Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Lwów, środa, 22 marca 1939



Jakub Stern skoń czył artykuł o sprzedawcy mię sa z trychinami i zaczą ł notatkę o gniją cym noworodku, znalezionym w rynnie przy Cechowej, a kiedy ponownie ją przeczytał, zmią ł kartkę i rzucił do kosza. Trafił w stoją cy obok drewniany wieszak. Rozdraż niony schylił się i umieś cił papierową kulę w kuble. Potem zabrał kapelusz i z hukiem zamkną ł redakcyjny pokó j, ciskają c pod nosem przekleń stwa.

Nie miał nastroju do pracy. Na jego miejscu nikt by go nie miał. Naczelny kolejny raz pogroził mu palcem, wypominają c, ż e po urlopie cał kiem stracił dziennikarską wenę.

– Masz, Kuba, do mnie ż al, ż e nie zają ł eś mojego miejsca, ale to nie ja zablokował em twó j awans.

– Już dawno zapomniał em o pieprzonej nominacji! – powiedział Stern, patrzą c gniewnie na Mań kiewicza.

– I bardzo dobrze! Ale ci, któ rzy usł yszeli moją ryzykowną propozycję, mają wyją tkową pamię ć. Zwł aszcza razi ich w twoim ż yciorysie pewna subtelnoś ć.

– Jaka subtelnoś ć?

– Przyjaź nie i konszachty.

– Mó gł byś jaś niej? – Stern pochylił się nad stoł em.

– Jesteś inteligentny, to sobie sam, panie redaktorze o koszernych konszachtach, dopowiedz – zakoń czył Manio i z wydę tymi ustami, jakby grał na trą bce, czekał, aż Stern wyjdzie z gabinetu.

Jakub zbiegł po kamiennych schodach poirytowany tym uwierają cym jak gwó ź dź w bucie wspomnieniem. Wszedł do portierni i powiesił klucz na tablicy. Czarna wskazó wka na zegarze ś ciennym celował a na pią tą. Był już kilka minut spó ź niony. Nie miał najmniejszej chę ci na rozmowę z dozorcą, Zenonem Czerkieskim, choć ten, jak zwykle, chciał mu sprzedać rewelacyjną wiadomoś ć. Pokazał na zegar i wybiegł na chodnik, omal nie zderzają c się w drzwiach z mał ym roznosicielem gazet.

Na Wał ach Hetmań skich wydł uż ył krok. Był podekscytowany, bo za kilkanaś cie minut odbierał nowiutki garnitur. Doś ć się namę czył. Odpokutował aż pię ć przymiarek. Ostatnia, przedwczorajsza wizyta u niesł ownego Aarona Lillego był a już formalnoś cią, no i dziś, po trzech miesią cach szycia, ubranie z angielskiej weł ny powinno być wreszcie gotowe.

Z ponad setki lwowskich krawcó w Lille był najlepszy. I nie umniejszał a tej oceny nagł a zmiana terminó w przymiarek ani to, ż e z jego ust zalatywał o czosnkiem i chirą. Waż ny był efekt jego pracy. Lille szył tylko z polecenia. Kiedy wię c Stern poznał termin uszycia garnituru, nie grymasił. Zbyt dobrze pamię tał przykry incydent, któ ry przytrafił mu się jesienią. Wtedy zamó wił ubranie u mł odego Igla, na Ormiań skiej. Pachną cy Ihnatowiczem krawiec uszył je w ekspresowym tempie, lecz kiedy Stern wł oż ył je na siebie, wyglą dał jak pokurcz. Sprawa zakoń czył a się karczemną awanturą, a Igl nie dostał rzecz jasna zł amanego grosza.

Redaktor w rozpię tej marynarce i z poluzowanym krawatem zmierzał w stronę Krakidał ó w, wachlują c się kapeluszem. Doskwierał a mu duchota. Brudne, skł ę bione chmury przesuwają ce się nad miastem nie pozostawiał y zł udzeń – nadcią gał a burza.

Stern lawirował mię dzy przechodniami, raz po raz uderzają c o udo zrulowaną gazetą. Dziś jego „Kurier”, dzię ki przenikli‑ woś ci Mań kiewicza, zamieś cił na pierwszej stronie wiadomoś ć o wczorajszym spotkaniu ambasadora Polski, Jó zefa Lipskiego, z ministrem spraw zagranicznych III Rzeszy, Joachimem von Ribbentropem. Czytelnik miał się dowiedzieć, ż e nasz ambasador w Berlinie (pó ł roku po poprzednim spotkaniu) usł yszał ultimatum. Polska musi się zgodzić na wł ą czenie Wolnego Miasta Gdań ska do Rzeszy oraz zezwolić na przebieg przez polskie Pomorze eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej ł ą czą cych Prusy Wschodnie z Rzeszą.

Ta wiadomoś ć poraził a Jakuba. Na placu Krakowskim zapomniał jednak o bezczelnym Ribbentropie, bo od Rutowskiego w stronę koś cioł a Jana Chrzciciela suną ł kondukt pogrzebowy. Gapie na chodnikach ż egnali się, a sprzedawcy zamykali sklepy, jak kazał obyczaj. Staną ł jak wryty.

Wahał się. W koń cu przyś pieszył kroku, odrzucają c bzdurne uprzedzenie, ż e ś ciganie się z pogrzebem przynosi nieszczę ś cie. Miną ł rodzinę w czerni, księ dza, karawan i orkiestrę kolejarską grają cą elegijnego marsza. Skrę cił w Cebulową, potem w Owocową; cią gle sł yszał ł omot bę bna i zawodzą cy klarnet.

Kwadrans po pią tej, zgrzany, potykają c się na kocich ł bach, dotarł wreszcie na Smoczą.

W dzielnicy ż ydowskiej czuł się jak Tezeusz w Dedalowym labiryncie. W przeszł oś ci zdarzał o mu się nawet parę razy tu zabł ą dzić. Wiedział, ż e historia odcisnę ł a tragiczne pię tno na tym kwartale. Za Zygmunta Augusta ogromny poż ar niemal doszczę tnie strawił cał y rewir. Domy wprawdzie odbudowano, jednak prace wykonano bez planu, a ich efektem był o potworkowate getto.

Dziewię tnaś cie po pią tej Stern przeszedł obok sklepu Baczewskiego, a dwadzieś cia po miną ł budynek pod numerem jedenastym, przy któ rym wymieniano rury gazowe i wodocią gowe. W koń cu znalazł się pod dwupię trową kamienicą oznaczoną numerem 12A.

Dom, w któ rym mieszkał polecony przez Hillela krawiec, był wciś nię ty mię dzy takie same zaniedbane domy. Zmieniono mu numerację, bo we Lwowie (jak wiadomo) unikano przynoszą cej pecha trzynastki. Od frontu dekorował y go przekrzywione balkony i okna, z któ rych zwisał y na ulicę mę skie chał aty, postrzę pione poszewki i damskie gatki, nie pierwszej już ś wież oś ci. Na tył ach mieś cił y się sł awojki, komó rki z wę glem, a nawet stajnie, z któ rych rano wyprowadzano konie i osioł ki do wozó w lub bryczek.

Znowu luną ł deszcz i dwa razy zagrzmiał o. Stare, zaniedbane domy przeglą dał y się w poł yskują cym bruku. Redaktor wszedł do klatki schodowej i się otrzą sną ł. Tam czekał a na niego niespodzianka. Zza szaflika wypeł nionego brudną bielizną rzucił się mu do nogawki czarny kundel. Jakub cofną ł się pod ś cianę i poczę stował go szpicem buta. Bydlę trafione precyzyjnie pod ż ebra uderzył o ł bem o drewniany kocioł, zaskowytał o i przepadł o w piwnicy.

Redaktor odetchną ł z ulgą i ruszył po schodach, trzymają c się wyś lizganej porę czy.

Na pó ł pię trze poczuł zniewalają cy zapach gotowanego obiadu, aż pociekł a mu ś linka. Pró bował zgadną ć, jaka potrawa wydziela tak ponę tną woń. Stawiał na kaczkę z jabł kami, lecz mó gł to być takż e zł ocisty kurczak, doprawiony rodzynkami i miodem. Przeł ykają c ś linę, dotarł na drugie pię tro. Chwycił za klamkę przymocowaną do zgnił ozielonych drzwi, za któ rymi znajdował a się pracownia krawiecka Aarona Lillego, nazywanego Szczę ś ciarzem.

Najwidoczniej stary krawiec musiał na chwilę gdzieś wyjś ć, bo gł oś ne dzień dobry Sterna pozostał o bez odpowiedzi. Sł ychać był o tylko odgł os padają cych na szybę kropli i tykanie ś ciennego zegara, przypominają ce miarowy stukot koń skich kopyt.

Pomieszczenie, do któ rego wszedł, tonę ł o w pó ł mroku. Cię ż kie ż elazko stał o na prasowalnicy obok zwinię tego centymetra i kredy krawieckiej, przypominają cej dziecinne mydeł ko.

Jakub powiesił kapelusz na wieszaku i kaszlną ł znaczą co. W poszukiwaniu mistrza zajrzał za rozcią gnię tą na sznurze zasł onę. Potem skierował wzrok na drewniany manekin, na któ rym wisiał jego nowiutki garnitur. Był to klasyczny dwurzę dowy model. Czarny, z zapię ciem na dwa guziki z bawolego rogu i z klapami w szpic. Z rozcię ciami z tył u, by angielska tkanina mię kko ukł adał a się na plecach i poś ladkach. Lille objaś nił, ż e wł aś nie ten kró j znakomicie wyszczupli sylwetkę, a jednocześ nie sprawi, ż e szanowny redaktor Stern poczuje się komfortowo jak jeszcze nigdy w swoim ż yciu.

Podszedł do garnituru i z czuł oś cią pogł adził poł y marynarki. Wyją ł z kieszonki karteczkę z nazwiskiem, datą i godziną odbioru. Wł oż ył ją z powrotem i schylił się po wielkie noż yce krawieckie, któ re leż ał y na podł odze pod drewnianą stopą. Zrobił nimi w powietrzu efektowne „ciach‑ ciach” i odł oż ył je na blat maszyny Singer, z któ rej zwisał a na podł ogę bordowa kamizelka z czarną podszewką.

Nagle w pomieszczeniu rozległ się ohydny dź wię k. Do pracowni wpadł a przebudzona z zimowego snu wielka mucha, któ ra siadł a na parapecie, wydają c draż nią ce, niskie tony. Wyraź nie się oż ywił a na widok niespodziewanego goś cia. Raz po raz wzlatywał a po szybie, w któ rą uderzał y krople deszczu. Stern zamachną ł się zwinię tą gazetą, zmuszają c owada do ucieczki.

Zatrzymał się na moment przy oknie wychodzą cym na podwó rko. Obserwował z gó ry przeprowadzkę. Kilku mę ż czyzn wynosił o meble z piwnicy i ukł adał o na wozie. Zał adunek mimo deszczu postę pował szybko. Pod wielką ceratą znikł a szafa, potem dywan, fotel, biblioteczka, kredens, a na koń cu rę czny magiel.

Jakub obró cił się. Z prawej strony dojrzał skł adzik, w któ rym Lille trzymał materiał y, igł y, nici i guziki, a takż e walizki, w któ rych dostarczane był y nowe pł ó tna. Wsadził tam gł owę, ale i tym razem instynkt go zawió dł. Zostawał ostatni pokoik z okrą gł ym oknem, peł nią cy funkcję magazynu, w któ rym krawiec chował przygotowane do przymiarki spodnie, marynarki i kamizelki. Wstrę tna czarna mucha odgadł a jego myś li i z bzykiem wpadł a przez uchylone drzwi do ś rodka. Stern unió sł gazetę i ruszył za nią w pogoń. Rozgorą czkowany zł apał za klamkę, pocią gną ł drzwi, a widok, któ ry zobaczył, omal nie zwalił go z nó g.

W niewielkim pomieszczeniu pod sufitem dyndał na pę tli z krawata Aaron Lille, zwany Szczę ś ciarzem. Pę tla był a uwią zana do stalowego haka, któ ry sł uż ył zapewne kiedyś do mocowania lampy naftowej ze szklaną umbrą. W swojej karierze dziennikarskiej Stern widział już wielu wisielcó w. Ten zapewniał go, ż e nie musi się ś pieszyć.

Gł owa krawca był a przechylona na bok, a poskrę cane pejsy zwisał y przy grubych, mię sistych uszach jak opite krwią pijawki. I wł aś nie na jednej pijawce przysiadł a przebrzydł a mucha. Stern cał ą sił ą woli powstrzymał się, by nie pacną ć jej gazetą. Kiedy zamachną ł się w powietrzu, owad nieś piesznie odleciał na szybę i zaczą ł na niej swó j nerwowy taniec.

Jakub rzucił okiem na twarz krawca. Spomię dzy poczerniał ych zę bó w sterczał zwinię ty w rulon ję zyk. Szczę ś ciarz na bank nie ż ył i nie moż na już był o mu pomó c. Stern pluł sobie w brodę. Moż e nie doszł oby do tej paskudnej tragedii, gdyby przyszedł o czasie, a nie cyzelował artykuł o martwym noworodku.

Rozejrzał się nerwowo. Pod stopami denata dostrzegł poduszeczkę ze szpilkami i owalną drewnianą ramkę. Zdję cie pod szkł em przedstawiał o dziewczynkę z warkoczykami, tę samą, któ rą widział dwa dni wcześ niej przed sklepem Baczewskiego.

Podnió sł fotkę i odruchowo schował do kieszeni, a potem szybko przestawił krzesł o, by odwiesić krawca z pę tli. Podcią gną ł wisielca do gó ry; poczuł smró d chiry i przetrawionego czosnku. Nie przypuszczał, ż e stary Lille moż e być aż tak cię ż ki. Unió sł go ledwie kilka centymetró w, pró bują c odhaczyć z pę tli, gdy krawiec niespodziewanie wysuną ł mu się z rą k. Suchy ję zyk i wł osy z posiwiał ej brody poł askotał y Jakuba po szyi. Oswobodzone zwł oki zaczę ł y się bujać jak wielkie wahadł o: od drewnianego wieszaka, na któ rym wisiał rzą d spodni, aż do otwartych drzwi.

Stern zeskoczył twardo na podł ogę i przynió sł z są siedniego pokoju wielkie noż yce krawieckie. Wpierw przytrzymał ciał o, a kiedy przestał o się wreszcie huś tać, wszedł na krzesł o, by przecią ć zadzierzgnię ty na szyi krawat. Dokł adnie wtedy, gdy wł oż ył palce w stalowe otwory noż yc, poczuł na sobie czyjś wzrok. Obró cił się.

W gł ę bi pokoju przy parawanie stał a ruda dziewczynka w szarej, pogniecionej sukience. Trzymał a talerzyk z poł ó wką chał ki i garnuszek. Ich spojrzenia na uł amek sekundy się spotkał y. Jakub uś miechną ł się przyjacielsko, lecz dziewczynka rzucił a się do ucieczki, gubią c talerzyk z buł ką i wylewają c mleko z kubka.

Z noż ycami w garś ci dziennikarz skoczył z krzesł a. Chciał pobiec za mał ą, by wyjaś nić cał e nieporozumienie, lecz na jego drodze niespodziewanie wyró sł rudy osił ek w wyszmelcowanym podkoszulku. Dryblas bez pytania wyrwał mu noż yce i z cał ej sił y wyrż ną ł go pię ś cią w szczę kę. Dla pewnoś ci poprawił kolanem w krocze, tak ż e Stern potoczył się pod ś cianę, omal nie tracą c przytomnoś ci.

Ś widrują cy bó l ją der odebrał mu na chwilę oddech. Stern spró bował się obró cić, lecz osił ek perfidnie wykrę cił mu rę kę.

– Szoruj, Rewka, po Mosze. Niech leci po policaja. No, nie gap si tak! – wycharczał.

– Widział am, tate, jak się ten podlec skradał – odpowiedział a mał a i wybiegł a.

– To pomył ka. Ja tylko przyszedł em po garnitur – wybeł kotał Stern. – Mogę to ł atwo udowodnić.

Po mał ej nie był o ś ladu, za to za plecami Sterna osił ek wcią ż sapał i wyzywał go od mordercó w. Co raz uderzał go w kark, tak ż e Jakub omal nie trafił nosem w poduszeczkę nadzianą szpilkami. Kiedy wydawał o się, ż e uś cisk sł abnie, przeraź liwy bó l w nadgarstku uś wiadamiał mu, ż e myś l o ucieczce jest czystym szaleń stwem.

Wkró tce z klatki schodowej doleciał y czyjeś gł osy i zadudnił y drewniane schody.

– To ten ohydny goj! – oznajmił dziewczę cy gł os. – To on trzymał wujka Aarona pod pachy. O tak trzymał, patrzcie, o tak! – popiskiwał a, demonstrują c chwyt Sterna.

– Boż e Abrahama, Boż e Izaaka, tyle nieszczę ś cia w jednym domu – ktoś zaczą ł się gł oś no modlić.

– Wpierw znikł a Lea, a teraz...

– To on?

– A kto inny?

– Jak to był o, Miriam, gadaj!

– Weszł am na chwilę, tate. Przyniosł am wujkowi mleko i chał ę, a wtedy on...

– Boż e Abrahama...

– Niech mó wi, co się stał o! – zaż ą dał ktoś. – Po co tu przyszedł? I co jest za jeden.

– Czego gę bę zamkną ł? Niech gada!

– Ludzie, uspokó jcie się! Przyszedł em tylko po swó j garnitur – zaczą ł wolno Stern. – Znalazł em wisielca i chciał em go odcią ć. Każ dy z... – wycharczał, lecz pouczony silnym kuksań cem, umilkł.

– Przeszukajcie mu kieszenie – rozkazał czyjś zachrypnię ty gł os. – Ciekawe, czy czegoś nie ukradł?

Jakub poczuł, jak czyjeś rę ce wś lizgują się bez pardonu do jego kieszeni w marynarce, opró ż niają c ich zawartoś ć. Ktoś wł oż ył rę kę do kieszeni spodni i korzystają c z okazji, zadał nowy bó l, ś ciskają c z cał ej sił y ją dra.

Stern zasyczał z bó lu.

– Piszczysz, ptaszku? – ktoś zaś miał się frywolnie.

– Patrzcie, co ta wesz chował a w kieszeni!

– To ramka ze zdję ciem Lei.

– Chciał eś je, szmoku, ukraś ć?

– Nie! – odpowiedział uprzejmie Stern, pró bują c obró cić się do pytają cego. – Ja tylko podniosł em ją z podł ogi. Jestem dziennikarzem – wydusił z siebie z desperacją.

– A ja kan‑ kan‑ torem w syna‑ syna‑ godze! – zripostował ktoś i zapiał ze swojego dowcipu.

– Pracuję w „Kurierze”.

– Drek! – odpowiedział natychmiast zachrypnię ty gł os, co Stern przetł umaczył sobie na swojskie „gó wno! ”.

– Nie kł amię!

– Nie udawaj grzecznego, bo taki, skurwysynu, nie jesteś – wycharczał ten sam ktoś i kopną ł go w prawą nerkę.

Stern ję kną ł i przygotował się na kolejne ciosy, lecz w tym momencie rozległ y się za jego plecami gł oś ne kroki.

– Co tu się dzieje? Co to za zwariowany dom? – zapytał potę ż nie zbudowany stó jkowy.

Za nim, jak brat bliź niak, przystaną ł wą saty kompan w granatowej czapce, z czarnym skó rzanym paskiem przepisowo zapię tym pod brodą.

– Przył apaliś my go, panie wł adzo! To wł aś nie on!

– Co za on? – zapytał wą sacz, podcią gają c spodnie i spoglą dają c na wisielca. – I na czym go przył apaliś cie?

– No, ten morderca, co porwał Leę!

– Widzieliś my go przedwczoraj. Udawał, ż e przyszedł do przymiarki.

– Nazwisko, imię, zawó d i gdzie mieszka? – Wą sacz wyszedł zza plecó w kolegi jak ponury cień. – Cicho! – Spiorunował wzrokiem zebranych. – Niech sam gada!

– Nazywam się Jakub Stern, jestem dziennikarzem. Mieszkam na...

– Kł amie jak naję ty.

– Milczeć! – Stó jkowy naparł na osił ka. – Ma jakieś dokumenty? – Obró cił się do Jakuba. – Niech pokaż e.

Stern odetchną ł cię ż ko.

– Niestety, zapomniał em, ale... moż e pan ł atwo sprawdzić. Mieszkam na Pohulance, tam wszyscy mnie znają.

– Mam jechać na Pohulankę? – rzucił stó jkowy kpią co.

– Jeś li to nie pana zdję cie, dlaczego pan je wzią ł? – zapytał jego kompan.

– Ja... – zaczą ł Stern, lecz urwał, nie bardzo wiedzą c, co powiedzieć.

– Ja‑ ja‑ ja – przedrzeź niał go muskularny mł odzieniec.

– Poł oż y je tam, gdzie leż ał o, tylko bez gł upich kawał ó w – powiedział wą saty stró ż prawa, tak jakby zatrzymany naprawdę zamierzał uciec.

Jakub poł oż ył ramkę pod nogami wisielca, podnió sł się z kolan i opowiedział w kilku zdaniach, po co przyszedł. Wyjaś nił, ż e znalazł pana Aarona w skł adziku i tylko dlatego nie wezwał pomocy, ż e sam chciał uwolnić go z pę tli. Mó wią c to, spoglą dał na dziewczynkę, jakby oczekiwał od niej potwierdzenia, lecz mał a spuś cił a wzrok.

W czasie, gdy Stern skł adał wyjaś nienia, drugi posterunkowy o posturze zapaś nika uwolnił Szczę ś ciarza z pę tli. Nastę pnie poł oż ył go na podł odze w pracowni i szerokimi palcami zamkną ł mu wytrzeszczone oczy. Potem przynió sł ze stoł u zwó j granatowego perkalu, rozwiną ł go i przykrył ciał o.

– Kto wie, gdzie mieszka lekarz? – rzucił w stronę zebranych.

– Lekarza! Sprowadź cie szybko lekarza! – powtó rzył jak echo chudzielec z kozią bró dką.

– Ja pó jdę, panie wł adzo! – zaofiarował a się niska kobieta w rudej, zmierzwionej peruce.

– Jemu, panie policjancie, medyk już nic nie pomoż e – komentował brodaty chudzielec, skubią c wyszmelcowaną kamizelkę. – Widział em, jak wieszali dezertera we wojsku. To był o za Przeł ę czą Mał astowską. Postawili chł opaka na skrzynce po amunicji, a potem trach! Pofikał trochi nogami, jakby tań czył oberka, i zaraz się uspokoił!

– Cicho, sza! Teraz ja bę dę mó wił! – rozkazał mę ż czyzna z orlim nosem, rachityczną bró dką i w eleganckim chał acie, z któ rego wylewał a się na brzuch zł ota dewizka. – Bo wczoraj, panie policjancie, pan to bardzo dobrze wie, nasz dozorca Szymon Auerbach znalazł rano pod ś mietnikiem walizkę. Odkrył w ś rodku, pan dobrze wie co, pluszowego misia mał ej Lei, przybranej có reczki Aarona. Liczył a tylko siedem lat bez miesią ca. Przepadł a, zginę ł a, tfu! za takie gł upie sł owa. A co ona zrobił a zł ego, ż eby ją porwać, tego ja nie wiem. I ten ktoś, kto ją zabrał, niech się teraz zamieni w... Tfu! On ukradł coś, co na ś wiecie samo najlepsze, jakby wrzucił w ogień ś wię tą Torę.

– Nie dyskutować!

– Tfu, za takie sł owa, ja biję się mocno w pierś, panie wł adzo. Sł yszy pan teraz, jak gł oś no dudni! A jak ona cudownie tań czył a! Ludzie gadali, ż e był aby z niej kiedyś Isadora Duncan! Pan już wie, panie policjancie, ż e rodzice mał ej zmarli na suchoty, gdy tylko zaczę ł a chodzić. Wychowywał ją Aaron. I to był jej przybrany tate. Dlaczego, Panie Boż e, zabrał eś tate mał ej tancereczce? To był a nasza domowa pociecha, panie policjancie, pan już teraz wszystko cymes wie.

– Nie dyskutować!

– Nie przeszkadzać w urzę dowych czynnoś ciach – wtó rował koledze drugi policjant, nakazują c rę ką, by zebrani natychmiast opuś cili pracownię.

– Ja bym się, panie policjancie, nie patyczkował – mą drzył się brodaty chudzielec w kamizelce. – Bo u nas w 90. Puł ku Piechoty, gdzie był em pisarzem kompanijnym, rozmowa był a kró tka. Przywią zywali oprycha do drzewa, a potem każ dy brał wycior do rę ki i...

Tł umek niechę tnie się rozchodził. Cycata kobieta o grubej, wywinię tej dolnej wardze, jakby ją uż ą dlił a osa, rzucił a gł oś no w drzwiach, by powiesić podejrzanego na tym samym krawacie, i to już.

– Proszę mnie skontaktować z inspektorem Zię bą – poprosił spokojnie Stern, pró bują c znaleź ć w wą satym posterunkowym sprzymierzeń ca.

– Co to za cwaniaczek?

– Inspektor Andrzej Zię ba! Pracuje w komendzie wojewó dzkiej.

– A moż e jeszcze mam zadzwonić do gł ó wnego komendanta? – Stó jkowy gruchną ł ś miechem, wzbudzają c wesoł oś ć kolegi.

– To mó j znajomy – upierał się Stern. – On potwierdzi, ż e jestem dziennikarzem. Wystarczy jeden telefon, by się przekonać, ż e nie kł amię. Pracuję w „Kurierze”. O, tu są moje artykuł y. – Stern rozwiną ł gazetę. – Niech pan...

– Nie bę dzie mi rozkazywał, co mam czytać! – przerwał rozsierdzony posterunkowy.

– Niech lepij powi, co tu robił, od począ tku – rzucił drugi mundurowy anioł.

– Już mó wił em. Ja tylko przyszedł em odebrać garnitur. – Jakub wskazał na ubrany manekin z drewnianą kulą zamiast gł owy. – W kieszonce jest karteczka z moim nazwiskiem, godzina i data odbioru. Na parapecie leż y zeszyt. Tam jest wszystko zapisane.

Posterunkowy niechę tnie wzią ł z parapetu zeszyt, oprawiony w czarną postrzę pioną okł adkę, w któ rym Szczę ś ciarz zapisywał kopiowym oł ó wkiem dane klientó w.

– Mó wi, ż e nazywa się Stern?

– Jakub Stern – potwierdził sucho dziennikarz.

– Liczba dwadzieś cia osiem – wydukał policjant. – To pan? Ma pan dwadzieś cia osiem lat?

– Nie, to znaczy?

– Co pan mi bajirujesz?

– Już mó wił em, jestem dziennikarzem i przyszedł em po garnitur. Liczba oznacza cenę, a nie...

– Nie mą drzyć się! – Posterunkowy poskrobał się po czole. – Nie moż e pan zabrać garnituru, kiedy krawiec nie ż yje. Bo komu pan zapł aci? Chyba nie mnie? – Zaś miał się chamskim ś miechem.

– Zapł acę rodzinie.

– Sł yszał, ż e nie ma rodziny?! – Wą sacz spojrzał mu groź nie w oczy.

– Po co tyli bał akać. Wszystko wyjaś ni na komisariacie – dodał kolega, kolejny raz prezentują c w uś miechu krzywe, koń skie zę by.

Stern spró bował ostatniej deski ratunku.

– Chcę się skontaktować z Samuelem Hillelem. To mó j adwokat.

– Z nikim nie bę dziesz się kontaktował! – Posterunkowy poprawił pasek pod brodą. – Już ja o to zadbam! – dodał, nakł adają c redaktorowi kajdanki.

Hał aś liwy tł umek wcią ż stał na pó ł pię trze, domagają c się surowej kary, bo wina szczwanego goja był a już dawno przesą dzona. Nagle zrobił się rejwach. Do pomieszczenia wszedł lekarz, a za nim rabin. Medyk w rogowych okularach wyglą dał, jakby sam potrzebował pomocy. Był przeraź liwie chudy, a siwa marynarka zapię ta krzywo upodabniał a go do stracha na wró ble. Strach kucną ł przy denacie, odchylił perkal z ciał a i wyją ł z kieszeni stetoskop. Potem wetkną ł przewody sł uchawkowe do uszu i rozpią ł koszulę krawca.

Nastę pnie przytkną ł metalowy lejek do klatki piersiowej poroś nię tej rudymi kł akami. Przenió sł go na szyję i w koń cu przeczą cym ruchem gł owy dał znak, ż e krawiec nie ż yje.

Na proś bę posterunkowego lekarz obejrzał takż e rę ce nieszczę ś nika, opuszki palcó w i paznokcie, zlustrował dokł adnie gł owę i tuł ó w, szukają c jakichś ś ladó w, któ re mogł yby wyjaś nić przebieg zdarzeń, lecz pró cz wisielczej prę gi od krawata nie znalazł oznak przemocy. Na koniec dodał, przyciszają c gł os, jakby to był a wielka tajemnica, ż e krawiec był pijany.

Po medyku do swoich czynnoś ci przystą pił brodaty rabin w czarnym filcowym kapeluszu i dł ugim, eleganckim chał acie. Odmó wił ś piewnie kadisz, a potem wyją ł z kieszeni ś nież nobiał ą chusteczkę i teatralnym ruchem wytarł ł zę. Oznajmił też, ż e niezwł ocznie przyś le kogoś z bractwa pogrzebowego Chevra Kadisza, by zapewnić nieboszczykowi godny ceremoniał pochó wku. Poprosił są siadó w o czuwanie nad zmarł ym, po czym przykrył denata perkalem i wyszedł, recytują c gł oś no psalm Dawidowy.

Po jego zniknię ciu ta sama dziewczynka, któ ra zdybał a Sterna przy Szczę ś ciarzu, zapalił a u wezgł owia zmarł ego kaganek. Lampka palił a się migotliwym ś wiatł em, skwierczą c, i pomieszczenie wypeł nił o się oliwnym zapachem.

To, co się dział o u krawca po wejś ciu policjantó w, był o ewidentnym zaprzeczeniem dobrych praktyk kryminalnych. Stern przypomniał sobie, ż e krzesł o, na któ re musiał wejś ć Aaron, stał o nie wprost pod hakiem, lecz był o przesunię te co najmniej o pó ł metra. Nie moż na wię c był o wykluczyć, ż e ktoś „ż yczliwy” pomó gł mu zejś ć z tego ś wiata. Ró wnie dobrze krawiec mó gł sam odepchną ć je nogami w przedś miertnym wyrzucie ciał a.

Postę powanie prowadzono byle jak. Lokatorzy, któ rzy przewalili się przez pracownię, skutecznie zatarli ś lady, jeś li rzecz jasna w ogó le jakieś był y. Każ dy czegoś dotykał, bo każ dy są dził, ż e ma prawo znaleź ć się w tej doniosł ej chwili blisko „swojego” nieboszczyka.

Policjanci zaprowadzili skutego Sterna na komisariat przy Kurkowej 23. Tam kilka razy z rzę du odpowiadał na te same idiotyczne pytania. Musiał zdać relację z tego, co robił od poniedział ku, godzina po godzinie. Dlaczego wybrał odległ ą ż ydowską dzielnicę, by uszyć garnitur? Ską d znał Aarona Lillego? Dlaczego przychodził do przymiarki tak czę sto i czy spotkał kiedyś mał ą dziewczynkę, któ ra mogł a tań czyć jak Isadora Duncan? A takż e, czy widział kiedyś drewnianą walizkę porzuconą na podwó rku pod ś mietnikiem, a jeś li tak, to co sobie wtedy pomyś lał.

O krawcu powiedział mu przyjaciel. Nie, nie widział ż adnej walizki. Usł yszał o niej po raz pierwszy wczoraj, kiedy przyszedł odebrać garnitur. Leę spotkał pod sklepem monopolowym. Nie skojarzył faktó w, bo jej nigdy wcześ niej nie widział.

O drugiej nad ranem, zamykają c oczy ze zmę czenia, odnió sł wraż enie, ż e sytuacja, w jakiej się znalazł, zaczyna ś ledczego bawić. Najwidoczniej obecnoś ć znanego dziennikarza prowadzą cego kronikę kryminalną imponował a mu. Pochwalił się, ż e kibicuje mu od dawna i nie opuś cił ż adnego jego artykuł u.

Blondyn o szerokim nosie i rozbieganych oczach był nad wyraz gadatliwy. Stern dla ś wię tego spokoju potakiwał mu, widzą c efekty (poż al się Boż e) pó ł rocznej nauki w szkole policyjnej.

Za oknem noc zamieniał a się w poranek, gdy stró ż prawa, ziewają c szeroko, skoń czył spisywać zeznania i gł oś no odczytał protokó ł. Chyba uwierzył w przedstawioną wersję wydarzeń, bo zdją ł kajdanki podejrzanemu i pokazał miejsce, gdzie należ ał o zł oż yć podpis. Zgodził się takż e, by redaktor zabrał z pracowni krawca swó j nowy garnitur, co potwierdził pieczę cią postawioną na wielkim jak ś wiadectwo maturalne blankiecie.

– Pienią dze zostawi pan u dozorcy. Przydadzą się, panie redaktorze, na pogrzeb – zakoń czył, rozdziawiają c usta i demonstrują c ruchliwy, czerwony ję zyk.

Wracał do domu, gdy sł oneczne promienie zza Cetneró wki budził y Pohulankę do ż ycia. Szedł wolno, stawiają c szeroko kroki, bo wcią ż bolał y go opuchnię te ją dra. Był o chł odno, skulił wię c ramiona i postawił koł nierz marynarki. Dopadł a go natrę tna myś l, ż e mó gł by zajś ć do szynku Icka Spucha na pieczoną gę ś i szklaneczkę wó dki. Kilka razy nad ranem miał okazję spró bować tego specjał u z adwokatem Hillelem, a teraz ta smakowita nagroda niewą tpliwie należ ał a mu się za przeż yte cierpienia.

Miasto budził o się ze snu. Sł ychać był o pokrzykiwania woź nicó w i dzwonienie podkó w o bruk. Dostawcy ruszyli pod sklepy ze ś wież ym pieczywem i mlekiem w kanach. Do jego uszu doleciał też zgrzyt tramwaju skrę cają cego z Ł yczakowskiej w ś w. Piotra.

Miną ł koszary 10. Puł ku Piechoty i znalazł się na Kochanowskiego. Skrę cił w lewo i po kilkudziesię ciu krokach pchną ł furtkę przy swojej posesji. Na ganku zdją ł buty, a potem jak zł odziej wszedł na palcach do swego gabinetu i, nie zdejmują c ubrania, rzucił się na kozetkę.

Marzył, by zasną ć, choć by tylko na pó ł godziny, ale sen nie nadchodził. Myś li w jego gł owie zaczę ł y same się ukł adać we wzó r dziennikarskiego ś ledztwa. Musiał wpierw ustalić, co się stał o z dziewczynką o imieniu Lea. Potem dowiedzieć się, co naprawdę zaszł o na drugim pię trze tej cholernej ż ydowskiej kamienicy. Najlepszym sposobem był oby wł ą czenie do pracy Wilgi de Brie, któ ra od dwó ch lat pracował a z nim w dziale sensacji. Miał jednak pewne wą tpliwoś ci. Na począ tku zapowiadał o się nieź le. Dziewczyna wyglą dał a jak laleczka. Podobał y mu się zwł aszcza jej kasztanowe oczy. Był a wysportowana, miał a eleganckie, wrę cz taneczne ruchy. Zawodowo też radził a sobie nie najgorzej. Jej drapież ne teksty zaczę ł y przycią gać czytelnikó w. Nie bał a się widoku krwi. Raz nawet ryzykował a ż ycie, gdy został a zakł adniczką szaleń ca. Był a samodzielna. Za samodzielna. W koń cu przyszł o otrzeź wienie: nie mó gł znieś ć, ż e wchodzi mu w paradę i nie ma za grosz szacunku dla jego dziennikarskich dokonań. Zastanawiał się nad taktycznym rozejmem, któ ry ocalił by resztkę jego mę skiego honoru.

Zamkną ł oczy i oddychał miarowo. Honor, taktyczny rozejm. Nagle pod powiekami, niczym diabeł z pudeł ka, pojawił się Szczę ś ciarz, szyderczo uś miechnię ty, z wywalonym na brodę ję zykiem.

 

 



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.