przez pó ł tora roku pracował a jako stenotypistka w warszawskim są dzie grodzkim, kolejny rok w ł ó dzkim oddziale Ikaca – „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” – jako reporterka, a potem dziennikarka. Marek Mań kiewicz zachwycił się jej stylem i zaproponował przejś cie do lwowskiego „Kuriera”. Mł oda zgodził a się, a nowy szef przekonał się wkró tce o jej zaletach. Tak jak obiecał, poszedł po pracy na Krakidał y, by odebrać uszyty przez Szczę ś ciarza garnitur. Kiedy dotarł na Smoczą, ujrzał przed kamienicą wó z drabiniasty zał adowany bambetlami i gromadkę umorusanych dzieci, któ re grał y na chodniku w wę ż a. Chciał z nimi pogadać, lecz jak spod ziemi wyró sł przed nim postawny wą sal i krzykiem w jidysz przegonił maluchy do ś rodka. Stern poznał w mę ż czyź nie dozorcę Auerbacha. – Co pan im powiedział? – Ż eby się strzegł y diabł a. – Cieć obrzucił go nieprzyjaznym spojrzeniem, ś ciskają c w garś ci trzonek ulicó wki. – To chyba nie o mnie? – zapytał z urazą w gł osie dziennikarz. – Myś l pan, cu chcesz! Dozorca nie miał chę ci na rozmowę, lecz Stern podsuną ł mu pod oczy dokument z policyjną pieczę cią, zezwalają cy na odbió r garnituru, i poprosił o wpuszczenie do pracowni krawca. Auerbach poinformował go, ż e wstawił nowy zamek w drzwiach pracowni, ż eby hoł ota z miasta nie krę cił a się po jego realnoś ci. Oś wiadczył też, ze zł oś liwym uś mieszkiem, ż e sam przyniesie ubranie, i przestrzegł Sterna, by się nie waż ył wejś ć do budynku. Redaktor rad nie rad dreptał wzdł uż poszczerbionego krawę ż nika, obserwują c ką tem oka dziecię ce gł ó wki kryją ce się za firankami. Korzystają c z nieobecnoś ci gospodarza, zapalił papierosa. Sztachną ł się ledwie trzy razy, gdy Auerbach pojawił się przed nim z pakunkiem zawinię tym w szary papier. – Proszy szanuwnego pana, niech pan lepij stą d idzi. Ludzi poznali pana i nie gwarantuji, ż e... – Mam tylko kilka pytań – powiedział Stern, podsuwają c dozorcy paczkę triumfó w. – Ali ja ni bę dy na nich odpowiadać. – Dozorca obró cił się na pię cie, honorowo ignorują c fajki redaktora. – Panie Auerbach. Od lat prowadzę kronikę kryminalną w „Kurierze” i już nieraz udał o mi się... – Ali ze mną si panu ni uda. – Czy zauważ ył pan coś niezwykł ego? Coś, co zwró cił o pań ską uwagę? Moż e Szczę ś ciarz, znaczy pan Lille, zostawił jakiś list? – Stern spró bował ostatniej deski ratunku. Mę ż czyzna zał oż ył rę ce na brzuch. – Wszystko, co tu się dzieji, nie jest zwykł y. Ostatnio przychodzili i przyjeż dż ali do krawca, jakby ni garnitury szył, tylko sprzydawał na wagę szczę ś ci. Kulali si samochodami, motorami, rowerami. Ja nie chcy o tym mó wić i myś leć tyż nie. – Posł ał dziennikarzowi lisie spojrzenie. – Ja już zapomniał em o wisielcu i ż adnegu jegu listu nie widział em. – Boi się pan czegoś? Mę ż czyzna odetchną ł cię ż ko. – Nic pan ni rozumi, panie Stern. Nic a nic. – Mam jeszcze mał ą proś bę. – Jakub nie ustę pował. – Krawiec trzymał w papierach porzą dek. Chciał bym zł oż yć w jego zeszycie podpis, na okolicznoś ć, ż e odebrał em ancug. Potem przekaż ę panu pienią dze – dodał, wyjmują c z kieszeni kopertę. – Kobiety myją teraz nieboszczyka, ale zobaczę, co da się zrobić – oznajmił Auerbach i wszedł do kamienicy, zł orzeczą c. Po kró tkiej chwili wró cił zasapany z zeszytem Aarona. Stern wyją ł z kieszeni pió ro, lecz zanim zł oż ył podpis w ostatniej rubryczce, zaczą ł wertować kajet. – Coś nie tak? – obruszył się cieć. – Czego znowu tam szuka? – Ktoś wyrwał kartkę – zauważ ył ze zdziwieniem. – Panie Stern. Bier pan swó j nowy kostium i spylaj stą d, gdzi pieprz roś ni, bo ja tracy cierpliwoś ć. – Zdaje się, ż e to pan znalazł walizkę – nie ustawał Stern. – Z pewnoś cią pan wie, do kogo należ ał a? – To drewniana walizka Aarona. Zamykana na zamek i spię ta rzemiennym paskiem. Lille chował do ś rodka materiał y ze skł adu. Ja o tym puwiedział policji, ali... – Ali co? – Aaron nie mó gł zrobić takij putwornoś ci. – Lubił wypić, wię c moż e stał o się to w amoku... – Ni ma ż adnygo „moż y” i „amoku”! – oburzył się Auerbach. Redaktor podpisał się w swojej rubryczce. Oddał zeszyt dozorcy i wrę czył mu kopertę z pienię dzmi, któ re ten dokł adnie przeliczył. Chciał jeszcze wypytać o są siadó w, ale grubas obró cił się i zaczą ł wymiatać z rynsztoka ś wież e koń skie ł ajno. Pstrykną ł wię c pod jego miotł ę niedopał kiem i poirytowany ruszył w powrotną drogę. Szedł obok budynku, przy samej krawę dzi wykopu, uważ ają c, by nie uwalać butó w gliną. Wzdł uż Smoczej wymieniano rury gazowe i wodocią gowe. Niebotyczny bał agan przy posesji i krę cą cy się ludzie sprzyjał y porywaczowi albo porywaczce. Gdy snuł te rozważ ania, niespodziewanie zastą pił mu drogę drobny mę ż czyzna w czarnym, poł atanym ubraniu, ten sam, któ ry poprzedniego dnia przedstawił się w pracowni krawieckiej jako pisarz kompanijny. Jakub spró bował go wyminą ć, lecz ó w nie ustę pował. Teraz Stern stracił cierpliwoś ć. – Czy my się znamy? – Nu, jeszcze nie. Nazywam się Mosze Halewi – powiedział Ż yd, kł aniają c się nisko i wycią gają c rę kę do przywitania. Dziennikarz potrzą sną ł chudą dł onią, jakby chciał mu pogruchotać palce. Intruz aż podskoczył z bó lu. – Sprawdził em, pan jesteś naprawdę ten sł awny redaktor Jakub Stern z „Kuriera” – oznajmił, rozcierają c palce. Stern niechę tnie przytakną ł, przypominają c sobie, ż e chudzielec z rachityczną bró dką opowiadał poprzedniego dnia, jakoby był w wojsku ś wiadkiem jakiejś egzekucji. – Mam dla pana nadzwyczajną wiadomoś ć. – Co za wiadomoś ć? – Jakub nadstawił uszu. – Nie tu, sza. Nie bę dziemy rozmawiać na ulicy. – Spojrzał nieufnie w stronę Auerbacha. – Czy zechciał by pan pó jś ć ze mną w pewne ustronne miejsce? Niech pan się nie obawia – dodał, widzą c w oczach dziennikarza rezerwę. Halewi, milczą c, prowadził Sterna na skró ty. Ze Smoczej skrę cili w Starozakonną. Potem szybkim krokiem weszli w jakiś zacieniony, ś mierdzą cy moczem zauł ek. Przemknę li przez wieją cą przecią giem bramę i znaleź li się na niewielkim podwó rku, otoczonym ceglanymi domami, do któ rych przymocowane był y jak jaskó ł cze gniazda zagracone balkony, drewniane schodki i dziwaczne dobudó wki o niewiadomym przeznaczeniu. Szli dalej. Przekroczyli bramę i zatrzymali się na podwó rzu, udekorowanym klatkami dla kró likó w, goł ę bnikami i przekrzywionymi wychodkami. Przewodnik niespodziewanie staną ł przy zardzewiał ym trzepaku i zastanawiał nad czymś. Powiedział do siebie coś, co zabrzmiał o jak „ha” lub „ba”, i wszedł do pobliskiej sutereny, zupeł nie nie zwracają c uwagi na nowego kompana. Stern sił ą rzeczy skierował się za nim. W niewielkim i ciemnym pomieszczeniu, do któ rego weszli, stał y okrą gł e stoliki przykryte serwetami, się gają cymi zdeptanej podł ogi. Na jednym z nich w ceramicznej menorze palił a się nadtopiona ś wieca, rozpraszają ca mrok migotliwym pł omieniem. Pobieloną ceglaną ś cianę obok wygasł ego kominka ozdabiał olejny obraz, z któ rego gapił się na Sterna brodaty starzec w futrzanej czapce na gł owie. Starzec miał wył upiaste oczy i redaktor odnió sł wraż enie, jakby go ś ledził. U sufitu wisiał a mioteł ka z nostrzyka, wypeł niają ca pomieszczenie delikatną sł odkawą wonią. W powietrzu unosił się też zapach owocó w. Moż liwe, ż e za zasł oną z szarego koca wisiał y sznury suszonych jabł ek i gruszek. – Mam pecha. W zeszł ym tygodniu stracił em pracę – zakomunikował Halewi i siadł przy najdalszym od drzwi stoliku, zwró cony twarzą do wejś cia, jakby chciał kontrolować sytuację. – Gdybym coś zjadł, na pewno przypomniał bym sobie to, co pana interesuje. – Na co ma pan ochotę? – zapytał dziennikarz, poprawiają c skwierczą cą ś wiecę. – Poproszę o menu. – W tym lokalu dań się nie wybiera. Zaraz podadzą najlepszy we Lwowie czulent! – usł yszał dumną odpowiedź. – Ale chyba nie jest pan, panie redaktorze, wybredny? Czekali chwilę w milczeniu. Stern pró bował zgadną ć, jaką pracę stracił jego przewodnik. Zazwyczaj, gdy patrzył na czł owieka, a takż e gdy sł uchał jego gł osu, potrafił niemal bezbł ę dnie okreś lić jego profesję, lecz tym razem ta sprawdzona metoda z jakiegoś powodu zaszwankował a. Zgarbiony rozmó wca mó gł być zaró wno buchalterem, jak i nauczycielem matematyki, a moż e nawet graczem gieł dowym, jednak z pewnoś cią był nieudacznikiem, któ ry imał się w ż yciu ró ż nych zaję ć, nie mogą c skupić się na tym, któ re dał oby mu upragnione pienią dze. Jego lewe oko szpecił o bielmo, któ re opalizował o w ś wietle ś wiecy i zmuszał o go do cią gł ego przekrzywiania gł owy, jakby kpił ze sł uchacza. Redaktor przerwał rozmyś lania, gdyż do pomieszczenia weszł a dziewczynka w wycią gnię tym do kolan swetrze, w za duż ej kiecce i z dwiema miskami napeł nionymi parują cą kaszą. Rozczochrana kelnereczka o delikatnych rysach postawił a przed goś ć mi naczynia i poł oż ył a obok nich ł yż ki. Potem zakrę cił a piruet na jednej nodze i wybiegł a, o mał o nie gubią c drewniakó w. Potrawa był a gorą ca. Z pewnoś cią przed chwilą czekał a na nich w szabaś niku. Mosze przeł kną ł gł oś no ś linę i natychmiast zanurzył ł yż kę w kaszy. Mlaskał gł oś no i mruczał niczym kot, jakby jego podniebienie doś wiadczał o niebiań skiej rozkoszy. Wkró tce blisko poł owa potrawy, skł adają cej się z kaszy, cebuli, fasoli oraz gę siny, znikł a z miski. Gdy na jej dnie pokazał o się ugotowane na twardo jajo, wyprostował się i odetchną ł gł ę boko, jakby dostał od Pana Boga przepustkę na nowe ż ycie. – Czasem zostawał a u mnie na noc – oś wiadczył, jakby Stern wiedział, o kogo chodzi. – Kto? – No, Lea, Lea Falk. Ta smarkula, któ rą wychowywał krawiec. Redaktor spojrzał pytają co na rozmó wcę. – Tfu‑ tfu! Nie to, co pan sobie pomyś lał – odparł z lekkim zakł opotaniem, przepoł awiają c brzegiem ł yż ki jajo, prezentują ce się jak wielkie bawole oko. – Ma pan nieobyczajne skojarzenia, a ja chciał em tylko powiedzieć, ż e Lea panicznie bał a się Szczę ś ciarza. – Dlaczego się go bał a? – A jak pan myś li? – odparował Mosze skrzeczą cym gł osem jak z zacinają cej się pozytywki. Rozmowa zaczę ł a redaktora denerwować. Nie znosił, gdy na pytanie odpowiadano mu pytaniem. Odł oż ył ł yż kę, przetarł dł oń mi twarz i cię ż ko nabrał powietrza. Nie zdą ż ył jednak pouczyć swego rozmó wcy, gdyż ta sama zachwycają ca kelnereczka pojawił a się w suterenie z blaszanymi kubkami. Tym razem przyniosł a kisiel ż urawinowy, w któ rym pł ywał y goź dziki, jak uł amane zapał ki. Postawił a naczynia na stoliku i uciekł a, wesoł o podrygują c. Stern ś ledził ją wzrokiem, aż znikł a na prowadzą cych na gó rę schodkach. – Bawi się pan ze mną w kotka i myszkę, panie Halewi? – Aj‑ ja‑ jaj. Chcę tylko panu redaktorowi pomó c. A pan jesteś strasznie nerwowy – seplenił z jajkiem w ustach Mosze. – Moż na przecież wykoncypować, ż e Aaron nie rozpieszczał Lei. – Nie był to grzeczny wujaszek, któ ry dzielił się z innymi wł asnym szczę ś ciem? – Szczę ś cie to on dawał tylko sobie. Lea zbierał a od niego ostre cię gi. Trzeba był o widzieć jej plecy. Posiekane jak woł owy zraz. Tylko rę ce i nogi oszczę dzał, a wie pan dlaczego? Przepraszam, ż e znowu pana pytam. – Przeł kną ł ostatnią porcję jajka i czkną ł gł oś no. – On pamię tał, ż e ta mał a musi tań czyć za pienią dze. To dlatego ludzie mó wili, ż e ś mierć był aby dla niej wybawieniem. – Sugeruje pan, ż e mał a nie ż yje? Przecież do tej pory nie znaleziono jej ciał a. Moż e ktoś ją przygarną ł, a moż e sama gdzieś się ukrywa? Dzieci mają swoje przemyś lne kryjó wki. – Ja tam mam inne przeczucie, a moje przeczucie rzadko mnie myli – powiedział, spuszczają c wzrok. – Są dził em, ż e Lille był lubianym czł owiekiem. Dostawał mnó stwo zleceń, bo szył na miarę. Odwiedzali go ludzie ze ś wiecznika, jedynie polecani. – To, ż e miał sporą klientelę, jeszcze niczego nie dowodzi. Szanowny pan Stern ró wnież się u niego obstalował, ale wszystko to, co zarobił krawiec, trafiał o do jednego banku. – Gdzie? – O tu! – Halewi uderzył kantem dł oni w gardł o. – Przepijał ró wnież to, co wpadł o do jego czapki, gdy mał a tań czył a w spelunach. – W jakich spelunach? – A czy to takie waż ne? – odpowiedział i zaraz się zmitygował, widzą c wś ciekł e spojrzenie redaktora. – No, bywali Pod Ś ledzikiem, czasem tań czył a w Piekieł ku albo w Engelkreisie, a nawet zachodzili do Knoblocha. Fikał a tam kozioł ki jak cyrkowa mał pka. – Mał a znika, a jej opiekun powiesił się na krawacie? Moż e zostawił jakiś list. – Nie ma ż adnego listu, bo pierwszy bym o nim wiedział – dodał Mosze, się gają c palcami po kiszonego ogó rka. – Jak pan wyjaś ni zniknię cie Lei? – Myś lał em, ż e to wł aś nie pan, wielki znawca lwowskich zbrodni, rozwią ż e tę zagadkę. Stern kolejny raz zacisną ł zę by z wś ciekł oś ci. W ciszy sł ychać był o nad ich gł owami irytują cy ł omot. Najpewniej ktoś maglował na stole poś ciel drewnianą tarą. Halewi znowu się gną ł po ogó rka. Posiekał go poż ó ł kł ymi zę bami i przeł kną ł. Nastę pnie wytarł rę kawem brodę i nie odrywają c kubka od ust, wypił kisiel, gulgoczą c przy tym jak indor. Stern nie był entuzjastą czulentu. Tradycyjne ż ydowskie danie wydawał o mu się za tł uste. Z nadzieją zanurzył usta w ż urawinowym kisielu, lecz ten okazał się być gę sty jak klej stolarski. Zniechę cony odstawił kubek na blat i wstał. Halewi takż e szykował się do wyjś cia. Gdy redaktor zabrał z krzesł a garnitur zawinię ty w papier, jego rozmó wca przyją ł ton kaznodziei. – Nieszczę ś cie samo nie przychodzi, panie Stern. Aaron Lille wyrzekł się Boga, to i Bó g wyrzekł się Aarona. – Muszę się z panem zgodzić – rzucił redaktor na odczepnego. – Czego pan ode mnie oczekuje za te informacje? Halewi zwlekał z odpowiedzią, zaję ty wydł ubywaniem spomię dzy zę bó w ł uski z kaszy. – Mam delikatną proś bę do szanownego pana. Ja się tylko wstydzę o niej gł oś no powiedzieć – zapiszczał i podrapał się w szyję. – Czy zechciał by pan zapł acić za mó j obiad? Tak się skł ada, ż e akurat dziś moja gł ę boka kieszeń nie dysponuje wolnymi funduszami. Stern przystał na tę propozycję. Kiedy pojawił a się mał a rozczochrana pomocnica, Jakub wyją ł pienią dze z portmonetki i poł oż ył na stoliku. Zamó wił jeszcze dwie setki ś liwowicy ekstra, któ ra zdaniem Halewiego idealnie pasował a do czulentu. Wó dka o sł omkowym kolorze okazał a się aromatyczna i mocna. Halewi stał się po niej jeszcze bardziej rozmowny. Zdradził, przyciszają c gł os, ż e jego rę ce nigdy nie zhań bił y się pracą. – Wię c z czego pan ż yje? – Stern przeszył go wzrokiem. – Nu, z dobrych rad – odpowiedział poważ nym gł osem. – W kamienicy wygadują, ż e jestem luftmensch, ż e ż yję powietrzem. Zazdroszczą mi, ż e znam pó ł Lwowa i ż e wszystko potrafię zał atwić. – W takim razie mam do pana interes – podchwycił szybko Stern, ż ydł aczą c. – A co pan chcesz? – odparł ś piewnie Halewi, dumnie wypinają c cherlawą pierś. – Nic szczegó lnego. Chciał bym tylko obejrzeć zeszyt, w któ rym Lille zapisywał swoich klientó w. – Zobaczę, co da się zrobić, ale nic nie obiecuję. Odwiedzę pana w redakcji, po pogrzebie Szczę ś ciarza. A propos, czy pan też wybiera się na tę smutną uroczystoś ć? – Halewi podnió sł się zza stoł u. Stern przytakną ł i spojrzał na mał ą kelnereczkę, któ ra poś linionymi palcami wprawnie zgasił a ś wiecę. – Chowają go jutro na Janowskich mogił kach, o drugiej po obiedzie. Siadł za swoim biurkiem i wkrę cił czystą kartkę w continentala. Myś li same spł ywał y mu na czubki palcó w, któ re uskuteczniał y szalony taniec po klawiaturze. Dź wignia karetki wybijał a niespokojny rytm, taś ma się przesuwał a, a wał ek obracał. Nagle Stern przestał barabanić w okrą gł e klawisze i się wyprostował. Przypomniał sobie swó j straszny sen z ostatniej nocy, w któ rym osaczony w pustym mieszkaniu wbił krawieckie noż yce w brzuch pochylają cego się nad nim diabł a. – Znalazł em brakują cy element ukł adanki! – oznajmił poważ nie. – Jakiej ukł adanki? – zaciekawił a się Wilga. – W tym dniu, kiedy znikł a Lea, Aaron Lille raczył się z Auerbachem wó dką. Kiedy jej zabrakł o, Szczę ś ciarz wysł ał mał ą do pobliskiego sklepu. Pech chciał, ż e akurat wtedy szedł em do przymiarki i zderzył em się z nią pod sklepem. Mał a upadł a i stł ukł a butelki. Chciał em jej dać dwa zł ote, woł ał em za nią, lecz uciekł a przeraż ona. Zastanawiam się, czy to nie z mojego powodu... – Co? – No wiesz... Nie zamierzał a go pocieszać. Brał a teraz cichy odwet za upokorzenia, któ rymi ją niedawno dotkną ł. – Co był o dalej? – zapytał a z kamienną miną. – Dozorca wygadał się Halewiemu, ż e czekali blisko godzinę, lecz mał a nie wracał a. Zrobił się wieczó r, Szczę ś ciarz wś ciekł się nie na ż arty. Odgraż ał się, ż e zbije ją na kwaś ne jabł ko. Dopiero nad ranem, gdy dozorca sprzą tał obejś cie, znalazł pod ś mietnikiem walizkę. – Wię c to Halewi powiedział ci, ż e Aaron wykoń czył dziewczynkę za dwa zł ote? Jakub ocią gał się z komentarzem. Czuł przez skó rę, ż e Wilga za bardzo się poś pieszył a z tą puentą. Zgodził się, ż e nie moż na czekać z wiadomoś cią w nieskoń czonoś ć, a ponieważ sam był zamieszany w sprawę, tym razem to nie on, lecz de Brie miał a spić sł odką ś mietankę. Artykuł pisał się sam. De Brie wystukał a chwytliwy tytuł: „Czy musiał a zginą ć za dwa zł ote? ”, a potem zapeł nił a jeszcze dwie strony, wykorzystują c wszystkie zdobyte informacje. Zadowolona, strzepnę ł a palcami wł osy i zbiegł a z tekstem do sekretariatu. Opuś cił redakcję dziesię ć po czwartej i tak jak to wcześ niej zaplanował, zaszedł na Zieloną, odwiedzić Samuela Hillela, przyjaciela ze szkolnych lat. Chciał mu zadać kilka pytań zwią zanych ze ś miercią krawca. Adwokat od dawna mieszkał na pierwszym pię trze w starej dwupię trowej kamienicy. Od blisko roku bł ą kał się sam po wielkim mieszkaniu, wcią ż wspominają c niedawny wyjazd do Palestyny, gdzie został a jego ż ona Marie i syn Izaak. Jakub przywitał się serdecznie z kolegą. – Czy znasz już ostatnią nowinę? W powietrzu unosił się orzeź wiają cy zapach ś wież o zmielonej kawy. – A o któ rą pytasz? – Samuel zmruż ył oczy. – Bo jeś li interesuje cię ś mierć Szczę ś ciarza, nie mam ci nic nowego do powiedzenia. – A wię c już wiesz? – We Lwowie plotka jest szybsza od telegrafu – zaś miał się Samuel i zaprosił goś cia do salonu. Dziennikarz poł oż ył na krześ le zapakowany w papier garnitur i rozsiadł się w fotelu. Czekał na wyjaś nienia. Uważ ał, ż e ma do nich prawo, bo to wł aś nie adwokat polecił mu krawieckiego mistrza. – Czujesz się oszukany? Pytał eś o dobrego krawca i nie jesteś zadowolony? Stern po nieprzespanej nocy był rozdraż niony i nie miał chę ci wysł uchiwać pokrę tnych argumentó w. Adwokat, widzą c to, zaproponował na począ tek kawę, lecz Jakub podzię kował uprzejmie. Gospodarz wybrał wię c (z niekoń czą cych się zapasó w swojego barku) bardziej odpowiednie lekarstwo, Aprikosen Likö r z wytwó rni Baczewskiego. Nalał wó dkę do kryształ owych kieliszkó w, podał jeden goś ciowi i, jakby mimochodem, dodał, ż e ó w krawiec zdobył praktykę, szyją c wojskowe mundury. Ż e był prawdziwym szczę ś ciarzem, bo kula wystrzelona przez rosyjskiego piechura w czasie kampanii w Karpatach odbił a się od austriackiego bą czka na czapce, nie robią c mu najmniejszej krzywdy. I wydawać by się mogł o, ż e Lille wró cił z tej wojny bez szwanku, lecz wkró tce się okazał o, ż e to nie ten sam czł owiek. Zrobił się porywczy, niesł owny, a smutek topił w alkoholu. Swoim zachowaniem odstraszał wielu klientó w, lecz wcią ż byli tacy, któ rzy chcieli skorzystać z jego nadzwyczajnych umieję tnoś ci krawieckich. – Był szczę ś ciarzem ró wnież dlatego, ż e widział kogoś, kogo sobie bardzo cenił em – zakoń czył adwokat tajemniczo. – Kogo? – Jakub odstawił kieliszek na brzeg stoł u. Samuel staną ł na tle okna. Ostre ś wiatł o poraził o Sterna tak, ż e zmruż ył oczy. Sł yszał tylko zachrypnię ty gł os przyjaciela. – Swietł anę Soł owiową. Wł aś nie u niego zamó wił em dla nieboszczki suknię pogrzebową. Wymawiał się, ż e szyje tylko dla mę ż czyzn, lecz trzeba przyznać, ż e hrabina dzię ki niemu prezentował a się w trumnie nad wyraz godnie. – Chcesz powiedzieć, ż e Lille był uczciwym i praktykują cym Ż ydem? Wię c moż e mi wyjaś nisz, dlaczego znikł a jego przybrana có rka? – Stern uś miechną ł się cierpko. – Wcale nie jest pewne – Hillel pozbył się ś wietlnej aureoli, przechodzą c w drugi ką t pokoju – ż e wł aś nie on maczał w tym palce. – Lecz wszystko na to wskazuje – powiedział Jakub chł odno. Adwokat przechylił butelkę i ponownie napeł nił kieliszki likierem. Morelowy trunek Baczewskiego był doskonał y. Jakub chuchną ł po nim w zwinię tą pię ś ć. – Sł yszał em też takie gł osy, ż e mę czył y go wyrzuty sumienia, a to przecież najsurowszy sę dzia. Stern nie dał się zwieś ć sł owom adwokata. – Co Aaron Lille robił z pienię dzmi? Szył jeden, a moż e nawet dwa ancugi na tydzień. Nie wszystko szł o na przelew. – Moż e miał przyjació ł kę? A moż e... – Hillel zawiesił gł os. – Moż e? – Krą ż ą po mieś cie dziwne plotki, ż e... – Adwokat nie dokoń czył myś li i jakby bał się swojego są du, machną ł rę ką. – Wiesz, kiedy go chowają? – prę dko zmienił temat. – Jutro o drugiej na cmentarzu Janowskim. Ustalili, ż e się spotkają w czasie uroczystoś ci ż ał obnej. Jakub się podnió sł. Nie chciał przecią gać wizyty. – Dzieci zapomniał y, jak wyglą da ich ojciec? – zaż artował Hillel, czują c, ż e dalsza rozmowa mogł aby zaprowadzić ich w ś lepy zauł ek. Z garniturem pod pachą i z kapeluszem w dł oni Stern zajrzał jeszcze przez uchylone drzwi do biblioteki, w któ rej na okrą gł ym stoliku stał a rozstawiona szachownica. – Wszystko się zmienił o od twojej poprzedniej wizyty – objaś nił Hillel, podają c dł oń przyjacielowi. – Przed tygodniem niespodziewanie czarne uzyskał y przewagę piona, lecz biał e nie zamierzają się tak ł atwo poddać! Kelner natychmiast poznał klienta i już przy wejś ciu zapytał go uprzejmie, czy ma podać szklaneczkę zimnej wody, lecz nieoczekiwanie otrzymał zamó wienie na lody orzechowe. Był zaskoczony. Pierwszy raz cał kowicie pomylił się w ocenie goś cia, a przecież pracował w Wiedeń skiej niemal pię ć lat. Powstrzymują c się przed splunię ciem do pucharka, przynió sł z kuchni zamó wiony deser i postawił go przed eleganckim mę ż czyzną. Goś ć palił teraz papierosa i czytał gazetę oprawioną w drewniane trzymadł o. Miał dobry gust. Interesował a go polityka i kronika kryminalna. Nie był też ponurakiem, jak się na począ tku wydawał o. Przez cał y czas tajemniczo się uś miechał, jakby przeczytał dobry dowcip. Wydawał się być szczę ś liwy, gdy posrebrzanym widelczykiem wgryzał się w aromatyczną gał kę, posypaną zmielonymi orzechami. Kelner też miał przy sobie ł yż eczkę. Jego srebrna ozdoba tkwił a dumnie w kieszonce bordowej marynarki. Zazwyczaj sł uż ył a mu do wycią gania utopionych w potrawach much, lecz wś ró d obsł ugi ż artowano, ż e wyją tkowo waż ną funkcję peł ni w toalecie, umoż liwiają c mu oddawanie moczu bez dotykania przyrodzenia. Na tę myś l o mał o nie parskną ł ś miechem. Klient wytarł usta serwetką i zamó wił lampkę madery, co jeszcze bardziej zdziwił o kelnera. Garson wiedział od starszych kolegó w, ż e przy odrobinie chę ci i cierpliwoś ci moż na swoich goś ci wychować. Był rad, ż e wł aś nie jemu trafił się taki przypadek. Mę ż czyzna za stolikiem nieś piesznie wypił wino i znowu unió sł rę kę, proszą c o rachunek. Teraz wypielę gnowana rę ka się gnę ł a do portfela i zostawił a na talerzyku obok należ noś ci pię ć dziesią t groszy napiwku. Ten gest przeł amał ostatecznie niechę ć kelnera. Czuł, ż e mię dzy nimi zawią zuje się cienka nić porozumienia. Wiedział też, ż e od tej pory w ż adnym wypadku nie wolno mu goś ciowi pluć do talerza ani zostawić w rę kawie jego pł aszcza ś mierdzą cej pamią tki jak jego niewychowany poprzednik. Zadowolony podszedł do pikolaka, czapkują cego goś ciom w drzwiach. Strzelił go po ojcowsku w kark i w zwię zł ych sł owach podzielił się z nim kolejną ż yciową lekcją. Zamienił się w gniazdo. Był stertą patykó w przytwierdzonych do potę ż nej starej sosny na skraju mokradeł. Kiedy niebezpieczeń stwo minę ł o, podnió sł gł owę, odczarowują c kamuflaż. Ś wiecił o sł oń ce. Orzeł zamkną ł oczy i zapadł w drzemkę. Ś nił o się mu, ż e leci nad rzeką peł ną ryb i ż ab. Za wodospadem, na wycią gnię cie szponó w, zamarł wielki, cę tkowany pstrą g. Nagł y huk strzelby rozdarł powietrze i sen się ulotnił. Ptak niespokojnie poprawił dziobem jaja, a potem wł oż ył gł owę mię dzy skrzydł a, lecz dł ugo nie mó gł zasną ć.
|
|||
|