Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Środa, 19 kwietnia 1939



Obudził o go drganie szyb i denerwują cy szum liś ci. Zsuną ł się z ł ó ż ka i podszedł do okna. Porywisty wiatr, któ ry wdarł się do ogrodu, bujał zaciekle gał ę ziami jabł oni i kryją cą się pod pł otem magnolią. Spojrzał w niebo. Zza postrzę pionych chmur pę dzą cych w stronę Ł yczakowa wyjrzał a na kró tko Wenus i pokazał się roż ek księ ż yca po nowiu. Popielate ś wiatł o oś wietlał o resztę tarczy, jakby twarzy kryją cej się w cieniu.

Jakub wypowiedział po cichu ż yczenie. Zł e ż yczenie. I zanim chmury przykrył y niebo, wró cił do ciepł ej Anny.

Miasto wysmagane w nocy wiatrem przycichł o nad ranem. Jeszcze tylko mię dzy dachami domó w fruwał y podniecone kawki i goł ę bie. Stern przyglą dał się im z pokoju redakcyjnego, popijają c gorą cą kawę.

Rozpierał a go duma. Po jego artykule o poż arze przy Akademickiej nakł ad „Kuriera” raptownie skoczył. Mań kiewicz przekazał mu przez Kazię zwię zł y komunikat: „Jest dobrze”. Był y też inne telefony. Od Stasia Dł ugolaty, Halinki Badurek. Pojawił się ró wnież odpowiedzialny za sprawy gospodarcze i reklamę Piotr Lea, by osobiś cie uś cisną ć Sternowi rę kę i szepną ć o planowanej przez szefa premii. Przyszł a Andrea, kochanka Mania, i bez zbę dnych sł ó w pocał ował a go w policzek, a potem wyszł a, krę cą c zgrabnie tył eczkiem. Po niej zajrzał a korektorka, Irena Stopka. Pogratulował a mu i uś miechnę ł a się dwuznacznie, czują c w powietrzu zapach pozostawiony przez poprzedniczkę. Przyjaciele uś miechali się do niego, zawistnicy zazdroś cili, a Stern brylował jak za dawnych dobrych lat.

Był sto dziewią ty dzień roku, do jego koń ca pozostał o dwieś cie pię ć dziesią t sześ ć dni. Jakub zerwał kartkę z kalendarza z wtorkową datą i wrzucił do kosza. Pod nieobecnoś ć de Brie zrobił w szufladzie swojego biurka porzą dki. Wyją ł z szarej koperty zdję cia roznegliż owanych ż ydowskich dziewczynek, podarł je na strzę py i razem z kliszą spalił w popielniczce, jak to kiedyś obiecał Halewiemu. Zrobił to z satysfakcją, jakby pozbył się czegoś, co dotykał o go osobiś cie i rozpraszał o w pracy.

Otworzył okno, by wpuś cić ś wież ego powietrza. Kiedy wywietrzył pokó j, zgarną ł z szafy papier maszynowy. Nastę pnie wyją ł z portfela dwudziestozł otowy banknot, przył oż ył do kartki i dokł adnie zaznaczył oł ó wkiem jego brzegi przy linijce. Potem wycią ł noż yczkami czysty blankiet i dwadzieś cia cztery razy powtó rzył tę nudną operację, aż na biurku uró sł niewielki stosik. Na jego wierzchu uł oż ył granatowy banknot z wizerunkiem Kazimierza Wielkiego. Wyró wnał brzegi pliku i spią ł go z dwó ch stron spinaczami. Ostroż nie wł oż ył go do koperty, któ rą poś linił i zakleił.

Nie wiadomo dlaczego akurat w tym momencie przyszedł mu do gł owy sposó b polowania na drapież niki, o któ rym usł yszał kiedyś od leś niczego z Rowó w. Pomysł był prosty i skuteczny. Na leś nej polanie przed amboną myś liwi ukł adali zwł oki krowy lub konia. Zapach gniją cego mię sa zwabiał drapież niki. Ich instynkt był tak silny, ż e zapominał y o niebezpieczeń stwie i wystawiał y się na strzał y.

Zię ba jak nic go wystawił. Poł oż ył na swej polanie jak padlinę i z bronią gotową do strzał u niecierpliwie czekał. Urwał myś l, bo w drzwiach pokazał a się Wilga. Postarzał a się wspaniale, jej seksapil gdzieś przepadł. Wł oż ył a ciemnobrą zową kurteczkę (poż yczoną zapewne od wdowy Koszko), siwą spó dnicę do poł owy ł ydki i znoszone czó ł enka. Ł obuzersko ł ypał a na Kubę, oczekują c pochwał y, lecz ten wcale nie był wyrywny.

Do rozpoczę cia gry został y im trzy godziny i dwadzieś cia minut, wystarczają co, by jeszcze raz gruntownie przegadać temat. De Brie zaproponował a wyjś cie do miasta. Jakub zgodził się bez wahania, bo ś wiadkowie byli im teraz najmniej potrzebni.

Wybrali knajpkę na zapleczu katedry, przy Ormiań skiej, do któ rej kiedyś Jakub zaglą dał z Anną. Lokal z kilkoma salkami, z drewnianym tarasem i barem sprawiał wraż enie wyspy spokoju na wzburzonym morzu. Wnę trze jak kiedyś pachniał o miodem, cynamonem i czekoladą. Zaję li miejsca w ś rodkowej salce, udekorowanej pociemniał ymi obrazami olejnymi, przedstawiają cymi brodatych starcó w w kontuszach.

De Brie zamó wił a u kelnerki lampkę wytrawnego wina, Jakub zaś poprosił o grzane piwo z ż ó ł tkiem.

– Wcią ż mam idiotyczne przeczucie, ż e nasze sprawy coś ł ą czy – zaczę ł a Wilga nieś miał o.

Spojrzał na nią, jakby gł osił a herezję.

– W obu przypadkach mordercy są tak samo bezwzglę dni. – Odwzajemnił a się mu podobnym spojrzeniem. – Jakby się zmó wili, jakby...

Nie dokoń czył a, bo weszł a kelnerka z trunkami na tacy. Dziewczyna postawił a przed nimi naczynia. Zapalił a ś wiecę w lichtarzyku i oddalił a się, posył ają c im promienny uś miech.

– Jakby co? Dokoń cz.

– To wię cej niż podobień stwo.

– Nie rozumiem, co moż e ł ą czyć trzech zaciukanych facetó w z ohydną zbrodnią na noworodkach? Te sprawy dzieli kosmos – nie ustę pował, popijają c piwo.

– Nie ł ap mnie za sł owa! Powiedział am tylko, ż e to idiotyczne przeczucie.

– Ś mierć w mł ynie nie jest tym samym co...

– Wię c wymyś l coś lepszego – skwitował a. Sprawa nie dawał a jej spokoju.

– Dlaczego akuszer zostawia przy zwł okach ró ż aniec? – cią gnę ł a, podnoszą c lampkę i patrzą c pod ś wiatł o. – Zaraz mi powiesz, ż e to ja jestem specjalistką od ludzkich dusz, bo skoń czył am psychologię.

Stern się nie odzywał. Spokojnie czekał na wyjaś nienia, raczą c się piwem.

– To jest podarunek, ale niezwyczajny podarunek. On chce im coś waż nego powiedzieć. – De Brie podeszł a z lampką do okna.

Na podwó rku przy skalniaku z kwiatami klę czał zgarbiony ogrodnik. Usuwał radeł kiem chwasty, uderzają c precyzyjnie zakrę conym ostrzem mię dzy uł oż one na skarpie kamienie. Mę ż czyzna niespodziewanie obró cił się, jakby poczuł na sobie spojrzenie, i wesoł o pomachał jej radeł kiem. Wilga odkł onił a się mu.

– Co? – dopytywał się Jakub.

– Nie potrafię myś leć jak on, moż liwe jednak, ż e chce im na swó j sposó b pomó c.

– Zejś ć ze ś wiata? – zakpił, odstawiają c gł oś no kufel, aż piana wylał a się na haftowany obrus.

– Co to za ró ż aniec i czy to w ogó le ma jakieś znaczenie dla sprawy?

– Drewniane koraliki poł ą czone sznurkiem. Dą b, buk albo orzech. Nic specjalnego – odburkną ł.

– Taki sam ma Adelajda Koszko – powiedział a, obchodzą c go.

– I moja có rka – dodał cicho. – To jest wą tpliwy ś lad. Potrzebujemy prawdziwych dowodó w. Paluch przejrzał mieszkanie przy Legionó w centymetr po centymetrze. Pewnie już ma swoje odbitki i grzebie w kartotece, a moż e już nawet wytypował sprawcę, a my wcią ż krę cimy się w kó ł ko, zastanawiają c się, czy paciorki są z grochu czy z fasoli. Dlaczego daje im ró ż aniec, tego nie wiemy.

– Przeprasza je za to, ż e odbiera im ż ycie. – Zatrzymał a się za jego plecami, czują c na ję zyku rozkoszny winogronowy bukiet.

– Szaleń stwo.

– Ró ż aniec to podarunek od jego lepszej poł owy. Jest profesjonalistą, zbrodniarzem marzycielem.

– Zbrodniarz marzycielem? – Obró cił się do niej. – Wyjmuje ró ż aniec i kł adzie go na ś wież ych zwł okach, ot i cał a chamska filozofia.

– Taki ma rytuał – przyciszył a gł os na widok osobliwej pary, któ ra ś ciskają c się, weszł a do ich salki.

Kiedy brzuchaty mę ż czyzna z dziewczyną (któ ra mogł aby być jego có rką ) zniknę li w są siednim pomieszczeniu, de Brie siadł a na swoim miejscu i na nowo podję ł a temat.

– Gdzieś się go nauczył? Widział go moż e w dzieciń stwie i zapadł mu w pamię ci.

– Odwieczny dylemat mistrz i uczeń? Wilga nie odpowiedział a.

– Pamię taj, ż e nie dział a sam. Gdyby nie zleceniodawcy, zapewne nie kiwną ł by palcem. – Jakub przeł kną ł bursztynowy napó j i wytarł wierzchem dł oni usta, czują c wysublimowany smak goź dzikó w, cynamonu i imbiru.

– Racja, on nie jest winny – zakpił a. – Winni są ci, któ rzy za niego podję li cholerną decyzję. On robi tylko to, co należ y, potem grzecznie przelicza pienią dze, kł adzie swó j podarek i znika, na odchodne podpalają c pokó j. Godny podziwu geszeft.

– Dlaczego ani razu nie wymienił aś jego nazwiska. Mó wisz „on”, „jego”, a w domyś le...?

– Charewicz? Wiedział am, ż e bę dziesz się czepiać. – Wilga odstawił a daleko lampkę, dają c do zrozumienia, ż e rozmowa jest skoń czona.

Rozstali się przed teatrem. Każ de znał o swą rolę na pamię ć. De Brie pomyś lał a o kotce syjamskiej. Chciał a ją nakarmić przed wyjś ciem do miasta, lecz naprawdę jej myś li zaprzą tnię te był y czymś innym, czymś podniecają cym, te marzenia musiał a jednak odł oż yć na potem.

Stern wpadł na chwilę do redakcji, pozał atwiać swoje sprawy. Odliczał czas. Do polowania został y bez mał a dwie godziny i wcią ż mó gł wró cić do punktu wyjś cia i sprawdzić detale, o któ rych mó wił a Wilga.

Przypomniał sobie o zobowią zaniu. Wolno podnió sł sł uchawkę i wykrę cił numer komendy wojewó dzkiej. Nie zastał inspektora, wię c zadzwonił na prywatny numer i podyktował gospodyni kró tką wiadomoś ć dla Zię by, a potem zszedł do sekretariatu i oznajmił Kazi, ż e na resztę dnia bierze sobie wolne.

Na korytarzu, przy toalecie natkną ł się na pryszczatego Wł adzia. Staż ysta, któ rego pozbył się z dział u, patrzył na niego dociekliwie.

– Zastanawiał em się nad pana artykuł em – oznajmił, trzepoczą c rzę sami jak panienka.

– I co pan mą drego wymyś lił?

Staż ysta nerwowo wł oż ył koszulę w spodnie i poprawił poł y welwetowej marynarki.

– Popeł nił pan bł ą d! Nie przebadano ś ladó w, nie przepytano ś wiadkó w, a wł aś ciciel posesji, jak pan sam zaznaczył, baluje za granicą. Napisał pan też, ż e Charewicz wszystko ukartował sam, a przecież nawet dzieciak domyś li się, ż e musiał mieć wspó lnika.

– Kto jest tym wspó lnikiem?

– Ktoś, kto go kiedyś cenił, i ktoś, kto mu teraz doradza – podsumował, zagryzają c wargi.

Stern nie miał ochoty na dywagacje z mł okosem. W przeszł oś ci nieraz synalek sanacyjnego puł kownika zalazł mu za skó rę. Wkurzony zbiegł do portierni. Kiedy wieszał klucz na haczyku, mię dzy innymi kluczami, Czerkieski odsł onił w uś miechu niekompletne uzę bienie. Jego ś nię te oczy zdradzał y, ż e wą troba dostał a niedawno porzą dny wycisk.

– Przypominasz sobie naszą nocną rozmowę? – zaczą ł Jakub, odwracają c gł owę, by nie wdychać cuchną cych wyziewó w. – Kim jest ten tajemniczy goś ć, o któ rym wspominał eś?

Portier spoważ niał.

– Mó wił eś, ż e wywodzi się z wywiadu wojskowego i ż e był znany ze stosowania w pracy ś ledczej niekonwencjonalnych metod – dodał Stern, wystawiają c nos ze ś mierdzą cej celi i nabierają c haust powietrza.

– Bę dzie lepiej, jeś li zapomnisz o tej rozmowie – powiedział Czerkieski z nienaturalną powagą, przyglą dają c się jego wygibasom.

– Bo mogę mieć kł opoty, co?

Uś miech portiera nie był już taki mił y. Patrzył spode ł ba, jakby dział a mu się krzywda.

– Zrobisz, chł opie, co zechcesz – usł yszał Stern za sobą. – Ja tylko grzecznie cię proszę.

Jego ś ledztwo coraz bardziej się gmatwał o. Był y nowe ś lady i kolejny bohater w krę gu podejrzanych, wywodzą cy się z „dwó jki”. Jakież to mogł y być te niekonwencjonalne metody przeniesione do policji z wywiadu wojskowego, zastanawiał się. Bicie, topienie, przypalanie papierosem, ł amanie palcó w i wbijanie pod paznokcie igieł, podł ą czanie prą du do oblanych wodą ją der? I co jeszcze nowego wymyś lił w tym stuleciu kreatywny mó zg ludzki, by sprytnie wyją ć z drugiego mó zgu skrywane myś li?

Za operą zatrzymał się w poszukiwaniu doroż ki. Niewidomy grajek oparty o mur wygrywał na rozstrojonej gitarze rzewną balladę o có rce rzeź nika, któ ra z kochankiem otruł a się trychinami. Stern wrzucił mu do lnianego woreczka dwadzieś cia groszy, nucą c: Bo mił oś ć moż y si skoń czyć lichu i jak tyn fryzjer strujesz si kichą, a potem zamachał na przejeż dż ają cego fiakra. Jednokonna doroż ka przystanę ł a przy hydrancie. Redaktor wskoczył mię kko na jej tył i zamó wił kurs na Kleparowską, do domu Pod Księ ż ycem.

Nie wiedział jeszcze, co tam zastanie, ale był pewien, ż e wł aś nie teraz musi ucią ć sobie rozmowę ze ś liczną gospodynią.

Paluch zastanawiał się przez moment, a potem wyją ł z walizki naoliwiony wą ski wytrych, wł oż ył go w otwó r zamka i precyzyjnie przekrę cił. Stalowy mechanizm poddał się bezdź wię cznie, wię c ostroż nie nacisną ł klamkę i delikatnie pchną ł drzwi, torują c drogę inspektorowi i jego trzem anioł om, ubranym jak jeden w popielate pł aszcze.

Czwó rka wpadł a do ś rodka z odbezpieczoną bronią, krzyczą c na cał e gardł o, by nikt się nie ruszał, lecz nikt nie zamierzał się ruszać.

W przestronnym kwadratowym salonie przebywał y tylko dwie osoby: dziewczyna o pucuł owatej twarzy i szpakowaty mę ż czyzna w stalowym garniturze i w drucianych okularach.

Dziewczyna ubrana w kremową koszulę nocną siedział a na dywanie pod kredensem i koł ysał a się na boki. Przetł uszczone ciemne wł osy spł ywał y jej na ramiona, zakrywają c twarz. Mę ż czyzna trzymał ją za rę kę, poprawiają c nerwowo okulary. Mó wił jej coś do ucha i pocieszał.

– Wszystko bę dzie dobrze – usł yszał policjant. – Zobaczysz, ż e wszystko bę dzie dobrze.

Zię ba kazał mu się zamkną ć i rozejrzał się po zagraconym pokoju. Kossaki na ś cianach, mosię ż ne kandelabry, stylowa dę bowa biblioteczka i trzy obite brą zową skó rą fotele. Pod sufitem lampa z seledynową umbrą, rzucają ca na owalny stó ł ostre, trupie ś wiatł o. Na skotł owanym ł ó ż ku walał y się zakrwawione prześ cieradł a, a przy wysokim piecu kaflowym stał kocioł do bielizny z parują cą wodą. Inspektor rozglą dał się nerwowo, jakby jeszcze czegoś szukał. Jego wzrok w koń cu się zatrzymał. Pod oknem przysł onię tym miodowymi storami dostrzegł gał gan wyglą dają cy jak zrolowany koc, wciś nię ty pod drewniany kwietnik z wybujał ą paprotką. Ostroż nie wycią gną ł go i poł oż ył na stole. Przywoł ał gestem Palucha i kazał mu rozwiną ć. Policyjny technik chwycił ostroż nie za koniec materiał u i pocią gną ł.

– Boż eż ty mó j przenajś wię tszy! – wyrwał o się mu. – To koniec ś wiata, panie inspektorze.

Odwró cił prę dko wzrok i cię ż ko nabrał powietrza. Ś lina podeszł a mu gwał townie do ust i chciał spluną ć, lecz powstrzymał się resztką woli i gł oś no przeł kną ł.

Zię ba odsuną ł go. Na gę sto utkanej szmacie leż ał mał y chł opczyk, któ ry jeszcze przed chwilą wycią gał rą czki do ż ycia. Owinię ty był pod paszkami czarnym odpustowym ró ż ań cem jak kolczastym drutem.

Musiał dorwać tego drania, któ ry był tu przed chwilą. Musiał go dorwać, skuć ostro mordę, a potem postawić przed są dem.

Staną ł w rozkroku nad elegantem, zaciskają c wielkie pię ś ci.

– Mó w, gdzie gad?

– Wyszedł, proszę pana.

– Gdzie wyszedł, gadaj prę dko, ty skurwysynu! – Gł os inspektora niebezpiecznie zmienił modulację.

– Wzią ł pienią dze i wyszedł, proszę pana, przez są siednie mieszkanie – odpowiedział mę ż czyzna grzecznie.

– Jakie mieszkanie? – Zbliż ył się do typa, szturchają c go szpicem buta w kostkę.

– To mieszkanie jest poł ą czone z są siednim, a pokó j po lewo jest przechodni – pł aszczył się elegant.

– Coś powiedział? Nie krę ć, do cholery, tylko mi pomó ż!

– Ż eby się nie martwić, bo wszystko poszł o cacy.

– Kurwa, cacy?! – rzucił do tę giego posterunkowego, któ ry ze zgrozą obserwował scenę. – Sprowadź tu lekarza, ale prawdziwego lekarza. A ty, Paluch – zatrzymał rozbiegany wzrok na kurduplu – zajmij się elegantem, jak umiesz troskliwie.

– A co z dziunią? – zapytał tę gi posterunkowy, widzą c w oczach dziewczyny obł ę d.

Zię ba się zamyś lił. Zgadywał, kim był a dla wystrojonego typa. Pewnie kochanką, bo chyba nie zgnę bioną ż oną? Facet wyglą dał na szubrawego urzę dnika z gę bą peł ną frazesó w, biorą cego od wystraszonych petentó w oberchabki. Odpicowany, z jasnym krawatem w prą ż ki pasował na wesele, a nie na pogrzeb. Mniejsza o to, kim byli, waż ne, ż e skojarzył a ich zbrodnia.

– Dziunię odwieź z lekarzem na Pijaró w do kliniki. Ma mieć dobrą opiekę, bę dzie nam potrzebna. Paluch, spiszesz obydwoje, zrobisz zdję cia, zmierzysz chał upę, zabezpieczysz wszystkie ś lady, zresztą sam dobrze wiesz, kurwa, co robić.

– A co z tym? – Knypek pokazał na zakrwawiony gał gan.

– Oddasz mamusi, przecież to jej dzidziuś! Zirytowany podszedł do zaryczanej dziewczyny.

– Przestań się drzeć! Jak wyglą dał wasz „lekarz”?

– Nie wiem – wyszeptał a z przymknię tymi oczami.

Inspektor wyją ł zdję cie Charewicza z kieszeni i odchylił gł owę dziewczyny.

– Ten? Spó jrz! – zapytał, podsuwają c fotkę pod oczy.

– Moż e ten? – zastanawiał a się, zlizują c z ust sł one krople.

– Co, moż e?

– Miał maskę na twarzy – odezwał się mę ż czyzna, przyglą dają c się uważ nie zdję ciu.

– Jaką znowu maskę? Ogł upiał eś czy co? To nie karnawał.

– Lekarską, proszę pana – dodał elegant grzecznie. – Taką wią zaną za uszami na troczki.

– Niski, gruby, chudy, zapomniał aś, suko, ję zyka? – Nie ustę pował. – Gadaj, widzisz, ż e nie mam czasu!

– To ja, to ja... ona nie jest niczemu winna, proszę pana. Był wyż szy od pana o pó ł gł owy. Jasne wł osy, przedział ek. Chyba nawet trochę podobny do tego ze zdję cia.

– Coś jeszcze?

– Przynió sł ze sobą torbę. Skó rzaną torbę lekarską, taką przez ramię, proszę pana – dodał, wycierają c zaplamione szkł a o krawat.

– A ubranie? Co nosił? Mam wydusić to z ciebie sił ą?

– Nosił, jak pan, elegancki garnitur.

Zamierzał coś dodać, lecz widać był o, ż e się waha.

– Czemu zaniemó wił eś, gadaj!

– Ruszał się dziwnie, proszę pana.

– Jak? Pokaż, do cholery! – Zię ba stracił cierpliwoś ć.

Mę ż czyzna staną ł pod piecem i zakoł ysał się, jakby wykonywał jakiś indiań ski taniec. Inspektor nie chciał tracić czasu na pogawę dkę z idiotą. Pukną ł się palcem w czoł o. Potem zgarną ł dwó ch posterunkowych i przeszedł z nimi do są siedniego mieszkania przez pokó j przechodni. Tam obejrzeli wszystkie pomieszczenia. Zajrzeli w poś piechu pod ł ó ż ka, do szaf i nawet do pawlaczy, liczą c na cud boski, lecz ż aden cud się nie zdarzył.

Inspektor szybko przerwał poszukiwania i pocią gną ł ekipę za sobą. Przedostali się na drugą klatkę schodową i zbiegli po schodach z pierwszego pię tra na Akademicką, stawiają c na nogi zdumionych lokatoró w.

Drewniany, parterowy dom Malwiny Tarki stał na uboczu. Od są siedniego niemal bliź niaczego domku odgradzał go stary sad i zaniedbany ogró d. Na granicy posesji, gdzie zatrzymał a się doroż ka, ró sł szpaler tui tak gę stych, ż e już ż aden pł ot nie był potrzebny. Stern polecił fiakrowi, by na niego zaczekał, a sam ruszył do furtki. Rozejrzał się czujnie, wypatrują c psa, a gdy go nie dostrzegł, wszedł powoli do ś rodka.

Z biją cym sercem pokonał poroś nię tą trawą ś cież kę, wcią ż rozglą dają c się bacznie za czworonogiem. Po lewej stronie domku stał a drewniana sł awojka z otworem w kształ cie serduszka, a z prawej przylegał a do niego drewutnia, przy któ rej na drą gach rozcią gnię te był y sznury do suszenia bielizny. Pod nimi stał a na taborecie miednica z parują cym praniem. Najwidoczniej Tarka weszł a do domu i za chwilę wró ci, by dokoń czyć pracę, pomyś lał.

Stern obejrzał z zainteresowaniem ró ż owe dessous gospodyni, przypię te ż abkami do linki, i skierował się do drzwi. Chciał zapukać, lecz cofną ł rę kę, bo drzwi był y uchylone. Spojrzał przez szparę i nasł uchiwał. W domu panował a cisza.

Wszedł do zagraconej sieni i odkaszlną ł znaczą co. Potem zajrzał do kuchni. W niewysokim pomieszczeniu pod oknem stał drewniany cebrzyk. Z mydlin sterczał y szczypce do wycią gania bielizny. Na rozpalonym piecu buzował a w rondlu woda. Redaktor dostrzegł swoim ciekawskim wzrokiem pó ł kę, na któ rej leż ał y miedziana patelnia i wielki tł uczek do mię sa, stał o kilka kubkó w i ż elazko na duszę. Pod pó ł eczką wisiał dorodny sznur grzybó w i mioteł ka z gę sich pió r zwią zanych konopnym sznurkiem, a obok dyscyplina – sarnia nó ż ka z dł ugimi rzemykami zakoń czonymi supeł kami. Z prawej strony drzwi prowadzą cych do pokoju pod ś wię tym obrazem z Matką Boską i Dziecią tkiem wisiał a biał a haftowana ś ciereczka, przyczepiona za rogi do deseczki. Przedstawiał a dziewczynkę z warkoczykami, sypią cą goł ą bkom ziarno. Stern podszedł bliż ej. Kiedy przeczytał wyhaftowany napis: „Dzień dobry”, niespodziewanie za jego plecami trzasnę ł y drzwi.

Obró cił się, chcą c wyjaś nić gospodyni najś cie, lecz zanim zdą ż ył wypowiedzieć sł owo, poczuł piorunują ce uderzenie pod lewym kolanem. Aż przysiadł z bó lu. Był by poleciał na rozgrzaną do czerwonoś ci blachę, gdyby nie drewniany zydel. Podnió sł się szybko i ką tem oka dostrzegł zakrzywiony hak do przesuwania fajerek wycelowany w jego twarz i jaką ś wysoką mę ską postać nad sobą.

Nie od razu rozpoznał nieznajomego. Przeszkadzał o mu ś wiatł o padają ce zza jego plecó w. Dopiero po sekundzie wiedział, ż e stoi nad nim poszukiwany listem goń czym zbieg. Wysoki, barczysty blondyn z przedział kiem. Nie zauważ ył tylko koloru oczu i tego, ż e nosi się z pań ska.

Zbieg uś miechał się pobł aż liwie, pokazują c hakiem, by Stern przesuną ł się do pieca. Redaktor przypomniał sobie opowieś ć doktora z Kulparkowa.

– Pozdrowienia od doktora Wawdysza – rzucił, pró bują c zyskać na czasie.

Charewicz znieruchomiał, przynajmniej tak mu się zdawał o, a potem podnió sł osmolone narzę dzie. Jakub wykorzystał moment zawahania. Cofną ł się w stronę pieca. Schwycił rondel i chlusną ł wrzą tkiem.

Charewicz zawył. Marynarka i koszula przylepił y mu się do ciał a. Opuś cił hak na podł ogę i wrzeszczą c, zaczą ł krę cić się w kó ł ko jak pies za wł asnym ogonem, zdzierają c z siebie okrycie.

Stern nie odpuszczał. Zdją ł z pó ł ki tł uczek i jednym ciosem w kark powalił szaleń ca na podł ogę. Potem przygwoź dził go do podł ogi zydlem, tak ż e jego gł owa wystawał a spomię dzy drewnianych nó g stoł ka. Przeciwnik nie reagował, gdy redaktor krę pował mu rę ce i nogi rzemieniami z sarniej nó ż ki.

Kiedy Charewicz leż ał na podł odze, przetrzą sną ł mu kieszenie marynarki. Znalazł scyzoryk, zapalniczkę, okulary, portfel z pienię dzmi i dokumentami na nazwisko Szwed, o któ rym wspominał Wawdysz. Był o coś jeszcze waż niejszego: papierowa torebka ze splą tanym ró ż ań cem.

Stern szturchną ł Charewicza nogą, a ten ockną ł się powoli.

– Mó w, co tu robisz?

– To samo, co ty – wysapał cię ż ko. – Szukam...

– Kogo?

– Tego samego, co ty – odpowiedział z idiotycznym chichotem. – Nie moż e być na ś wiecie dwó ch Charewiczó w. Jest tylko jeden, któ ry zaprowadzi w tym mieś cie porzą dek.

– Kim jest ten drugi?

– Nie wiem, kim jest, ale obiecał em sobie, ż e go zabiję – powiedział, syczą c z bó lu.

– Gdzie gospodyni?

– W psiej budzie. Zasł uż ył a na to, co jej pies – odpowiedział spokojnie mę ż czyzna, mruż ą c oczy.

Stern podnió sł tł uczek, lecz nie zrobił o to na wię ź niu wraż enia. Pró bował się nawet roześ miać. Jego szyję i brzuch pokrywał y podbiegł e surowicą bą ble. Jakub podcią gną ł wię ź nia z podł ogi i wyprowadził na tył domu, do psiej budy, znajdują cej się za drewutnią. Pojmany dreptał grzecznie przed redaktorem.

– Panie pielę gniarzu? – zwró cił się kpią co wię zień do Sterna. Jakub puś cił to mimo uszu.

– Chciał bym zameldować, ż e wszystko już rozpracował em. Mam już numery telefonó w. Twó j ró wnież. Tarka się wyspowiadał a. Gadał a, ż e był eś tu niedawno z jaką ś dziunią przy nadziei. Szukał eś podobno kontaktu z akuszerem, ale nie jestem hebesem, by w to wszystko uwierzyć.

– Jestem dziennikarzem, prowadzę ś ledztwo – powiedział oboję tnym tonem Stern.

Charewicz ziewną ł szeroko, przystają c przy motocyklu, najpewniej tym, któ rego ukradł inż ynierowi ze szpitala. Na kierownicy wisiał a pilotka i gogle.

– Czuję, ż e się dogadamy. – Obró cił się. – Ż eby ukraś ć obrą czkę, nie trzeba obcinać rę ki, wystarczy jeden paluszek.

Jakub w odpowiedzi na sł owne sztuczki skrę cił powró z, aż wię zień zawył.

– Jeś li mnie puś cisz, obiecuję, ż e do rana bę dę wiedział kto, a wtedy...

– Co?

– Szmata się przyznał a. Przypiekł em ją dwa razy pogrzebaczem i zaraz puś cił a farbę...

Jakub nie dosł yszał koń có wki. Poraził go widok. Przy psiej budzie leż ał a na ziemi Malwina Tarka ze skrę powanymi, zabł oconymi nogami, z obroż ą na szyi i uwią zanym do niej ł ań cuchem. Miał a podbite oczy i rozdartą koszulę, z któ rej wylewał y się na brzuch obfite ró ż owe piersi. U jej stó p leż ał martwy wilczur ze zł amanym krę gosł upem. Z jego pyska wystawał ró ż owy ję zyk, a na zdeptaną trawę wyciekał a krew.

Charewicz zaś miał się na ten widok, lecz ten ś miech przeszedł w gwał towny kaszel.

– Doigrał a się suka – wyszeptał. – Niedaleko pada jabł ko od jabł oni.

Jakub pochylił się i odwią zał ł ań cuch z szyi kobiety. Odcią gną ł Tarkę na bok, posadził na wkopanej w ziemię beczce, a sam wró cił do Charewicza. Podprowadził go do budy, rzucił na ziemię, zał oż ył mu obroż ę, zacią gają c mocno na szyi, i przywią zał ł ań cuch.

– Gdzie Lea?

– W bezpiecznym miejscu. U mnie nic jej nie grozi. Stern pocią gną ł za ł ań cuch.

– Musiał em ją zabrać od Bergeró w – powiedział, kaszlą c. – Po ś mierci Szczę ś ciarza i wyjeź dzie Halewiego te bydlaki chciał y ją sprzedać do...

– Gdzie?

– Nie domyś lasz się, redaktorku?

– Dlaczego...

– Dlaczego tu jestem? – Charkną ł gł oś no w przewró coną psią miskę. – Bo dom Pod Księ ż ycem nie dawał mi spać przez lata! Kto jak kto, ale ty, redaktorku, powinieneś znać historię tego miasta. Pisał o niej nawiedzony jak ty Szarkowski. To był a moja sprawa. Mó wili, ż e podkomisarz zwariował, ale każ dy, widzą c te zakatrupione dzieci, poutykane w beczkach, zamurowane w ś cianach i pod podł ogą, szybciej ode mnie stracił by rozum. Czasem myś lę, ż e oni...

– Kto oni?

– Oni – odpowiedział Charewicz, przewracają c wymownie oczami. – Wypuś cili mnie specjalnie, bym wyró wnał rachunki. Myś lał eś, pisarczyku, ż e to przypadek?

Stern nie brał do gł owy kolejnych fantazji, któ re rodził y się w chorej gł owie zbiega. Zostawił typa przy budzie i podszedł do Malwiny. Pó ł naga w rozerwanej halce nie miał a sił, aby się podnieś ć. Jej ś liczny czarny warkocz uwalany był w bł ocie. Stern wzią ł ją na rę ce i zanió sł do domu. Poł oż ył w sypialni na ł ó ż ku i podał wodę do picia w garnuszku. Jej widok niespodziewanie podniecił go. Czerwienią c się, wytarł zwilż oną ś ciereczką jej zakrwawione, nabrzmiał e usta, wyraź nie czują c od niej alkohol.

Gospodyni patrzył a na niego ś licznymi niebieskimi oczami, raz po raz posył ają c zza niebiań skich rzę s wś ciekł e bł yskawice. Rozpoznał a go. Dał a mu się podejś ć jak dziecko, gdy przyszedł z wycwanioną pindą, i teraz sama był a sobie winna.

Stern doprowadził Malwinę do ł adu i niemal sił ą nał oż ył jej koszulę i spó dnicę. Potem ubrał ją w pł aszcz, któ ry zdją ł z wieszaka, wcisną ł buty i okrytą kocem wynió sł na ulicę. Kopną ł wś ciekle furtkę i zawoł ał do przysypiają cego na koź le fiakra, by się wreszcie ruszył.

– Do Wiedeń skiej! – krzykną ł, sadzają c dziewczynę na wyś cielonej derką ł awce. – Ale z ż yciem!

Doroż karz spojrzał na niego jak na wariata, lecz nie dyskutował, a szkapa popę dzona batem dostał a nagle wigoru.

Stern zerkną ł na zegarek. Był już kilka minut spó ź niony. Minę li Dom Inwalidó w, Gó rę Stracenia i stary cmentarz ż ydowski. Na rogu Kazimierza Wielkiego i ś w. Anny drynda zahamował a przed rozpę dzonym tramwajem i wtedy leż ą ca dotą d spokojnie pasaż erka niespodziewanie zeskoczył a na bruk i zaczę ł a uciekać, gubią c pł aszcz. Darł a się przy tym na cał e gardł o, wyzywają c wspó ł pasaż era od zł amanych chujó w. Stern rzucił się za nią w pogoń. Po kilkudziesię ciu krokach dopadł ją. Na oczach zdumionych przechodnió w wykrę cił jej rę kę i przyprowadził do doroż ki. Uś miechał się przy tym jak zdesperowany mą ż, któ ry napomina pijaną ż onę podczas mał ż eń skiej kł ó tni.

Kiedy poobijana Malwina znalazł a się znowu na siedzeniu, rozwś cieczony zawoł ał do fiakra, by się wreszcie poś pieszył.

Woź nica robił, co mó gł, a znał się na rzeczy. Przeganiał inne pojazdy, lawirował mię dzy samochodami, doroż kami, rowerzystami i pieszymi wchodzą cymi co rusz na jezdnię. Przy ś w. Stanisł awa Stern zastukał pię ś cią w ł awkę, a gdy drynda się zatrzymał a, zapł acił za jazdę i dał fiakrowi zł otó wkę ekstra, by zrobił jeszcze jeden kró tki kurs.

– Pojedziesz pan na plac Mariacki – rzucił – i zajdziesz do dziesią tego komisariatu policji. Powiesz pan dyż urnemu, ż e redaktor Stern przekazuje pozdrowienia panu komisarzowi. Podasz pan adres z Kulparkowskiej i poprosisz, ż eby natychmiast tam jechali. Zapamię tał eś pan?

– Co mam ni pamię tać! – odburkną ł woź nica, zeź lony. – Redaktor Stern przekazuji puzdrowienia panu kumisarzowi! A co z dziunią? – zapytał przytomnie.

– Dziunię oddaję gratis!

– Oddaję gratis! – powtó rzył ze ś miechem, pokazują c poż ó ł kł e zę by, i ostro strzelił z bata.

Poddał a się, nie miał a już sił walczyć, gdy podkowy zadzwonił y hał aś liwie po bruku. Od rana targał y nią wą tpliwoś ci. Jakiś dziwny gł os gadał w ś rodku jej gł owy, ż e ma dział ać, bo potem bę dzie za pó ź no. Wystraszył a się tego gł osu, bo był już jasny dzień. A kiedy kroił a mydł o do prania i mieszał a szczypcami poś ciel, usł yszał a go jeszcze raz, cał kiem wyraź nie. Mó wił, ż eby przestał a stroić sobie ż arty i skoń czył a z tym natychmiast, bo trafi tam, gdzie jej matka, do furdygarni. Wię c przeż egnał a się, tak jak kiedyś pod ś wię tym obrazem, a potem wypił a pó ł szklanki wó dki na odwagę i podeszł a do telefonu. Znalazł a numer w ksią ż ce telefonicznej i wykrę cił a kolejno: jedynkę, zero, dwó jkę i na koń cu znowu dwa zera, komendy wojewó dzkiej. Pod drugiej stronie odezwał się mł ody mę ż czyzna, któ ry przedstawił się sł uż bowo i zapytał, o co chodzi. Skł amał a. Powiedział a, ż e podsł uchał a rozmowę o tym, ż e w domu przy Akademickiej odbę dzie się dziś poką tny zabieg. Nie powiedział a, dlaczego dzwoni. Zrobił a tak, bo dziś w jej ż yciu stał o się coś nienormalnego. Po przebudzeniu poczuł a dziwny ucisk w brzuchu, a potem delikatne ruchy. Miał a w sobie prawdziwe dziecko, jego dziecko. Nie chciał a już ż yć w samotnoś ci, w oczekiwaniu na coś, co moż e nigdy się nie zdarzy. Wiedział a, co to jest zdrada i jak się za nią pł aci, ale wł aś nie dlatego, ż e to on był jego ojcem, musiał a z nim skoń czyć natychmiast.

Dokł adnie wtedy, kiedy odł oż ył a sł uchawkę, pojawił się wysoki, barczysty blondyn i bez pytania wymierzył jej karę. Straszną karę za cał e ż ycie.

Niebawem ich rachunki się wyró wnają, pomyś lał, kierują c się do Wiedeń skiej. Pozory. Otaczał go ś wiat pozoró w i nic nie był o w nim takie, jak na pierwszy rzut oka się wydawał o. Zastanawiał się, kim jest ten, dla któ rego przygotował kopertę z pakietem, skoro Charewicz waruje zwią zany przy psiej budzie? I kim jest ten drugi, kto maczał palce w jego ucieczce? Ktoś ró wnie nieobliczalny i na tyle waż ny, ż e mó gł obiecać zamianę celi w Kulparkowie na wygodniejsze lokum. Warunek? Musiał mu przyprowadzić na postronku akuszera.

Wilga nakarmił a Mirandę wę dzoną rybą, a kotka z wdzię cznoś ci polizał a ją po rę ce. Potem zabrał a się na poważ nie za swó j wyglą d. Zmienił a uczesanie i zrezygnował a z makijaż u. W ostatniej chwili znalazł a feler w swoim przebraniu. W czasie wizyty u Tarki poduszka schowana pod spó dnicą wyś lizgiwał a się jej, wię c teraz zrobił a pas z weł nianego szalika, zapinanego na trzy haftki. Wł aś nie zamykał a drzwi, gdy usł yszał a na klatce schodowej kroki wdowy, niosą cej z piwnicy wę giel. Skrył a się szybko w swoim pokoju.

Kiedy pani Koszko zaczę ł a szturchać pogrzebaczem w palenisku pieca, de Brie siadł a przesą dnie na krześ le. Przeż egnał a się i chwilę pó ź niej w niemodnym kapeluszu z mał ą tekturową walizeczką zmierzał a rozkoł ysanym krokiem pod sklep Staszkiewicza, vis‑ a‑ vis Wiedeń skiej. Tam, jak ustalili ze Sternem, miał a udawać, ż e czeka na samochó d lub doroż kę.

Gdy weszł a na Jabł onowskich, niespodziewanie rozbolał ją brzuch. Bó l był sto razy gorszy, niż by dostał a okres. Rwał o ją tak, jakby za chwilę miał a naprawdę urodzić. Wiedział a, ż e to, co czuje, jest idiotycznym urojeniem. Zagryzł a wargi i obejrzał a się niespokojnie, lecz ulica był a pusta. Absurd. Dlaczego akurat teraz miał by ją ktoś ś ledzić?

Delikatna mgł a dekorował a lwowskie korso. Tł um jak co dzień pł yną ł w leniwym rytmie. Mę ż czyź ni (dziesią tki mę ż czyzn w gustownych garniturach) uprzejmie uchylali kapelusza, panie zaś uś miechał y się, dyskretnie podpatrują c u innych pań modne w tym sezonie woalki i toczki. Podziwiano szykowne witryny, wymieniano uprzejmoś ci i komentowano ogromny sukces polityczny Polski, zwią zany z poparciem ze strony Wielkiej Brytanii i Francji na wypadek ataku ze strony Niemiec.

Tró jka zdesperowanych mę ż czyzn przedzierał a się pod prą d, klną c i roztrą cają c przechodnió w. Inspektor ukł adał już w gł owie plan na nastę pny dzień. Wiedział, ż e rano bę dzie musiał znaleź ć wł aś ciciela budynku, potem zrobić listę mieszkań có w od parteru po dach i przepytać ich co do jednego, zwracają c uwagę na alibi. Modlił się, by Paluch wreszcie coś znalazł. Wiele by dał, by odciski tego drania pokrywał y się z tymi, któ re trzymali w kartotece. Postawny wzrost, lekarska torba, nikt inny tylko Charewicz, przebiegł o mu przez gł owę. Wydawał o mu się, ż e dobrze go zna i wie, do czego jest zdolny. Dwadzieś cia lat wstecz, przez niemal pó ł tora roku, był jego podwł adnym, czym nie zamierzał się nikomu chwalić. Nie pierwszy i nie ostatni gliniarz, któ ry nie wytrzymał presji i popadł w obł ę d. Szybki awans po wojsku i metody pracy z piekł a rodem narobił y mu wrogó w. Dawna kariera wojskowego lekarza, jeś li w ogó le moż na o niej mó wić, zawalił a się z hukiem. I pomyś lał jeszcze o czymś, o czym nie chciał myś leć, ż e ryzykowna gra, któ rą niedawno wymyś lił, się nie powiodł a. Sam się doigrał.

Ostatnia nadzieja w zarozumiał ym redaktorze, przebiegł o mu przez gł owę i przyś pieszył kroku.

Stern spó ź nił się kwadrans. Wyskoczył z doroż ki i utykają c, wszedł gł ó wnym wejś ciem do kawiarni. Zostawił okrycie w szatni i skierował się wprost do toalety, by sprawdzić wyglą d. Szybko przemył twarz, przygł adził wł osy i poprawił garderobę. Tak odś wież ony wszedł do gł ó wnej sali i zają ł miejsce przy wolnym stoliku pod oknem.

Czekał niecierpliwie na telefon i obserwował ulicę. Gdy niewidoczny pianista przestał grać modnego lambeth walka, usł yszał za plecami mę ski gł os. Wyją tkowo spokojny i niski, któ ry potrafi oczarować kobiety. Sł yszał go już z pewnoś cią, lecz nie mó gł sobie przypomnieć gdzie. Moż e wł aś nie tu, w Wiedeń skiej, w najlepszej lwowskiej kawiarni, a moż e gdzieś indziej? Na ulicy, w redakcji, w koś ciele? Coś osobliwego był o w tym gł osie, lecz co?

Dyskretnie się obró cił, lecz nic podejrzanego nie dostrzegł. Dwie rozbawione kobiety w towarzystwie przystojnego oficera pochł aniał y pą czki, popijają c je kawą z mleczkiem. Barczysty dż entelmen niespokojnie szeleś cił gazetą (z pewnoś cią tajniak ze stajni Zię by lub Popielskiego), a jakiś student w okularach pracowicie robił oł ó wkiem notatki w grubym kajecie, oblizują c palce po kremó wce.

Podszedł kelner i Stern zamó wił bez zastanowienia torcik bezowy z podwó jną kawą. Zgodnie z umową trzymał w palcach kopertę z odliczonymi pienię dzmi i czekał na telefon. Miną ł kwadrans. Torcik bezowy popity kawą wylą dował w jego brzuchu, lecz nadal nic się nie dział o. Wilga najpewniej czekał a pod sklepem Staszkiewicza, naprzeciw Wiedeń skiej, gotowa w każ dej chwili przyjechać na „rozwią zanie”. Lecz gdzie był Zię ba? Jego misterny plan zaczą ł się powoli sypać.

Jakiś klient zasł onię ty pianinem zamó wił lody orzechowe. Sł ychać był o ten sam niski gł os. Jakub nie dosł yszał koń có wki, zagł uszył ją kaszel radcy tytularnego, okupują cego swó j zał oż ony gazetami stolik, na któ rym stał alpakowy dzbanuszek i kawa serwowana w grubej filiż ance na owalnym talerzyku. Radca z pretensją w gł osie poprosił gł oś no o drugi serniczek. Miał być z czekoladową polewą i dodatkowo udekorowany wisienką.

Nie ma nic nadzwyczajnego w tym, ż e ktoś ma chę ć na serniczek z wisienką, a ktoś inny na lody, a jednak... Jakub przypomniał sobie, ż e Wilga wspominał a ostatnio o lodach. Mó wił a, ż e jadł a z kimś pyszne lody orzechowe. Zastanawiał się, gdzie to był o, lecz nie mó gł sobie przypomnieć. Moż e u Zalewskiego, a moż e tu, w Wiedeń skiej?

Odczekał chwilę, a potem wyszedł zza swego stolika i obrzucił wzrokiem przytulną przestrzeń, lecz mę ż czyzny, któ rego zasł aniał o pianino, nie był o już. Na jego stoliku stał pucharek z rozpuszczonymi lodami. W popielniczce tlił się wypalony do poł owy papieros. Na talerzyku leż ał y odliczone pienią dze. Gdzie przepadł ó w goś ć i dlaczego tak się ś pieszył?

Wyjrzał na korytarz. Jak cień ruszył za nim barczysty dż entelmen. Stern niespokojnie otworzył drzwi do toalety. Zajrzał do wnę trza wył oż onego kremowymi kafelkami, lecz przy pisuarach goś cia nie był o. Sprawdził kabiny (barczysty cień za nim) i wszedł do pokoju karcianego, w któ rym czterech posiwiał ych goś ci spokojnie rozgrywał o roberka, ć mią c cygaretki. Potem wpadł do bocznej salki, stawiają c na bacznoś ć czterech studentó w w kamizelkach, pochylonych nad dwoma stoł ami bilardowymi. Tajniak powtó rzył za redaktorem wszystkie czynnoś ci i nagle zmył się nie wiadomo gdzie.

Jakub wró cił do reprezentacyjnego pomieszczenia i zapytał pryszczatego kelnera o telefon.

– Telefon do pana, pierwszy sł yszy!

– A ten pan, co siedział za fortepianem.

– Muzyk?

– Klient, ten, co jadł lody!

– Dopiero cu wyszedł. Ni wiedział em, ż e szanuwny pan jest nim zainteresuwany? Bo gdybym wiedział, zarezerwował bym wam osobny stoliczek – zakpił, przygł adzają c palcami tł uste wł osy.

Jakub chciał zł apać cwaniaczka za pokryte ł upież em klapy, lecz w koń cu wyją ł legitymację dziennikarską. Kartonik ze zdję ciem nie zrobił na chł opaku ż adnego wraż enia. Stał wyraź nie zawiedziony, ż e nie zamienił się w szeleszczą cy banknot albo brzę czą cą monetę.

– Od począ tku wiedział em, ż e tu ktoś waż ny – mó wił, ocią gają c się. – Graf ni był za gruby i ni za chudy. Wyż szy od pana, ali tylko deczko. Bardzo dobry z niego czł owik. Dai suty napiwki. – Spojrzał drwią co.

– Mam szukać na ulicy dobrego czł owieka, co daje napiwki?

– Jak go pan zobaczy, na pewno si ni pomyli – ucią ł kelner i znikną ł za kontuarem.

Jakub zabrał z szatni pł aszcz i wcisną ł na gł owę kapelusz. Rzucił na ladę dwa zł ote i ruszył, kuleją c, w stronę Legionó w. Nie miał nastroju, by się cieszyć ciepł ym wieczorem jak inni spacerują cy po korso lwowiacy. Kiedy rozglą dał się za grafem, wydawał o mu się, ż e sł yszy gdzieś warkot odjeż dż ają cego motocykla, a potem dostrzegł sylwetkę inspektora Zię by, któ ry w towarzystwie dwó ch barczystych cieni zmierzał co tchu w stronę czarnego samochodu.

Policyjny citroen wyrwał z piskiem w stronę Sykstuskiej. Stern gapił się bezradnie, przeklinają c pod nosem wyprawę na Kleparó w. Zawió dł, i misterny plan uł oż ony przez inspektora legł w gruzach. Na szczę ś cie kilkanaś cie krokó w od niego zatrzymał a się taksó wka, z któ rej wysiadł a wyperfumowana dama wiadomej profesji. Natychmiast zają ł jej miejsce.

– Niech pan jedzie za nim! Szybko jak się da! – Pokazał znikają ce za zakrę tem auto.

Wjechali w Sykstuską. Pod witryną sklepową spacerował a Wilga z mał ą walizką, w sukience wydę tej jak ż agiel. Patrzył a zniecierpliwiona na zegarek. Nie był o czasu na sentymenty. Pomyś lał, ż e pó ź niej przyjdzie czas na wyjaś nienia i przeprosiny, ale teraz liczył a się każ da sekunda.

Taksó wkarz zwolnił na Sapiehy, niespokojnie dopytują c się o cel jazdy. Stern z miną pokerzysty oznajmił, ż e wł aś nie ś cigają niebezpiecznego mordercę, co zwiał z Kulparkowa.

Kierowca struchlał.

– Tycował em syrdecznie. Na ż artach się pan ni zna? – Jakub naś ladował gł os kelnera z Wiedeń skiej.

Szofer zaś miał się pó ł gę bkiem i skupił uwagę na drodze.

Na ulicy ś cielił a się delikatna mgł a. Tylne ś wiatł a samochodu jadą cego przed nimi znikał y co rusz i niespodziewanie znowu się pojawiał y. Przemknę li nad torami kolejowymi do Bukaresztu i znaleź li się na wylotó wce prowadzą cej na lotnisko.

Zostawił motor za krzakiem bzu, przy kamiennym sł upku. Pilotkę i gogle schował do torby i skierował się w stronę hangaru. Ostroż nie pchną ł stalowe drzwi i wszedł do wnę trza oś wietlonego bladym ś wiatł em. Poczuł draż nią cy zapach paliwa i smaru. Przemkną ł jak cień przez warsztat peł en beczek, schodkó w, skrzynek z narzę dziami i znalazł się w hangarze.

Rozejrzał się. Przed nim stał pomalowany na stalowo dwupł at z napisem LOT, za nim trzy turystyczno‑ sportowe RWD‑ 5 w wiosennych kolorach i szkolny szybowiec ze zdemontowanymi skrzydł ami. Szukał pilota, któ remu rano dał zaliczkę. Tego samego zapaleń ca, któ ry latał codziennie do stolicy z pą czkami od Zalewskiego, konkurują cymi z wypiekami Bliklego na Nowym Ś wiecie.

Zgodnie z umową jego samolot powinien stać na pasie gotowy do odlotu, lecz niespodziewana mgł a, któ ra spadł a na miasto, pokrzyż ował a im plany. Sam też nie był bez winy. Spó ź nił się niemal pó ł godziny. Mó gł by wprawdzie zajś ć do kierownika lotó w i zapytać o pilota, lecz wtedy niechybnie by się zdradził. Postanowił przeczekać do rana i polecieć, gdy tylko mgł a się podniesie.

Wracał do motocykla, zł orzeczą c pod nosem, i wtedy usł yszał szum nadjeż dż ają cego samochodu. Przystaną ł i nasł uchiwał. Wó z zahamował z piskiem, a potem dał y się sł yszeć trzaś nię cia drzwiczek i odgł osy czyichś szybkich krokó w po betonowej nawierzchni. Stał niezdecydowany i gdy zastanawiał się, co robić, poczuł uderzenia w ł ydkę. Podskoczył ze strachu, a potem zaś miał się w duchu ze swojego tchó rzostwa. Przed nim biegał czworonoż ny stró ż i radoś nie machał ogonem, dopominają c się pieszczot. Nachylił się nad nim i podrapał go po grzbiecie. Pies w dowó d wdzię cznoś ci oparł się przednimi ł apami o jego kolana i polizał go po rę kach.

Ż ał ował tylko, ż e na razie nie bę dzie mó gł spotykać się z nowo poznaną dziewczyną. Przypadek sprawił, ż e tak jak on lubił a lody orzechowe i tak jak on był a sierotą. Spotkali się dwa razy i umó wili do kina. Nosił a ś liczne imię ptaka, któ ry ś piewa przed deszczem, i był a inna niż poznane wcześ niej dziewczyny. Miał a poł udniową urodę, kasztanowe oczy i czarne krę cone wł osy. Ostatnim razem wł oż ył a wiś niowy ż akiet i klasyczne czó ł enka. Oczarował a go. Był a dyskretna i się nie narzucał a. Pozwalał a mu być sobą i moż e dlatego podarował jej biał ą ró ż ę. Pomyś lał, ż e kiedy wszystko przycichnie, odnajdzie ją i zabierze do Krakowa, do swojej drugiej ciotki. Ż ał ował tylko, ż e nie zdą ż ył się z nią poż egnać.

Nagle do jego uszu doleciał podejrzany szmer. Kilkanaś cie krokó w od niego odezwał się przyciszony mę ski gł os.

– Znalazł em, panie inspektorze, motocykl. Drań musi gdzieś tu być, silnik jest jeszcze gorą cy.

– Oczy na czubku gł owy! Skwara, ubezpieczasz od tył u, a ty, Jacewicz, idziesz po mojej lewej!

Kroki prę dko zbliż ał y się w jego stronę. Poprawił torbę z narzę dziami, wiszą cą na ramieniu. Chciał wsią ś ć do jednego z samolotó w i przeczekać, lecz w ostatniej chwili zmienił zamiar.

Zapalili ś wiatł o w hangarze i sprawdzili wnę trze metr po metrze. Zajrzeli do kokpitó w samolotó w, nie omijają c szybowca. Jacewicz nawet siadł za sterami, udają c, ż e frunie, lecz ten dowcip nie spodobał się Zię bie, i cał a tró jka szybko wyszł a na zewną trz.

Zmierzchał o. Ś wiatł o latarek trzymanych przez wywiadowcó w ukł adał o się w krzyż ują ce się smugi, przeczesują ce teren. Rozległ a polana poł oż ona na skraju lwowskiego lotniska wynurzył a się niespodziewanie z mgł y jak zalana wodą wyspa. Na jej ś rodku pię trzył a się wież a spadochronowa, któ rej szczyt toną ł w mroku, niczym wielkie stalowe drzewo.

Stanę li. Zię ba wś lepiał się w gę stą mgł ę, dyszą c jak dzik. Za nim dwó ch wywiadowcó w w rozpię tych pł aszczach powtarzał o jego ruchy. Przy hangarze popeł nił bł ą d, niepotrzebnie skrę cił w boczną alejkę i pewnie wtedy facet zapadł się pod ziemię. Na domiar zł ego pojawił a się hał asują ca niespodzianka. Natrę tny kundel. Biegał wkoł o inspektora, ł aszą c się i popiskują c.

– Paszoł won, mó wię ci, paszoł!

– Spieprzaj, czegoś się do pana inspektora przyczepił! – krzykną ł pierwszy mę ż czyzna.

– Poszł a w pizdu, przeklę ta skił a! – dopowiedział drugi goś ć, machają c wś ciekle rę ką.

Rozglą dali się, lecz nic podejrzanego nie zauważ yli. Zię ba zamierzał już wracać, gdy nieznoś ny psiak zaczą ł drapać go po spodniach. Inspektor wzią ł się na sposó b. Podnió sł z ziemi patyk i rzucił go na oś lep. Pies, poszczekują c z uciechy, pobiegł we wskazanym kierunku. Po chwili znó w się pojawił. Trzymał w zę bach jaką ś inną zdobycz. Zię ba nachylił się i zdziwiony wyją ł mu z pyska mę ski but. Nosek zamszowego buta był mokry od rosy, a obcas uwalany gliną. Inspektor zamachną ł się i już chciał wyrzucić go w stronę hangaru, lecz się powstrzymał. Coś był o nie tak, tylko co?

Pogł askał psiaka po grzbiecie, a potem przył oż ył palec do ust i ruszył do wież y. Za nim szli, oś wietlają c drogę, dwaj anioł owie w popielatych pł aszczach, jak ministranci na procesji za księ dzem proboszczem. Z boku za tą tró jką kuś tykał Stern, pogodzony z rolą niechcianego obserwatora. Coraz to przystawał i rozcierał lewe kolano kontuzjowane po wyprawie do domu Pod Księ ż ycem. Jego taksó wka stał a za hangarem, a kierowca niecierpliwie czekał, aż dziwny pasaż er zał atwi swoją pilną sprawę.

Inspektor doszedł do schodkó w prowadzą cych na szczyt wież y treningowej. Schylił się przy drugim ż elaznym stopniu i podnió sł tryumfalnie drugi but z zawią zanym sznurowadł em.

Zrozumieli się bez sł ó w. Zię ba szarpną ł za skobel i otworzył drzwiczki blokują ce wejś cie na wież ę. W milczeniu wskazał palcem na krę pego anioł a i – wykonują c ruchy, jakby krę cił ś migł em – kazał mu wejś ć na gó rę.

Wywiadowca rozł oż ył ramiona, zdją ł pł aszcz i przewiesił go starannie przez porę cz.

Potem zaczą ł wspinaczkę, dzwonią c niemił osiernie podkutymi buciorami o stalowe schodki. Wkró tce pochł onę ł a go mgł a. Denerwują cy odgł os dudnienia przesuwał się coraz wyż ej i wyż ej.

Inspektor spojrzał z niechę cią na Sterna. Namolny dziennikarz był mu teraz najmniej potrzebny. Bezczelnie udawał, ż e go nie widzi, i wpatrywał się w spowijają cą lotnisko gę stą watę, ć mią c papierosa. Pó ł godziny wcześ niej zawalił sprawę. Miał czekać na telefon i przekazać akuszerowi kopertę, jak się umawiali, lecz z tylko sobie znanego powodu spó ź nił się. Facet był na widelcu. Wystarczył o grzecznie siedzieć na tył ku i czekać! Proste? Nawet dzieciak to potrafi. Jemu też jak na zł oś ć nie dopisał o szczę ś cie. Telefon skruszonej Tarki wydawał się koń czyć sprawę, lecz zanim meldunek trafił na jego biurko, zanim machina ruszył a, ptaszek wyfruną ł.

Skoń czył rozważ ania, bo z gó ry sł ychać był o zgrzytnię cie, potem ordynarne przekleń stwa. Zapadł a cisza i nagle dobiegł na dó ł odgł os uderzenia metalu o metal i czyjś przecią gł y ję k. Wspinaczka na podniebne monstrum koń czył a się, gdy skoczek wchodził na platformę zakoń czoną ż urawiem. Zakł adał spadochron i stawał przed furtką, za któ rą otwierał a się dwudziestometrowa przepaś ć.

– Hej tam, na dole! Sł yszycie mnie? – usł yszeli czyjś rozemocjonowany gł os. – Posył am wam waszego kolegę, przywitajcie go grzecznie!

Nad gł owami zazgrzytał stalowy mechanizm.

– No, z Bogiem! – krzykną ł ktoś i po sekundzie dał się sł yszeć ś wist rozwijanej liny i ł opot niewidocznej materii. Obok nich upadł o coś cię ż ko na ziemię. To coś przykrył spadochron, wyglą dają cy jak ogromna pomarszczona ś ciera.

Stern odrzucił papierosa i pobiegł za Zię bą. Gliniarz w prochowcu skierował ś wiatł o na zwiotczał y materiał i odpią ł karabiń czyk zamocowany do koń ca liny, kaleczą c sobie palec. Kiedy odcią gnę li na bok czaszę spadochronu, dojrzeli przywią zanego do szelek wywiadowcę Jacewicza. Z wytrzeszczonymi oczyma i idiotycznym uś miechem na twarzy wyglą dał, jakby kró tki lot dostarczył mu niezapomnianych wraż eń.

Mę ż czyzna się nie ruszał. Inspektor pochylił się i obró cił mu gł owę. W trupim ś wietle latarki widać był o rozł upaną skroń, jakby ktoś wbił w nią ostrze kilofa. Drugi anioł aż ję kną ł z wraż enia, widzą c wyciekają cy na trawę mó zg kolegi.

– Napatrzyliś cie się już? – usł yszeli szyderczy ś miech, przebijają cy się przez mgł ę. – Kto chce być nastę pny?

Po tych sł owach rozległ się terkot zapadki i lina powoli powę drował a do gó ry.

– Zdechniesz tam! – rzucił Zię ba, oswobadzają c ciał o przodownika z uprzę ż y.

– Ja pó jdę, szefie. Dopadnę tego skurwysyna, a wtedy za siebie nie rę czę. – Anioł nerwowo odgryzł nadł amany paznokieć i gł oś no spluną ł w bok.

– Ani mi się waż! Wcześ niej czy pó ź niej sam zejdzie – wycedził Zię ba.

– Boicie się tu wejś ć, tchó rze!

– Zleziesz tu sam, bydlaku! Niedł ugo cię przypili.

– Tchó rze!

Po chwili dał się sł yszeć szum. Mę ż czyzna z gó ry oddawał na nich mocz, ś mieją c się do rozpuku. Tró jka rozpierzchł a się na boki.

– Szefie, ja tego nie wytrzymam. Jacek chciał z nim po dobroci i nawet spluwy nie zdą ż ył wyją ć!

Zię ba wyszarpał z kieszeni chustkę, wytarł wł osy, a potem zmią ł ją nerwowo i wyrzucił na ziemię.

– Dobra, idziesz na swoją odpowiedzialnoś ć – powiedział rozeź lony. – Tylko uważ aj! Stern, jesteś ś wiadkiem, ż e Skwarczyń ski sam się wyrywa.

Przodownik wyją ł z kabury pistolet i przeł adował.

– Dzię ki, szefie. Facet jest mó j i migusiem tu przyfrunie! – wysapał.

Po chwili na schodach wież y rozległ y się gł oś ne kroki. Gliniarz szedł nieró wno, zwalniał, jakby obmyś lał taktykę, podzwaniają c na postrach pistoletem o porę cz. Smuga ś wiatł a wę drował a wyż ej i wyż ej, jak przed finał owym skokiem na trapezie w cyrku.

– Widzisz go? – rykną ł Zię ba.

– Na razie nie, szefie! Zaraz bę dę pod platformą.

– Jakby co, wal bez zastanowienia!

– Spokojna gł owa. Skakał em z tej wież y kilka razy. O, teraz bę dzie zakrę t i przedostatni schodek...

Nie dokoń czył. Coś się zakotł ował o. Ogł uszają cy strzał przeszył powietrze, a potem sł uchać był o ł omot. Niedaleko od inspektora spadł a latarka. Jej ś wiatł o celował o teraz w stronę pasa startowego. Ktoś ję czał, towarzyszył o temu rytmiczne uderzanie, jakby uruchomił się wielki mechanizm zegarowy i zepsuta wskazó wka bił a w cyferblat.

Stern się poderwał. Od począ tku był w tej grze. Sam nie wiedział kiedy znalazł się na schodach, niepomny na ostrzegają cy krzyk Zię by, któ ry z doł u pró bował mu przyś wiecać sł abym ś wiatł em. Gdy był już gdzieś w poł owie drogi, obok niego, niemal na wycią gnię cie rę ki, coś przemknę ł o jak upió r. To coś spadł o, lecz za chwilę uniosł o się do gó ry, by znowu opaś ć na sprę ż ynują cej linie.

– Jesteś tam, Kuba? – krzykną ł z doł u Zię ba. – Chryste, co ten skurwiel ze Skwarczyń skim zrobił?

Stern pró bował dojrzeć w ciemnoś ci zwisają cy na linie kształ t, lecz zrezygnował i ruszył po omacku na gó rę, trzymają c się zimnej metalowej porę czy. Dotarł pod platformę i wstrzymał oddech. Starał się wył owić każ dy szmer, lecz wcią ż dolatywał y do niego z doł u gł oś ne przekleń stwa inspektora i dudnienie jego wł asnego serca.

– Skwara, co ten drań z tobą, kurwa, zrobił? Skwa‑ ra!

Biadolenie Zię by nie ustawał o. Inspektor się rozkleił. Sł ychać był o jego szloch, któ ry zamienił się w wycie ranionego zwierzę cia. Do wycia doł ą czył się pies. Skowyczał, jakby obdzierano go ze skó ry.

– Paszoł won, mó wię po dobroci, paszoł! – odtrą cił go nogą, lecz pies nie reagował. Stern zł apał się porę czy i podcią gną ł.

– Teraz na ciebie kolej – usł yszał mił y, niski gł os, dokł adnie wtedy, gdy kontuzjowane kolano odmó wił o mu posł uszeń stwa i noga obsunę ł a się na przedostatnim stopniu. Poś lizgną ł się na jakiejś wodzie, a moż e na oleju. Dotkną ł palcem plamy i pową chał. Krew. Czyja to krew? I gdzie jest pistolet Skwarczyń skiego?, przemknę ł o mu przez gł owę.

Nagle ł oskot metalu o metal omal nie rozsadził mu czaszki. Widział iskry, pió ropusz iskier, jak z gigantycznej zapalniczki, wystrzelił tuż obok jego twarzy i zgasł. Zapalniczka na nowo wysypał a snop iskier, teraz z lewej strony jego gł owy, i już wiedział, ż e jeś li chce ż yć, musi się natychmiast uchylić.

Podją ł walkę. Ruszył z impetem w stronę przeciwnika, lecz trafił w pustkę. Adwersarz z jakiegoś powodu wycofał się na platformę, charczą c i plują c na Sterna.

– Nic mi nie zrobicie. Sł yszycie, nie zrobicie mi nic! – dobiegł o z gó ry.

Gł os nie był już taki donoś ny. Zmę czony walką mę ż czyzna przesuwał się gdzieś na gó rze od bandy do bandy okalają cej stalową platformę. Był bosy i redaktor nie mó gł zlokalizować jego poł oż enia.

Wreszcie przypomniał sobie, gdzie sł yszał ten charakterystyczny gł os. To był on, nie mó gł się mylić! W kawiarni Wiedeń skiej. A wcześ niej? Kiedy czekał za przepierzeniem u Szczę ś ciarza na przymiarkę spodni. Tak. Wtedy wszedł jakiś mę ż czyzna, któ rego nie widział.

Przeprosił krawca, ż e przeszkadza, i zaraz wyszedł. A potem usł yszał Leę. Zawoł ał a uradowana, ż e wychodzi odprowadzić goś cia, ale na schodach zawró cił a, bo niespodziewanie pojawił się wujek Halewi.

– Stern, co się tak, kurwa, grzebiesz?! – darł się Zię ba. – Zł aź na dó ł, pó kim dobry!

Redaktor nie odpowiadał. Gapił się na zamglony horyzont. W oddali, przy wjeź dzie na drogę koł owania zamajaczył a mu chmara ś wiateł ek jak robaczki ś wię tojań skie. Tumult narastał i po kilku minutach pojawił a się grupa poś cigowa. Policyjne posił ki otoczył y wież ę.

Wieczorny spektakl wcią ż trwał. Podjechał y trzy samochody. Czterech mę ż czyzn wyskoczył o z pierwszego auta i wytaszczył o reflektor z bagaż nika. Podł ą czony do akumulatora celował w koronę wież y, jak na ć wiczeniach opelotki. Na placu zrobił o się widno i był oby widać wię cej, gdyby nie paskudna mgł a, zasnuwają ca wszystko wokó ł, w któ rej ludzie przypominali duchy, lotnisko zaś i stoją ca z boku wież a gigantyczne dekoracje do makabrycznego filmu.

Nie uciekał. To co nieuchronne i tak miał o się za chwilę stać. W garś ci ś ciskał hak umocowany w drewnianej rą czce, gotowy jak zakrzywiony orli dzió b precyzyjnie uderzyć w skroń lub oko. Ś mierć wyznaczył a go do tej specjalnej roli już wtedy, gdy przyszedł na ś wiat i gdy jego matka opuś cił a go na zawsze, jakby wypadł z gniazda. Wychowywał się u ciotki. Starej sknery, któ ra bił a go za byle co i cią gał a ze sobą do koś cioł a. Kiedy skoń czył osiemnaś cie lat, po jakiejś sprzeczce posadził a go za stoł em, poczę stował a wó dką i zdradził a prawdę o jego ojcu. „Wcale nie był bohaterem – powiedział a zgryź liwie – i nie zginą ł od kuli, walczą c z Rosjanami, jak opowiadał ci wuj. Mojego brata, a twojego ojca powiesili przyjaciele, a wiesz dlaczego? Bo zamarzył sobie, idiota, zobaczyć swojego nowo narodzonego syna. Ciebie. Ty nosisz nazwisko po swoim wuju Jerzym, bo nie chcieliś my zmarnować ci ż ycia, i nie nazywasz się Oskar Frycz, tylko Kinzel, Zapamię taj: Oskar Kinzel! Tak mi się za wszystko, ł obuzie, odwdzię czasz? ”.

Przyjaciele ojca. Musiał ich odnaleź ć i odpł acić każ demu pię knym za nadobne. Po nich, wiedział o tym, przyjdzie kolej na zrzę dliwą ciotkę.

Stern poznał po gł osie Popielskiego z komendy miejskiej.

– Mamy go, panie inspektorze – powiedział cheł pliwie komisarz.

– Kogo? – Zię ba spojrzał z niechę cią.

– No, Charewicza, panie inspektorze. Kiedy odwiedziliś my Tarkę, skrył się do psiej budy, jak kundel. Ktoś go przywią zał do ł ań cucha i upalikował. Jest cał y poparzony jak rak. Na widok spluwy sam wystawił grzecznie rą czki po bransoletki. Moż e go pan zobaczyć, siedzi z tył u w samochodzie.

– A tam na gó rze to kto siedzi, moż e ksią dz proboszcz?

– Nie wiem, panie inspektorze.

Popielski zaczą ł się usprawiedliwiać, lecz Zię ba przerwał mu obcesowo.

– Napiszesz pan raport, komisarzu! Moż e być nawet po ł acinie. Nie jestem takim ignorantem, za jakiego mnie pan, kurwa mać, bierzesz!

Inspektor zaż ą dał tuby, a gdy mu ją podano, odgią ł się na pał ą kowatych nogach i wś ciekle wycharczał pod niebo swoje ż ą dania.

Zakł adnik miał się natychmiast poddać i, trzymają c rę ce nad gł ową, zejś ć na dó ł. Inspektor wspaniał omyś lnie dał mu dziesię ć sekund. Kiedy skoń czył gł oś ne odliczanie, pokazał palcem na trzech stoją cych w pogotowiu funkcjonariuszy. Na ten znak policjanci w heł mach, uzbrojeni w pistolety i latarki, ruszyli bojowo na szczyt.

– Macie go? – wydarł się po chwili Zię ba. – Sprowadź cie mi go na dó ł w jednym kawał ku!

Nie był o odpowiedzi.

– Co, mowę wam odję ł o? Jeszcze ten idiota Stern! – mrukną ł do siebie. – Hej, uważ ajcie na Sterna. Ten redaktorek potrafi wszystko zepsuć!

I znowu odpowiedział o mu milczenie.

– Psiakrew, ogł uchli wszyscy! – rzucił pod nosem i dyszą c, zaczą ł mozolną wspinaczkę na szczyt. Pokonał ostatni schodek i staną ł jak wryty. – Co, do cholery? – wystę kał.

– Facet znikną ł, inspektorze. Na platformie go nie ma. Został a po nim marynarka i jeszcze to – funkcjonariusz podał ró ż aniec.

– Przecież nie wyfruną ł – warkną ł Zię ba, chowają c koraliki do kieszeni spodni.

Szybko obszedł podest. Rozglą dał się niespokojnie, jakby chciał przebić mgł ę wzrokiem.

– Poś wieć cie tam – poinstruował Stern, wskazują c wystają cy z platformy ż uraw, któ ry toną ł w mroku.

Zię ba odebrał latarkę z rą k funkcjonariusza i skierował ś wiatł o na sam szczyt dź wigu.

Wpierw ujrzeli stopy w czarnych skarpetkach, potem spodnie od garnituru i wywaloną na wierzch biał ą koszulę, zaplamioną krwią. Skwarczyń ski nie chybił. Krwista ró ż a dekorował a pierś denata, niczym karnawał owy kotylion z fantazyjną szarfą. Ś wiatł o latarki wył owił o też z ciemnoś ci rę ce. Zwisał y ł agodnie wzdł uż ciał a z dł oń mi otwartymi, jakby w geś cie powitalnym. Wreszcie w aureoli ś wiatł a i w oparach mgł y ukazał a się gł owa. Lekko pochylona, w ukł onie dla widzó w, z zaciś nię tą na szyi pę tlą z krawata. Potargane lniane wł osy denata spł ywał y na urodziwą twarz, a z otwartych ust prześ miewczo wystawał zrulowany ję zyk.

– Chryste Panie! – Zię ba patrzył z niedowierzaniem. – Frycz? Oskar Frycz!

Stern wytę ż ył wzrok. Zdawał o mu się, ż e oczy wisielca wpatrują się w mgł ę, jakby spoza niej miał o coś nadlecieć.

Gniazdo koł ysał o się na wietrze jak wiklinowa gondola, a mał e darł y się niemił osiernie, dopominają c się jedzenia. Irytował go zwł aszcza ten mniejszy. Wcią ż kiwał się na boki, rozmyś lnie proszą c o reprymendę. Nie chciał dł uż ej tego znosić. Wyrok zapadł. Zakrzywiony orli dzió b jak stalowy hak precyzyjnie uderzył w skroń, a potem w oko gł upiego pisklaka. Mał e ciał o zadrgał o zdziwione i natychmiast się uspokoił o, lecz on nie przestawał. Dziobał zaciekle i wbijał szpony, aż z ż ywej, pokrytej puchem istoty został a krwawa miazga, któ rą, delektują c się, poł kną ł. Potem staną ł na krawę dzi gniazda, rozpostarł skrzydł a i silnym strumieniem oddał na ziemię stolec.

 

 



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.