|
|||
Poniedziałek, 27 marca 1939Nad ranem spadł deszcz i cię ż kie krople wisiał y na pą czkach jabł oni jak niedojrzał e owoce. Jakub otworzył okno. Nieruchome powietrze i cisza zdawał y się być resztką jego dziwnego snu, w któ rym czekał na kogoś na mał ej stacyjce kolejowej, chowają c się przed deszczem pod wą skim okapem. Analizował ten sen w pracy, a kiedy miał już na koń cu ję zyka nazwę stacyjki, zadzwonił telefon. Stern zł apał nerwowo za sł uchawkę. – Cześ ć, redaktorze Stern! Gwiazdo kryminalna Lwowa – usł yszał gł os inspektora Zię by z komendy wojewó dzkiej. – Chciał bym się z tobą spotkać, ale ty pewnie zaraz mi powiesz, ż eś strasznie zaję ty. – Witam pana inspektora – odpowiedział Stern chł odno, trzymają c w pogotowiu zatemperowany oł ó wek. – Gdzie i kiedy? Ze sł uchawki doleciał o nerwowe chrzą knię cie. – Dziś, tam gdzie ostatnio, o tej samej porze, co kiedyś. – Gł os inspektora brzmiał tajemniczo, jakby ktoś mó gł ich podsł uchać. Rozmowa był a skoń czona i już po chwili Jakub ż ał ował, ż e się umó wił z Zię bą, odkł adają c spotkanie z rodzicami na potem. Wysuną ł się zza biurka, nastawił wodę na kawę i staną ł przy oknie. Znowu wiatr gnał cię ż kie, oł owiane chmury, tym razem w stronę lotniska na Sknił owie. Patrzą c na skulonych przechodnió w, skonstatował, ż e od kilku dni niemał y zarobek mieli lwowscy sprzedawcy peleryn i parasoli, podczas gdy jego zarobki stał y w miejscu jak zamurowane. Czekają c, aż woda się zagotuje, Stern przeglą dał najnowsze wydanie „Kuriera”. Zaczą ł od swojego tekstu. Kiedy dojechał do koń ca, nabrzmiał y mu ż ył ki na skroniach. Manio poszatkował mu tekst. Wycią ł nawet tę czę, opis pogrzebu Szczę ś ciarza wyglą dał jak wprawka nierozgarnię tego ucznia. Potem trafił na tekst Wilgi i jeszcze bardziej nim zatrzę sł o. Dochodził a jedenasta, gdy leniwe sł oń ce przebił o się przez chmury deszczowe. Stern odł oż ył przeczytaną gazetę na stolik i wtedy w drzwiach pojawił a się de Brie. – Salve regina! Czego szanowna pani się napije? – zapytał uszczypliwie, gdy weszł a do pokoju i powiesił a na oparciu krzesł a torebkę. – Kawy, a moż e herbatki z mleczkiem? – Salve! – odpowiedział a. – Jeś li już tak bardzo chcesz mi się przypodobać, to zró b mi mocnej kawy. Stern jeszcze raz wł oż ył grzał kę do czajnika, przyglą dają c się koleż ance. Był a bez makijaż u, blada, z podpuchnię tymi oczami, i chyba nawet tego nie zauważ ył a. – Mam już wstę pną listę podejrzanych – pochwalił się, sypią c do filiż anki dwie ł yż ki arabiki i zalewają c je wrzą tkiem. – Co to za jedni? – Klienci krawca: Franz Kinzel, Mykoł a Pronobis, Wiktor Ż eleź nik i Sylwester Bal – odczytał z notesu. – To preludium do ś ledztwa, mó j krą g podejrzanych nie jest jeszcze zamknię ty. Wiadomoś ć nie zrobił a na de Brie ż adnego wraż enia. Siedział a, jakby ktoś podcią ł jej skrzydł a. Machinalnie sypał a cukier i mieszał a ł yż eczką aromatyczny napó j. Kiedy wypił a kilka ł ykó w, podeszł a do okna i obró cona tył em do kolegi zaczę ł a opowieś ć, na któ rą czekał. – Widział am ją. – Kogo? – Nie dawał nic po sobie poznać. – Leę Falk, przybraną có reczkę Aarona Lillego. Nie udawaj, przecież czytał eś gazetę! – Lea Falk? Chwileczkę. – Podszedł do niej i spojrzał z niedowierzaniem. – Dopiero teraz masz zamiar wyjaś nić, dlaczego napisał aś „mó j” tekst? – Moż emy pogadać o tym pó ź niej? – Kiedy? Wilga milczał a. Zastanawiał a się, jak zaczą ć, lecz zamiast sł ó w wyjaś nień z jej oczu popł ynę ł y ł zy. – Dlaczego wcześ niej mi nie powiedział aś?! – Z trudem hamował irytację. – Odebrał am wiadomoś ć, gdy był eś na pogrzebie – mó wił a, zacinają c się. – Wiadomoś ć od kogo? – Ten ktoś poprosił o anonimowoś ć. Powiedział, ż e jeś li zjawię się w cią gu godziny na stacji w Gró dku Jagielloń skim, to ktoś mnie odnajdzie i wszystko opowie. – Ktoś i coś? Stern nie prawił Wildze wię cej morał ó w. Siadł za biurkiem i zał oż ył rę ce na kark. Coś mu w jej relacji nie pasował o. Anonimowy telefon i tajemniczy goś ć, któ ry lubił zabawę w konspirację. – Liczył y się minuty... – zaczę ł a. – A wię c, gdy chowaliś my Lillego, wtedy ty... – Wtedy poszł am do Mania bł agać o samochó d – powiedział a na usprawiedliwienie. – Na począ tku nie chciał o niczym sł yszeć. W koń cu zgodził się, zapowiadają c, ż e rezerwuje poniedział kową kolumnę, i ż e tekst ze zdję ciami ma być gotowy na poniedział ek. Ostrzegł mnie, ż e jadę na wł asną odpowiedzialnoś ć i gdyby coś poszł o nie tak, mam natychmiast dzwonić. Pokwitował am pienią dze u księ gowego, wzię ł am od Kazi kluczyk i ruszył am w drogę, gdy nad Kleparowem wisiał a podwó jna tę cza. – Daj spokó j tej cholernej tę czy – mrukną ł pod nosem. – W Bartatowie wzburzona rzeczka rozmył a drogę. Czekał am pó ł godziny, aż dró ż nicy zasypią wyrwę, i ż ał ował am, ż e nie pojechaliś my razem. Wiem, ż e popeł nił am bł ą d, i bł agam, nie ró b mi wymó wek. Kwadrans po sió dmej zatrzymał am się przy stacji kolejowej w Gró dku. – Co był o dalej? – Nic takiego. Siedział am w samochodzie, a oczy same zamykał y się mi ze zmę czenia. Dojazd do rampy kolejowej przy bagaż owni blokował policyjny fiat. Dwó ch stó jkowych odgradzał o teren, a jeden wywiadowca upodobał sobie lwowską rejestrację i reklamę „Kuriera” na drzwiach. W koń cu pojawił się tragarz. Sarkał, ż e się spó ź nił am i ż e przeze mnie nie jadł kolacji. Zaprowadził mnie do magazynu paczek. Twierdził, ż e widział list przewozowy, któ ry zabrał a policja. Mó wił, ż e drewniana walizka nadana został a z dworca gł ó wnego we Lwowie i ż e przez przypadek, gdy w pakowalni rzucił ją na wó zek bagaż owy, otworzył a się. Wtedy ze ś rodka wypadł na peron miś i poszatkowane zwł oki, od razu się domyś lił, ż e to moż e być Lea. – Ską d, u licha, bagaż owy w Gró dku wie, ż e to wł aś nie ona? Mam cię cią gną ć za ję zyk? – Tragarz poznał misia, któ rego zdję cie zamieś cił a w czwartek jakaś lwowska gazeta. – O ile wiem, tylko „Dziennik Polski” opisał tę rewelację. I ten tajemniczy ktoś postanowił zadzwonić akurat do nas? Coś tu ś mierdzi. Mó wił aś, ż e widział aś ciał o? – Widział am krew, a ciał o był o zawinię te w beż owy kocyk. Nastawił am aparat. Podeszł am do zawinią tka i chciał am je rozwiną ć, ale tajniacy... – Widział aś ciał o czy nie? Niespodziewany telefon przerwał spię cie. Stern podnió sł sł uchawkę, a kiedy oddał ją de Brie, ta wyszeptał a, ż e nie moż e teraz rozmawiać. Potem siedział a jak na szpilkach, ł ypią c na Jakuba, któ ry szykował się do wyjś cia. Spotkali się w knajpie Pod Gwiazdką. Inspektor spó ź nił się jedenaś cie minut, co był o do niego niepodobne. Tł umaczył się manifestacją. – Nie ma dnia, by rozwydrzona hał astra nie chciał a czegoś od tego biednego kraju. Przedwczoraj rzezacy, wczoraj kominiarze i robotnicy z fabryki gilz. Strajkują na potę gę, bo taka jest demokracja. Wcześ niej Ukraiń cy w obronie Ukrainy Zakarpackiej rozł oż yli się na placu Mariackim. Polscy studenci popę dzili im kota. Polał a się krew, poleciał y zę by i szyby w sklepach. Cud, ż e to pań stwo jeszcze się trzyma. A Pod Gwiazdką spokó j jak u Pana Boga za piecem – odetchną ł cię ż ko po tym dł ugim wyznaniu. – Ciepł a wó deczka czy zimne piwko, inspektorze? – zapytał Stern, pokazują c wolny stolik pod oknem z widokiem na Ł yczakowską. Zię ba nie podją ł dowcipu. Obserwują c hał aś liwe towarzystwo, zastanawiał się, jak zaczą ć. – Chciał bym z tobą na poważ nie pogadać – powiedział, przywoł ują c barmankę. Zamó wił dwie zimne halby marcowego i do tego bigos z golonką. – Podobno interesował cię zeszyt krawca? – Ską d wiesz o zeszycie? – Wró bli na dachu przy Smoczej ć wierkajom! – zripostował. – Wiem, ż e już go masz. Napracował eś się, a teraz wypadał oby, byś i mnie ł askawie pozwolił go poczytać. – Co dostanę w zamian? – Jakub przyszpilił inspektora wzrokiem. – Pomodlimy się za ciebie szczerze – powiedział Zię ba bezczelnie, zanurzają c gruby ję zyk w bursztynowym napoju i oblizują c ze szkł a ś nież nobiał ą piankę. – I za cał ą twoją rodzinę – dodał ze ś miechem, co wcale nie był o dla Sterna zabawne. – Szutki sobie robisz? – obruszył się redaktor, delektują c się wyją tkowym sł odowym aromatem ulubionego napoju. – To nie szutki. Chcę ci z cał ego serca pomó c, tylko dlatego, ż e od dawna znamy się i... lubimy. Ta sprawa jest poważ niejsza, niż myś lisz. W komendzie miejskiej wydzielili specjalny zespó ł, w któ rym pierwsze skrzypce gra komisarz Edward Popielski. Zamykają się w salce narad i spiskują. Rozgł aszają, ż e to afera, jakiej ś wiat nie widział – dodał, niespokojnie masują c palcami powieki. – Moje ź ró deł ka chwilowo wyschł y, wię c pomyś lał em, ż e nasza dotychczasowa wspó ł praca pozwoli... Na hasł o „ź ró deł ka” zamó wili kolejne dwie halby. Bufetowa ś cię ł a noż em piankę i wkró tce godny podziwu napó j chmielowy pomó gł im przypomnieć stare dobre czasy, a boski bigos, w któ rym taplał a się ś wiń ska koś ć obroś nię ta mię chem i mię ciutką skó rką z delikatnymi wł oskami, rozgrzał ich nienasycone brzuchy. Inspektor pochylony nad stoł em zawzię cie mł ó cił bigos. Nigdy nie nauczył się trzymać widelca. Chwytał go peł ną garś cią, jak nó ż, któ ry moż na wbić komuś w bebechy. Był a to widoma oznaka jego pochodzenia. Zię ba urodził się jako syn chł opa spod Drohobycza, któ remu w ż yciu, nie wiedzieć dlaczego, się poszczę ś cił o. Na jego polu znaleziono ropę naftową, wię c ojciec przyszł ego policjanta sprzedał Ż ydom ziemię, a za otrzymane pienią dze pobudował dom na lwowskiej Persenkó wce i wykształ cił jedynego dziedzica. – Przyś lij do redakcji goń ca. Jutro przed poł udniem dostaniesz swó j kajecik – zakomunikował redaktor wspaniał omyś lnie, choć nie zamierzał przekazywać inspektorowi odczytanych przez Mola nazwisk. „Pomę cz się sam, cwaniaczku”, dodał w myś lach zadowolony. Zię ba wyczyś cił bigos z talerza, oblizał się i ostentacyjnie spojrzał na zegarek. – Napisaliś cie, ż e odnalazł a się przybrana có reczka krawca – rzucił, wstają c od stolika. – To artykuł de Brie. – Ską d wiedział a, ż e wyekspediowali ją w zaś wiaty w drewnianej walizce? – Wilga nie pisze zza biurka, zawsze sprawdza ź ró dł o. – Ś wietnie. Nie wiesz przypadkiem, kto to są ci „oni”? I dlaczego wybrali na docelową stację Gró dek, a nie stolicę? – Myś lał em, ż e ty mi powiesz. – Nie ł ap mnie za sł ó wka, bardzo proszę – sarkną ł grubas niespodziewanie i ś ciskają c w spoconych dł oniach portfel, ruszył rozkoł ysanym krokiem do baru, wtedy, gdy podochocona artystyczna brać zanucił a w ką cie na cał y gł os: Trambal za trambalim, Za trambalim trambal, A za tym trambalim Jeszcze jeden tram‑ bal. Zię ba odebrał resztę i wyszedł do czekają cego na chodniku redaktora. Poczę stował go papierosem, a ten z kurtuazją przypalił mu swoim wysł uż onym ronsonem. Przecię li Ł yczakowską i zeszli spacerkiem do Piekarskiej, omawiają c przypadek mał ej Lei. – Co się teraz dzieje z jej ciał em? – zapytał Stern, zacią gają c się gł ę boko. – Powiedział eś „jej”, czy się przesł yszał em? – skontrował go Zię ba. – Na razie jakieś zwł oki trafił y na kamienny stó ł do uniwersyteckiego zakł adu medycyny są dowej. Kieruje nim mó j znajomy. Nosi to samo nazwisko co komisarz z komendy miejskiej, na szczę ś cie nie ma z nim nic wspó lnego. To czł owiek innego pokroju. Niestety, wyjechał na wykł ady do Wiednia. Zastę puje go piekielnie zdolny asystent, Oskar Frycz. Ma wszystko to, co w tej pracy jest nieodzowne: opanowanie i dystans. Wró ż ę mu, ż e wysoko zajdzie. Oczywiś cie, kiedy dowiem się czegoś nowego, moż esz na mnie liczyć – dopowiedział szybko, unikają c spojrzenia redaktora. Stern nie wierzył w zapewnienia Zię by, ale podzię kował mu za dobre chę ci. Za krzyż ó wką inspektor wycią gną ł rę kę na poż egnanie, uś miechają c się porozumiewawczo. Lubił redaktora, lecz nie na tyle, by powiedzieć mu, ż e od trzech tygodni cał a lwowska policja postawiona jest na nogi, bo ze szpitala w Kulparkowie wydostał się na wolnoś ć wyją tkowo niebezpieczny pacjent. Przynajmniej nie w tym momencie. – Musisz z nią poważ nie porozmawiać – oznajmił a gł oś no Anna, wprowadzają c Kasię za rę kę do gabinetu. – Nie moż e straszyć Piotrusia. Ona już chodzi do drugiej klasy i wszystko rozumie, a dziecko... – Kasiu, Piotruś jest za mał y, wię c go nie strasz! – powiedział Jakub automatycznie, nie odrywają c oczu od gazety, za któ rą się skrył, by nie zdradził go zapach chmielu. – Nie straszę. – Kasia wyrwał a się Annie i natychmiast stanę ł a za ojcem. – Ja mu tylko powtó rzył am to, co powiedział na religii ksią dz Szczepan. – A co powiedział? – Ż ebyś my nie ł obuzowali, bo zbliż a się koniec ś wiata – odpowiedział a szczerze, spoglą dają c na wielki krzykliwy tytuł w „Kurierze”: KTO ZABIŁ MAŁ Ą LEĘ? – I ksią dz Szczepan nie podyktował wam dokł adnej daty? – rzucił Jakub, skł adają c gazetę i obracają c się w stronę Anny z poważ ną miną. – Przestań! Ty wszystko obracasz w idiotyczny ż art – nie dał a mu skoń czyć. – Mał y niedawno miał katar. Wiesz doskonale, ż e takie bzdury mogą go tylko rozstroić i bę dzie sikał po nocach. Dobrze, ż e zasną ł, ale cał y się trzą sł ze strachu. – Posł uchajmy jej wyjaś nień – spokojnie zwró cił się do ż ony Jakub. Kasia zachę cona nabrał a powietrza. – Kiedy Szymon rzucił w Pawł a kał amarzem... – zaczę ł a niezdecydowanie, patrzą c raz na macochę, raz na ojca – to w klasie zrobił się straszny rejwach. Ksią dz Szczepan przeż egnał się i powiedział o siedmiu anioł ach, co mieli siedem trą b – cią gnę ł a ze wzrokiem spuszczonym na dywan. – Ja tylko powiedział am Piotrusiowi, ż e jak zatrą bił pierwszy anioł, to stał się grad kamieni i ogień zmieszany z ludzką krwią spadł na ziemię. – Widzisz, ona powtarza tylko sł owa księ dza – powiedział Jakub, podchodzą c do Anny. – To ś wię ty Jan, Apokalipsa, rozdział ó smy – pochwalił a się wiedzą Kasia. – Nie bierz mnie za ignorantkę – odpowiedział a Anna, wbijają c w pasierbicę tę py wzrok. – Przepraszam. – Jakub przytulił Annę i się uś miechną ł. – Kasia myś lał a o czymś innym, prawda? – Z cał ej klasy tylko ja dostał am od księ dza pią tkę, bo przerysował am ryngraf dziadka, ale Kryś ce i Hance postawił czerwone cyngle i powiedział tak do sł uchu, ż e wyszł y z pł aczem do ubikacji. – Co powiedział i jakie cyngle? – zapytał a Anna z niepokojem w gł osie. – No, opisał mę kę Pań ską. Cierpienia Jezusa Chrystusa, gdy szedł na krzyż i odpadał o mu kawał kami ciał o, jak go Rzymianie flagellum z oł owiem biczowali... – Chryste, przestań już o tym mó wić! Bł agam cię, przestań, kochanie! – krzyknę ł a Anna, zatykają c uszy. Kasia stał a przez chwilę z opuszczonymi rę kami jak szmaciana lalka. Nie mogł a uwierzyć, ż e macocha podeszł a do niej, by ją przytulić.
|
|||
|