Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Piątek, 31 marca 1939



W poł udnie odwiedził redaktora Stanisł awa Dł ugolatę. Chciał skonfrontować jego wiedzę sportową z relacją adwokata. Wydawał o się nieprawdopodobne, ż e ktoś traci czas i pienią dze na zapomnianą szczeniacką grę.

– Tylko nie dziś. Dziś dla nikogo mnie nie ma – rzucił Okularnik do Sterna, stukają c zaciekle w klawisze maszyny.

– Wię c to nie wymysł, nie zaprzeczasz? Jest we Lwowie ktoś, kto naprawdę gra w tę idiotyczną grę? Ską d o tym wiesz?

– Wiem bardzo duż o – odpowiedział cheł pliwie. – Ty jesteś „grabarzem”, bo twoją pasją są trupy, a ja...

– Co jest moją pasją? – Rozdraż niony Stern mał o nie skoczył Okularnikowi do gardł a.

– Daj spokó j, Kuba. Nie udawaj, ż e nie wiesz, co się o tobie w redakcji mó wi. Masz dyskomfort moralny?

Jakub nie sł uchał gadki sportowca. Obró cił się na pię cie i wyszedł obraż ony. Rozmowa z Okularnikiem na dł ugo zepsuł a mu humor. Nastawił wodę na kawę i wyją ł z paczki papierosa. Znowu przypomniał sobie ó w dzień, w któ rym dorobił się tego paskudnego przezwiska. Był a sobota, począ tek maja, gdy otrzymał telefon od informatora, ż e w greckim cyrku, któ ry rozbił się przy boisku Sokoł a, zdarzył się tragiczny wypadek. Pojechał tam redakcyjną tatrą, bł ogosł awiony przez Mania. Miał zrobić zdję cia i natychmiast wracać, gdyż do zakoń czenia skł adu został y dwie godziny. Dopisał o mu szczę ś cie, był przed policją. Nie zauważ ył ró wnież lekarza. Kiedy wszedł do nagrzanego sł oń cem namiotu, spostrzegł dziewczynkę o ciemnej karnacji leż ą cą na trocinach. Có rka dyrektora cyrku, Greczynka o dziwnym imieniu Ewodia, spadł a na ziemię z trapezu przy jakiejś wyją tkowo trudnej ewolucji z szarfą. Stern kilkakrotnie obszedł mał ą ofiarę w karminowym trykocie, wysł uchują c zawodzenia klaunó w i treseró w. Gdy znalazł wł aś ciwe uję cie, wstrzymał oddech i ostroż nie nacisną ł przycisk migawki welteksa. Nacią gną ł kliszę, by powtó rzyć uję cie. Zbliż ył się o krok i znowu nachylił. Dostrzegł cienką struż kę krwi wylewają cą się z ucha panienki w pachną ce ż ywicą trociny.

Rozdusił peta w popielniczce. Wł oż ył pł aszcz i zdją ł kapelusz z wieszaka. W drzwiach miną ł się z Wilgą.

– Sł yszał eś nowinę?

– Jaką?

– O Ż eleź niku?

– Co znowu?

– Na mieś cie mó wią, ż e podobno nie ż yje. To już trzeci facet z twojej listy – spojrzał a dociekliwie – któ ry ż egna się z ż yciem.

Jakub nie miał jej nic do powiedzenia. Chciał już wyjś ć. Musiał się przespać z tą zaskakują cą wiadomoś cią i poukł adać myś li.

W drodze do domu zaszedł na Zieloną do Hillela, wierzą c, ż e usł yszy od adwokata co nieco na ten temat. I nie pomylił się, bo szkolny kolega zdradził mu tego popoł udnia wiele tajemnic. Zaczą ł od tego, ż e w palestrze aż huczy od plotek.

– Podobno sekretarka Wiktora Ż eleź nika, Joanna Lipka, wyszł a z pracy jak zwykle po odprawieniu ostatniego interesanta. Dochodził a szó sta, gdy mecenas został sam w kancelarii przy Dł ugosza. Najpewniej wtedy pojawił się niezapowiedziany klient, któ ry pozbawił go ż ycia.

– Klient czy klienci? – dopytywał się Stern.

– Masz rację, nie wyprzedzajmy faktó w, ś ledztwo trwa.

– A motyw? Co o tym myś lisz? – Jakub obró cił się do Hillela.

– Casus nie jest już tak oczywisty. Podobno sekretarka twierdzi, ż e z kancelarii nic nie zginę ł o. Kasa pancerna, któ ra stał a przy szafie, był a nietknię ta. Klucze, czeki i gotó wka pozostał y w szufladzie. Nawet wypchany portfel ze skó ry wę ż a tkwił w marynarce denata. Był a też jakaś pł ytka metalowa. Rzekomo odbijak do cymbergaja, co z pewnoś cią niewiele wnosi do cał ej sprawy. Dodam tylko, ż e trup trzymał go w zaciś nię tej kurczowo pię ś ci. Nasuwają się za to pewne podejrzenia.

– Jakie?

– Mecenas Ż eleź nik starał się być niezależ ny. W niektó rych kwestiach luź no wspó ł pracowaliś my. Prowadził multum kontrowersyjnych spraw na styku biznesu i polityki. Naraził się wielu mocodawcom. Mó wiono, ż e po przegranym procesie dział aczy OUN otrzymywał od Ukraiń có w pogró ż ki. Dwó ch jego klientó w, któ rych rodziny zapł acił y krocie za obronę, zamiast na wolnoś ć trafił o do Berezy. Był y też inne kwiatki. Mecenas rozszedł się jesienią z ż oną i smalił cholewki do mł odszej o kilkanaś cie lat Lipkowej. Swojej dawnej poł owicy zostawił w prezencie dwó jkę szkolnych dzieci na wychowanie. Z mają tku nie dostał a zł amanego grosza. Ż ył a nę dznie, podczas gdy kancelaria ś wietnie prosperował a. Jest wię c solidny motyw.

– Zazdroś ć? Nie ś piesz się z tą oceną, Lipkowa musiał aby mieć wspó lnika.

Na proś bę Jakuba Samuel opisał wnę trze kancelarii Ż eleź nika, w któ rej bywał od czasu do czasu.

– Solidny mieszczań ski gust. Mahoń, mosią dz, porcelana. Kolonialny angielski styl. Szeroka skó rzana kanapa i owalny stó ł dla klientó w. Przy wielkim mahoniowym biurku marmurowa rzeź ba Temidy, wielkoś ci czł owieka, dł uta samego Hartmana Witwera. Podziwu godna biblioteka, z kompletem najnowszych dziennikó w ustaw i prawniczych ksią g oprawionych w skó rę koloru ochry. Wytł aczane, zł ote litery, na każ dym tomie owalny ekslibris, akwaforta z wagą i mieczem.

– Jakim był partnerem?

– No có ż, de mortuis nihil nisi bonum.

– Jak skoń czył? – Jakub zadał wreszcie to najważ niejsze pytanie, spacerują c nerwowo po salonie.

Hillel wcią gną ł powietrze i gł oś no odetchną ł.

– Podobno ktoś zł amał mu kark, a potem dokoń czył dzieł a, wbijają c w mó zg kopiowy oł ó wek z przybornika stoją cego na biurku. Kiedy siedział w fotelu z okularami na nosie, wyglą dał, jakby odpoczywał, gdyby nie krew ś ciekają ca z przebitego oka na rozpię ty koł nierzyk.

– Kto znalazł ciał o? Lipkowa? Adwokat uś miechną ł się dwuznacznie.

– Dlaczego mę ż czyzna w sile wieku poddaje się bez walki? – nie odpuszczał Jakub.

– Zabó jca mó gł dział ać z zaskoczenia. Pistolet lub nó ż przemawiają do rozumu skuteczniej niż sł owa.

– A moż e kat znał swoją ofiarę, a nawet się z nią przyjaź nił?

– To by tł umaczył o porzą dek w gabinecie. Moż liwe też, ż e udawał kogoś innego.

– Morderca przyszedł po poradę prawną? Samuel rozł oż ył rę ce.

– Wbicie oł ó wka nie był o począ tkiem zejś cia, lecz koń cowym aktem niespotykanej desperacji. No, a teraz prawdziwa rewelacja, któ ra z pewnoś cią przybliż y cię do rozwią zania zagadki.

– Jaka?

Hillel zawiesił spojrzenie na przyjacielu.

– Nasz adwokat bronił... Charewicza. Stern obró cił się gwał townie.

– Szaleniec nie mó gł mu wybaczyć, ż e poszedł przez niego siedzieć?

– Cał kiem prawdopodobne, ż e Charewicz, stary wyga, przyszedł wyró wnać zaległ e rachunki. Być moż e to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego policja w gabinecie mecenasa nie znalazł a ś ladó w jego linii papilarnych.

Przez chwilę Stern się zastanawiał. Patrzył przez okno na ulicę. Przechodnie uwijali się jak mró wki, a doroż ki i automobile przesuwał y się w dziwnym rytmie niczym towary na pasie transmisyjnym w gigantycznej puszczonej w ruch fabryce. Mnogoś ć detali, któ re znał jego przyjaciel, zastanawiał a go.

– Ską d masz te informacje? Tylko mi nie opowiadaj, ż e...

– Wybacz, ale nie dostaniesz nazwiska – przerwał mu Hillel, uś miechają c się dwuznacznie. – Lekarz są dowy, któ ry uczestniczył w badaniach, stracił by do mnie zaufanie, a co gorsza, stanowisko. Jest moim klientem, prowadzę jego sprawę spadkową.

Samuel nie dokoń czył myś li, bo do salonu zajrzał Izaak. Przywitał się zdziwiony, ż e przyjaciele rozmawiają na sucho i na dodatek goś ć nie zdją ł pł aszcza, jakby zaraz wychodził. Samuel przeprosił kolegę i wyszedł z synem do kuchni. Dyskutowali o czymś z oż ywieniem. Stern usł yszał tylko fragment rozmowy.

– Spotkał em się dziś z dawnymi kolegami z klasy – mó wił gł oś no Izaak. – Abraham i Eliasz studiują na uniwersytecie medycynę. Są przeraż eni.

– Czym? Bo dostali, synu, od katolikó w pał ą przez plecy? – zapytał ką ś liwie ojciec.

– Nową wiarą, któ ra podstę pem szerzy się jak zaraza.

– A jak nazywa się ta ich nowa wiara?

– Eugenika. Dowiedział em się, ż e w instytucie zwolniono asystenta i wykł adowcę, bo zdradzili Hipokratesa. Eliasz twierdzi, ż e ta idea zaraż a umysł y i jest tak samo groź na jak dż uma lub cholera.

– Sł yszał em coś o tym – powiedział Samuel. – Naukowcy za zachodnią granicą dali się jej uwieś ć, idą c z duchem fał szywego postę pu.

– Chcą reprodukować niebieskookich blondynó w i szerokie w zadzie Niemry.

– Porozmawiamy pó ź niej. Przepraszam cię, ale Jakub czeka.

Gdy Hillel pojawił się w salonie, Stern dopinał pł aszcz i z kapeluszem w rę ku szykował się do wyjś cia. Obiecali sobie, ż e przy okazji dokoń czą rozmowę i wtedy naruszą ukryte w barku pł ynne zapasy.

Anna stał a w kwietniku przy ró ż y „Marechal Niel”, któ rą Jakub podarował jej przed rokiem na imieniny. W obcisł ych ogrodniczkach podkreś lają cych jej kobiecą sylwetkę wyglą dał a podniecają co. Był a mł oda, wyzwolona, uś miechnię ta.

Podszedł do niej. Obją ł mocno i pocał ował. Znienacka zapytał o eugenikę, przypominają c sobie burzliwą rozmowę Izaaka z Samuelem. Anna spojrzał a mu w oczy zalotnie, aż przeszł y go ciarki. Potem dwoma palcami schwycił a zeschnię tą kolczastą gał ą zkę i szybkim ruchem sekatora obcię ł a ją i rzucił a na ś cież kę.

– Co pana tak szokuje, panie redaktorze? Zrobił am to wył ą cznie dla jej dobra. Na tym to mniej wię cej polega – dodał a, biorą c go za rę kę i prowadzą c do domu. – Chociaż mi jej troszeczkę ż al – dokoń czył a, zamykają c drzwi do sypialni na klucz. Ś cią gnę ł a spodnie, a potem zerwał a z siebie bluzkę, majtki i biustonosz. Rozebrał a go zniecierpliwiona i przewró cił a na ł ó ż ko. Nie zasł aniał a okien. Patrzył a na jego mę skoś ć, nabrzmiewają cą szybko w jej gorą cych dł oniach, a potem dosiadł a go z jaką ś dziką namię tnoś cią i zaczę ł a obł ę dny taniec bioder. Wpierw powolne tango, potem dzikiego fokstrota, a na koniec szalonego lambeth walka, zakoń czonego bezwstydnym ś miechem, przeradzają cym się w stł umiony krzyk.

Jakub zamarł. Anna leż ał a na nim, przykrywają c go drgają cym ciał em. Był o mu dobrze jak nigdy w ż yciu. Cał ym sobą czuł ł opot jej serca. Jej nabrzmiał e piersi i biodra uspokajał y się wolno, gubią c szalony rytm. Teraz był a nasyconą kotką, spragnioną delikatnych pieszczot. Schwycił a jego dł onie i poł oż ył a je na swoich szczupł ych poś ladkach, a kiedy jego palce zaczę ł y delikatną wę dró wkę od bioder w stronę obojczykó w, wygię ł a się w ł uk. Niespodziewanie obró cił a go. Chciał a być pod nim. Z zamknię tymi oczami czekał a, aż znowu stę ż eje i na nowo w nią wejdzie, i wtedy usł yszeli zza drzwi gł oś ny ś miech dzieci wracają cych z Magdą ze spaceru.

 

 



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.