|
|||
Środa, 29 marca 1939O pierwszej po poł udniu Stern i de Brie stawili się na konferencji prasowej w budynku komendy wojewó dzkiej, przy Leona Sapiehy 1. W salce na pierwszym pię trze pokazali się takż e ż urnaliś ci z Przemyś la, Lublina, a nawet ze stolicy. Policyjna ceremonia miał a ten sam przebieg co zwykle. Za stoł em nakrytym zielonym suknem siadł rzecznik prasowy, przy nim Zię ba, a obok niego filigranowa protokolantka w obcisł ym, wiś niowym ż akiecie. Stern miał ochotę na tę protokolantkę. Zauroczył a go kiedyś szelmowskim uś miechem i delikatnym meszkiem na gó rnej wardze. Nie był wyją tkiem w tej sali. Zauważ ył, ż e wię kszoś ć dziennikarzy wodzi wzrokiem za okrą gł ym tył eczkiem blondynki. Wilga wyczuł a jego zainteresowanie, bo szturchnę ł a go ł okciem pod ż ebra. Jakub chrzą kną ł, poprawił się na krześ le i wyją ł z kieszeni pió ro i notes. Zię ba przywitał zebranych oficjalnie, po czym oddał gł os rzecznikowi, bezpł ciowemu facetowi w grubych rogowych okularach, przez któ re ten zdawał się widzieć tylko wł asne myś li. – Z zakł adu w Kulparkowie zbiegł niedawno niebezpieczny przestę pca – odczytał rzecznik, ryją c nosem w kartce. – Z ostatnich ustaleń wynika, ż e moż e być uzbrojony. To wyją tkowa sytuacja i dlatego w mieś cie wystawiono dodatkowe patrole po cywilnemu. Należ y są dzić, ż e to wł aś nie on uwikł any jest w porwanie mał ej ż ydowskiej dziewczynki, Lei. Mó gł jej podarować misia, przebrany za robotnika albo tragarza z ekipy od przeprowadzek. Trwa intensywne ś ledztwo. Przepytywani są ś wiadkowie. Badane są ś lady. Zbieg jest groź nym recydywistą, nie muszę dodawać, ż e pań stwa postawa moż e wpł yną ć na poprawę poczucia bezpieczeń stwa w mieś cie. Jest kwestią godzin, najwyż ej dni, ż e... – Poprawa poczucia bezpieczeń stwa? – przerwał z perfidią w gł osie mł ody redaktor z Przemyś la. – Kiedy policja ujmie zbiega? Proszę podać dzień i godzinę. – A moż e jeszcze miejsce? – hukną ł Zię ba i spojrzał ł agodnie na speszoną protokolantkę. – Dlaczego niektó re redakcje otrzymał y przywilej wcześ niejszej informacji? – rzucił a znad notatek dziennikarka z ż ydowskiej „Chwili”. – Nikogo nie faworyzujemy. Wspó ł praca z panem Henrykiem Heschelesem był a i jest dla komendy wojewó dzkiej zaszczytem – powiedział z grobową miną rzecznik. Odpowiedział mu gromki ś miech zebranych. – Po co robić badania, kiedy już wiadomo, kto jest sprawcą? – zapytał szczuplutki blondynek w garniturze w kratkę, z ukraiń skiego „Dił a”. – Ś ledztwo jest na takim etapie, ż e nie moż emy pań stwa informować o wszystkich szczegó ł ach – wyrecytował swoją starą formuł kę rzecznik, patrzą c gdzieś nad gł owami zebranych. – Bardzo proszę o nastę pne pytanie. Kolejne pytanie wywoł ał o tę samą formuł kę, podobnie jak nastę pne (dziennikarki z Krakowa). Zabawa w kotka i myszkę skoń czył a się po kwadransie. Aspirantka rozdał a dziennikarzom zdję cia poszukiwanego oraz list goń czy, proszą c o zamieszczenie go na ł amach gazet. Policyjna tró jca wyszł a, a Stern został z papierem, z któ rego gapił a się na niego zarozumiał a mę ska gę ba. „List goń czy nr L212/39. Prokurator przy Są dzie Okrę gowym we Lwowie poszukuje zbiegł ego Wiesł awa Charewicza, syna Adama i Heleny, lat 49, oskarż onego z art. 79 kodeksu karnego. Rysopis zbiegł ego: Wysoki, barczysty, regularne rysy, blondyn, uczesany z przedział kiem, twarz golona, nos prosty, mocne ł uki brwiowe, delikatne usta, nosi się z pań ska, z krawatem, barwa oczu ciemna. Ostatnie miejsce pobytu – szpital w Kulparkowie. Moż e poruszać się motocyklem. Osoby, któ rym wiadome jest miejsce zamieszkania zbiegł ego, winny wskazać je niezwł ocznie prokuratorowi przy Są dzie Okrę gowym we Lwowie, Rutowskiego 13. Lwó w, dnia 28 marca 1939 r. ”. – Cał a ta konferencja to jakiś ponury ż art! – De Brie nie krył a wś ciekł oś ci. – Policja wyraź nie coś krę ci, zamiast powiedzieć dokł adnie, kim był Charewicz i ską d pochodzi. – Podobno z Kulparkowa – powiedział Jakub kpią co, wrę czają c kartkę Wildze. – Artykuł siedemdziesią ty dziewią ty kodeksu karnego mó wi, ż e jeż eli pozostawanie sprawcy na wolnoś ci grozi niebezpieczeń stwem porzą dkowi prawnemu, „są d zarzą dza jego umieszczenie w zamknię tym zakł adzie dla psychicznie chorych albo w innym zakł adzie leczniczym” – pochwalił się znajomoś cią prawa. Wilga sarknę ł a i oddalił a się, unikają c napastliwych spojrzeń dziennikarzy. Nie zaszł a daleko. Napuszony inspektor Andrzej Zię ba zablokował jej drogę przy schodach, na koń cu korytarza. Gł owa zlewał a mu się z szyją, wię c sylwetką przypominał de Brie prawdziwego samca zię by. Gdyby jeszcze odezwał się do niej melodyjną ptasią frazą: „czekaj, czekaj, coś zrobił a, a widzisz? ”, a nie po chamsku, zachrypnię tym gł osem groził jej, moż e nie wdawał aby się z nim w pyskó wkę. – Na panią też znajdzie się paragraf – rzucił rozeź lony. – Kim pan jest? – odpowiedział a tak samo bezczelnie. – Niech pani przestanie udawać. – Wlepił w nią przekrwione oczy. – Nie udaję, wracam z jakiejś bzdurnej komedii z panem w roli gł ó wnej! Wilga wyszł a, Stern chciał prześ lizgną ć się za nią, lecz inspektor chwycił go za ramię. – Musimy, Kuba, pogadać na osobnoś ci. Teraz! – O czym? Myś lał em, ż e wczoraj wszystko sobie powiedzieliś my. Zię ba podprowadził Sterna do koń ca korytarza. Weszli do niewielkiego pokoiku. Inspektor zachowywał się tak, jakby ktoś mó gł ich ś ledzić. – Chociaż by o naszym wspó lnym znajomym, któ remu wczoraj ktoś chciał pomó c zejś ć z tego ś wiata. – To nie moja specjalnoś ć – odparł Stern z zabawną nutą w gł osie. – Ani moja – zripostował gliniarz. – Co ja mam z tym wspó lnego? – Tak się gł upio skł ada, ż e nasz znajomy chował w kieszeni twoją wizytó wkę. Inspektor podsuną ł redaktorowi karteczkę z numerem telefonu i adresem redakcji. – Napisane Jakub Stern! – Czyż by Mosze Halewi? – Nie udawaj durnia, jak de Brie! Chyba nie dzwonił do ciebie zapytać o pogodę. Ską d go znasz i o czym rozmawialiś cie? – Z pogrzebu Szczę ś ciarza, a rozmawialiś my o... anioł kach. – Kpisz sobie, Kuba, ze mnie? – Gdzież bym ś miał. Kiedy zadzwonił do redakcji, zapytał em go o Charewicza, a wtedy nieoczekiwanie się wył ą czył. Czy... – Tak. Ż yje, ale o mał o nie wyzioną ł ducha. Jakiś sadysta obcią ł mu ję zyk i wepchną ł do gardł a. – Chryste! – Wą tpliwe, by kiedykolwiek mó gł mó wić. Leż y teraz w klinice. – Przy Pijaró w? – zapytał czujnie Jakub. – Muszę go odwiedzić. – Ani się waż! Pamię tasz, o któ rej dzwonił? – Jakoś tak przed poł udniem. Chyba kwadrans na dwunastą, bo zanim weszł a Kazia, spojrzał em na zegarek – odparł Stern, przypominają c sobie fatalną rozmowę z Maniem. – Czy ustalił eś już, kto to zrobił? – Panie Stern, konferencja prasowa skoń czona – powiedział Andrzej Zię ba urzę dowo, podają c redaktorowi na poż egnanie rę kę. Jakub się nie przeją ł. Przeż ył już kilka metamorfoz inspektora. Zię ba bywał porywczy, ale też niekiedy sentymentalny. Zdaje się, ż e miał ż onę, któ ra od niego odeszł a, bo systematycznie ł oił jej skó rę. Teraz zgaszone szare oczy i cyniczna policyjna gę ba z zaciś nię tymi ustami mogł yby ją tylko wystraszyć. Do tego szeroka klatka i wielkie jak bochny pię ś ci – wypisz wymaluj zapaś nik. Być moż e ten policyjny atleta trzymał w domu akwarium z rybkami, któ rym zwierzał się ze swego losu. Mó gł mieć pasję, o któ rej nikomu nie mó wił. Tylko jaką? A moż e skrywał swoje talenty w gł owie, jak pewien pisarz, któ ry przez cał e ż ycie obmyś lał genialną powieś ć i nigdy nie przelał jej na papier. Kilka razy spotkał go na meczu Pogoni (bo Zię ba był jej wiernym kibicem) i raz w teatrze, w loż y honorowej obok wiceprezydenta, komendanta straż y poż arnej i radnych, ale czę ś ciej widywał go w knajpach. Samotny policyjny pies, któ rego gwiazda powoli gasł a, odszedł jak niepyszny do swoich obowią zkó w. Stern miał doś ć wł asnych kł opotó w, by uż alać się nad jego losem. Po powrocie do redakcji podzielił się z de Brie wiadomoś cią o anioł kach i tak jak to sobie zaplanował, zszedł do archiwum w poszukiwaniu materiał ó w. W wilgotnym piwnicznym pomieszczeniu, peł nym szaf, szklanych gablot i pó ł ek, poruszał się bez wyczucia. Od podł ogi po sufit pię trzył y się roczniki „Kuriera”, a takż e setki teczek, segregatoró w i skoroszytó w, w któ rych zgromadzono dokumenty, zdję cia, rachunki i notatki waż ne dla tych, któ rzy przestali już pisać albo poż egnali się ze ś wiatem. Przy pó ł ce oznaczonej „1928 r. ” zatrzymał się. Wyją ł przewią zany tasiemkami rocznik. Zdmuchną ł kurz i zaczą ł go przeglą dać. Rozmarzył się. Czytał swoje juwenalia dziennikarskie, któ re powstawał y pod czujnym okiem poprzedniego naczelnego, Krezusa. Otworzył też inne teczki ze swoimi tekstami. Był y ich setki, jeś li nie tysią ce: Tajemnicza zbrodnia w Rowach, Kolekcjoner kobiecych dł oni, Dusiciel znad Peł twi. Odł oż ył księ gę na pó ł kę i się gną ł po kolejny tom, a potem po nastę pny. Doś ć szybko się zorientował, ż e traci czas, ż e nic poś ró d poż ó ł kł ych kartek nie znajdzie, a kiedy zobaczył szczura na rurze kanalizacyjnej, wpatrują cego się weń ciekawsko, zgasił ś wiatł o, zamkną ł drzwi i wycofał się chył kiem do teraź niejszoś ci. Nie znalazł ż adnej wzmianki o fabrykantkach anioł kó w. Mó gł popytać jeszcze w innych wydział ach, u Halinki Badurek i u Stasia Dł ugolaty, ale był pewien, ż e nikt pró cz niego nie przechowuje w pamię ci kroniki lwowskich wydarzeń kryminalnych. I wtedy w jego gł owie zrodził się pewien ryzykowny plan. Poż egnał się z de Brie i zszedł na portiernię. Odwiesił klucz z literką „A” na haczyku. Zenon Czerkieski w lot dostrzegł jego markotną minę. – Nie znaleź liś my potrzebnej informacji, a moż e ja w czymś pomogę? – przyjrzał się uważ nie redaktorowi, wystawiają c w grymasie ż ó ł te zę by. – A niby ską d pan moż e o tym wiedzieć? Portier skrzywił się boleś nie, jakby dokuczał y mu hemoroidy. – Niejeden przekonał się już w „Kurierze”, ż e z Zenonem trzeba ż yć w zgodzie – rzucił zgryź liwie, wiedzą c, ż e Jakub nie darzy go szczegó lną sympatią. Redaktor przystaną ł. Wyją ł papierosa i poczę stował Zenona. – Ż artował em. Dobry z pana czł owiek – powiedział portier, przysuwają c krzesł o – tylko strasznie zarobiony. Stern przysiadł, patrzą c na zdeptane linoleum. Instynktownie odwró cił gł owę, pamię tają c, ż e rozmó wca rzadko się myje i cuchnie mu z ust. Dopadł a go natrę tna myś l, ż e jeś li cieć ma ż onę, to tylko taką samą jak on starą flaumę, któ ra by do niego pasował a. – A moż e to, czego pan szuka, jest tu? – Portier pukną ł się wskazują cym palcem w czoł o. – Nie są dzę! Szukam informacji o anioł kach. Konkretnie o fabrykantkach anioł kó w – wypalił. – To tylko mał a czą stka wielkiej cał oś ci – mą drzył się portier, dł ubią c szponiastym paznokciem w zę bach. – W archiwum nic pan nie znalazł z tej prostej przyczyny, ż e nasza gazeta zaczę ł a się ukazywać wiele lat po tej aferze. – Jakiej aferze? – Z fabrykantkami anioł kó w, bo chyba o tym rozmawiamy! Przepraszam, ale to nie ja wymyś lił em to urą gają ce ludzkim uszom okreś lenie! Stern nadstawił uszu, a portier, widzą c jego zaciekawioną minę, cią gną ł dalej. – Mó zgiem geszeftu w naszym mieś cie był a Dorota Tarka. – Pamię tam to okropne nazwisko. Moi rodzice straszyli mnie nim, gdy raz jako dziecko oddalił em się od domu! – I mieli rację! Krwawa wdowa mieszkał a w domu Pod Księ ż ycem, na koń cu Kleparowskiej. Ludzie nazwali go tak, bo zanim poszł a siedzieć do furdygarni, dekorował a okna od frontu księ ż ycami z cynfolii – wyjaś nił. – Stara urzą dził a w swoim domku ochronkę. I przyjmował a cudze dzieci na wychowanie. Oczywiś cie nie robił a tego za darmo. – Co w tym zł ego? – Czekaj pan! Nie gorą czkuj się tak! Okazywał o się, dziwnym zbiegiem okolicznoś ci, ż e dzieci pozostawione jej na wychowanie przenosił y się w try miga na ł ono Abrahama. Za to có reczka gospodyni cieszył a się doskonał ym zdrowiem i donaszał a ubranka po chorowitych ró wieś nikach, dopó ki mamusi nie aresztowali, bo potem oddali ją do domu dziecka. Mó wiono o starej, ż e ma zł e oko. Podobno kiedy spojrzał a na cudze dziecko, przestawał o rosną ć. Gadano też – Zenon przyciszył gł os i nachylił się w stronę Jakuba – ż e Tarka specjalnie dosypywał a do potraw utartego szkł a i cię tego wł osia, a gdy dzieci grymasił y, kazał a im brać dokł adki. Wyobraż am sobie nieborakó w, gdy stał a nad nimi, gapią c się w talerze. – Niech pan już, kurwa mać, przestanie. – Spokojnie. Te praktyki znane był y w cał ej Europie – cią gną ł dozorca, nie zważ ają c na redaktora. – W Niemczech panie trudnią ce się tym zawodem zwano subtelnie Engelmacherinnen. Sł yszał em, ż e najgorzej był o w pruderyjnej Anglii. Rekordzistka, niejaka Dyer, posł ał a na tamten ś wiat kilka setek dzieci. Nie przesł yszał się pan! Miał a swoją aferę Warszawa i, niestety, nasze miasto. Lwowiacy sami nazwali tak ó w proceder zwią zany z oddawaniem dzieci na wychowanie. Stern mocno ś cisną ł w palcach papierosa; ledwie wytrzymywał fetor wydobywają cy się z ust ciecia. – Pewien krawiec, któ ry niedawno się powiesił, groził przed ś miercią có reczce, ż e odda ją... – Lille Szczę ś ciarz? – przerwał mu cieć. Stern zdziwiony przytakną ł. – A wię c już pan domyś la się, co to znaczy? Skoro stara siedzi w furdygarni, to ktoś przeją ł po niej rodzinny interes – powiedział zarozumiale portier. – Kto? – Moż e jej urodziwa có reczka, Malwina. – Co to za jedna? – Wybaczy pan, panie redaktorze, ale tej informacji nie ma jeszcze na mojej pó ł eczce. – Czerkieski wykrzywił usta i dmuchną ł dym szerokim strumieniem pod zdezelowany, lepią cy się od brudu stó ł. Franz Kinzel, Mykoł a Pronobis, Wiktor Ż eleź nik i Sylwester Bal. Stern przecią gną ł poziomą kreskę w notesie. Zostawiają c Franza Kinzla, przy któ rym nie był o adresu, na pó ź niej. Kim jest ó w Mykoł a Pronobis z ulicy Wniebowstą pienia? I czy ma zakł ó cać mu spokó j tylko dlatego, ż e w zeszycie Lillego brakuje jednej gł upiej kartki? Ile ma lat, co robi i dlaczego chciał obstalować sobie elegancki garnitur akurat u Szczę ś ciarza? Czy znał Lillego wcześ niej i czy widział jego có reczkę? Czy był na pogrzebie? A jeś li nie, to dlaczego? Zawsze mó gł by udać, ż e kogoś szuka. Sto razy korzystał z przebrania, pró bują c wycyganić potrzebne informacje. Był listonoszem, dostawcą pieczywa, parę razy podawał się za elektryka i gazownika. Udawał też naiwniaka z prowincji. Z nabazgraną kartką szedł do delikwenta, mó wią c, ż e poszukuje jakiegoś bardzo waż nego urzę du. Ulica Wniebowstą pienia cią gnę ł a się aż na Zniesienie, za torami kolejowymi do Ł ucka. Znajdował a się tam fabryka ultramaryny. Kiedyś pojechali tam z ojcem i bratem Edkiem na wycieczkę rowerową, lecz tak dawno, ż e nie pamię tał już dokł adnie kiedy. Dochodził a czwarta po poł udniu, gdy Stern wsiadł na rower i ze swego domu na Pohulance popedał ował na Zniesienie. Jazda krę tymi i stromymi ulicami zaję ł a mu niecał y kwadrans. Zziajany dotarł pod ceglaną jednopię trową kamienicę, przypominają cą zabudowania folwarczne. Dalej, w odległ oś ci dwustu krokó w widniał y budynki fabryki ultramaryny, za któ rą koń czył o się miasto. Zatrzymał się na zjeź dzie. Wyją ł pompkę, sprawdził wentyle i uzupeł nił powietrze w dę tkach. Uważ nie przyjrzał się okolicy. Za drewnianym pł otem, niedaleko szutrowej drogi siedzą ca na taborecie kobieta tarł a ziemniaki do miski. Kilka krokó w od niej mę ż czyzna o atletycznej budowie trzymał nad gł ową sztangę. Miał na sobie szary, wyszmelcowany podkoszulek i czarne spodnie na szelkach. Kibicował a mu gromadka dorosł ych i dzieci. Sę dzią był chudy jegomoś ć ze ś ciereczką na szyi, któ ry trzymał w prawej rę ce zegarek na ł ań cuszku. Sił acz podnosił i opuszczał wielką sztangę, a kibice gł oś no i chó ralnie odliczali. Gdy doliczyli do stu pię ć dziesię ciu czterech, sę dzia krzykną ł „stop”. Wtedy zawodnik rzucił sztangę na ziemię, podnió sł triumfalnie rę ce i zaczą ł biegać wokó ł placyku. Stern pogratulował mistrzowi doskonał ego wyniku i niby przypadkiem zapytał o Mykoł ę Pronobisa. – Spó ź nił si pan – odparł atleta, ł apią c powietrze jak ryba. – Jeś li trzeba, mogę przyjechać jutro. – Ani jutro, ani pojutrze. To pan nic ni wi? – O czym? – O wypadku. Pan inż enier uległ rano wypadkowi w fabryce – powiedział, zakł adają c kciuki za szelki. – Jak się teraz czuje? – A jak ma si czuć nieboszczyk? – Posł ał spojrzenie do nieba. – Niekomfortowo. – Wł aś ni, gorzyj niż fatalni. – Jak to się stał o? – Ż ona bę dzi lepij widzieć, ona tam od lat robi. Sabina, kochani! Tyn pan chcy widzieć, jak zginą ł nasz inż enier. Kobieta w chustce przestał a ucierać ziemniaki i wytarł a nos ł okciem. – Wleciał do mł yna. – Do jakiego mł yna? – Co miele skał y. Ludzi powiadali, ż e wpierw wcią gnę ł o mu nogi, potem tuł ó w, a na samym koń cu wpadł a gł owa pana inż eniera. – Wrzucił a obranego ziemniaka do miski, aż chlupnę ł o. – Lykarz ni miał cu robić, tylku ksiondz. – Chyba już nic ni czuł, jak ta gł owa wtoczył a si do bę bna, cu? – zapytał sił acz, patrzą c na kobietę. – W gł owi rozum siedzi, to najdł uż yj si tam czui. – A syrce? – Syrce, gł upi, to cał kim inna rzycz! – fuknę ł a rozgorą czkowana i zabrał a się ostro za tarkowanie. Stern stał niezdecydowany. Wszystkie pytania, któ re sobie wcześ niej uł oż ył, wydawał y mu się nieważ ne. Mó gł by zapytać o garnitur, ale teraz, gdy z czł owieka został a miazga, nawet najlepszy garnitur, uszyty w Paryż u, nie był mu potrzebny. – A pan kto zacz? – dopytywał atleta, uś miechają c się szeroko. – Bo si pyta jak jaki posterunkowy. – Dziennikarz z „Kuriera”. – To chiba napisze, ż ym pobił rekord ś wiata, cu? Fryzjer zaś wiadczy! – Trzydzieś cia kila, sto piń ć dziesiunt cztyry razy w piń ć minut i sidymnaś cie sekund! – odczytał fryzjer z kartki. – Napiszę, obowią zkowo napiszę. Stern wycią gną ł notes, zanotował dane i dla fasonu zapytał atletę o nazwisko. – Andrzej Kwiczoł. I nich doda, ż y lat trzydziś ci piń ć. – A inż ynier miał rodzinę? – rzucił Stern od niechcenia. – Jaką ś tam rodzinę miał, ale ni w mieś ci – odpowiedział Kwiczoł i zaraz dodał: – Ach te inż e‑ niery, te inż e‑ niery! Przed poł udniem był a tu prawdziwa policja i o wszystko si pytał a. Czy ni miał wrogó w, czy ktoś mu ni groził, jakby ktoś gu specjalnie w tyn mł yn zepchnuł. Wchodzili do mieszkania i pstrykali zdję cia, a potem na drzwiach kartki poprzyklejali i pieczą tkó w nastawiali okrą gł ych. Obicali, ż y zawiadomią, kiedy pogrzyb. Stern podzię kował za informację i już wsiadał na rower, gdy atleta, naprę ż ają c tors, dorzucił: – Trochi to dziwne. – Co dziwne? – Trzy dni temu był tu ktoś i tak jak pan pytał o pana inż eniera. – Jak wyglą dał? Sił acz uś miechną ł się, jakby zdradzał wielką tajemnicę. – Na oczach miał gogle, a na baniaczku pilotkę. Trochę wyż szy niż pan, ali tyż eligancki, tyli ż y motocyklem przyjechał, a ni welocypedem. – A pamię ta pan markę? – Wim, ż y był czarny. A jaka marka? – zastanawiał się, drapią c po gł owie. – Moż y Sokó ł albo Niemen, a moż y Ardie? Jakub podzię kował Kwiczoł owi za pomoc. Poż egnał się i popedał ował ostro w stronę fabryki, lecz bojowo nastawiony stró ż nie wpuś cił go za bramę, groż ą c policją i dyrekcją. Nie ś pieszą c się, objechał hale produkcyjne. Obejrzał zza pł otu fabrykę ultramaryny. Wracał Polową, kierują c się na Kajzerwald. Po prawej podziwiał wyniosł ą brył ę koś cioł a, obstawioną drewnianymi rusztowaniami. Kiedy znalazł się za sanatorium, coś go podkusił o, by na koniec dnia odwiedzić Hillela. Trafił fatalnie. Adwokat był już nieź le wstawiony, a gdy zobaczył przyjaciela, nie zamierzał go wypuś cić. Wcią gną ł go do salonu, posadził w fotelu i nalał bez pytania wó dkę do kieliszka, wylewają c poł owę na dywan. – Widzisz, synku, pan redaktor nie brzydzi się goś cić w plugawych ż ydowskich progach – spojrzał na Izaaka mę tnym wzrokiem. – Tato, proszę! – Co proszę, co proszę? Dobrze, ż e w koń cu przyszedł. Chciał em z tym zarozumialcem już dawno na poważ nie porozmawiać! – O czym? – Jakub pró bował obró cić sł owa kolegi w ż art, obracają c w palcach mokry kieliszek. – O czym? Jeszcze się pyta, spryciarz, o czym? – zabuczał adwokat. – Chcesz znać najś wież sze wieś ci, któ re przynió sł z miasta mó j kochany syn? No to posł uchaj. – W parku Kiliń skiego banda ucznió w napadł a na dwó ch starozakonnych i tak ich stł ukł a, ż e odwieziono ich na pogotowie – powiedział Izaak, patrzą c na Sterna. – Dodaj, synu, ż e w klinice UJK pobito Ż ydó w, któ rzy stawili się na badania lekarskie, a w okolicy politechniki studenci dali wpierdol kilkunastu pejsatym przechodniom. – Tato? – Co, tato? Co, tato? Mam mu tł umaczyć, ż e idzie ze swoją redakcyjną sziksą pod prą d? – Adwokat rzucił na stó ł najnowszy numer „Kuriera”, przyniesiony przez syna. – Wyjaś niać, ż e nie czas zajmować się jednym przebrzydł ym ż ydowskim wisielcem? Zamiast pisać o zaginionej Lei, niech lepiej pisze, ż e na trybunie honorowej stoi Ś migł y‑ Rydz i kawaleria w szyku paradnym pozdrawia genialnego wodza. Huraaaaa! Huraaaaa! Samuel ś miał się dzikim ś miechem, paradują c po salonie w ciemnozielonym jedwabnym szlafroku. – Aj, ja, jaj! Ja się ciebie mocno dż iwię, panie Stern. Ja ciebie daję moje ż yciowe doś wiadczenie, a ty się jeszcze mocno zastanawiasz, czy jego ode mnie bracz? – zaż ydł aczył. Jakub wypił wó dkę i odstawił kieliszek na stó ł. Milczał. Chciał odpowiedzieć przyjacielowi, tak samo dowcipnie, ż e nie ma racji, lecz zabrakł o mu sł ó w.
|
|||
|