|
|||
Wtorek, 11 kwietnia 1939– Puk‑ puk! Otwó rzcie! Przyniosł em wam wielkanocne jajeczka! – zawoł ał Dł ugi, wchodzą c do pokoju „kryminalistó w”. Zdziwiony, ż e nie zastał Wilgi, postawił koszyczek na jej biurku i przysiadł na krześ le, starannie poprawiają c kanty. – Jak wraż enia po meczach? – zapytał. – Moż e być. – Aż tak, Kuba, ź le? – Fatalnie – odpowiedział Jakub, przypominają c sobie poniedział kową awanturę, po tym jak wró cił do domu pod dobrą datą. – Ofiary muszą być, wł aś nie taki jest, bracie, sport! – skwitował Okularnik, nie odstę pują c Sterna. – Chyba nie ż ał ujesz, ż e się ze mną wybrał eś? Stern burkną ł coś w odpowiedzi. – Boż e, co to był za mecz? – rozpł ywał się Dł ugolato. – CSK Bratislava padł a jak kawka. Pogoń dwa razy gó rą. Zaskoczenie zupeł ne. Oto, co mogą zdział ać twarde tył y i skuteczny napad! Dwa do jednego w pierwszym, a w rewanż owym dwa do jaja. Ten wynik przejdzie, bracie, do historii Leopolis. Co o tym są dzisz? Stern kolejny raz nie odpowiedział. Przypomniał sobie za to spotkanie z Andrzejem Zię bą. Trafili na siebie w przerwie meczu przy bufecie i zdą ż yli wydudlić po halbie. Rozgorą czkowany gliniarz napomkną ł mu o ś ledztwie. – Sprawa Szczę ś ciarza zatacza coraz szersze krę gi. Wydarzenia nabrał y niesł ychanego tempa i cał kiem moż liwe, ż e bę dziesz mi, Kuba, niedł ugo potrzebny. – A moż e ty mnie? – rzucił w odpowiedzi. Zię bie spodobał się ten dowcip. Przerwał rozmyś lania. Redaktor sportowy przeanalizował obronę Sł owakó w i wytkną ł bł ą d sę dziego. – No, tak. Cisza w domu to chyba jedyna korzyś ć ze starokawalerstwa – podsumował filozoficznie i wyszedł na korytarz, podś piewują c hymn Pogoni: Jeden lubi kurczę z roż na, drugi piwem pasie brzuch. – Nasz ideał: pił ka noż na – podją ł bezwiednie Stern – wieczna walka, wieczny ruch. Wilga zjawił a się w pokoju redakcyjnym kró tko po pierwszej i zdziwiona zapytał a o stoją cy na jej biurku koszyczek. Kiedy Stern wyjaś nił, ż e był jej cichy wielbiciel, podniosł a sł uchawkę, poł ą czył a się z dział em sportowym, by podzię kować Dł ugiemu za ś wią teczny prezent. Potem wyję ł a talerzyki i poł oż ył a na nich kawał ki lukrowanego makowca. Gdy Stern delektował się ciastem Okularnika, de Brie zrelacjonował a mu poranną wyprawę do prosektorium. Przyznał a, iż liczył a na to, ż e w zakł adzie medycyny są dowej przy Piekarskiej spotka swego znajomego, pana Artura Kozieczkę, lekarza z zespoł u profesora Sieradzkiego, któ ry w wię kszoś ci przypadkó w sam przeprowadzał sekcje, lecz ten jak na zł oś ć wyjechał na urlop. Trafił a na mł odziutkiego asystenta, któ ry wyraź nie był zakł opotany jej najś ciem. Dopiero co skoń czył zaję cia i wybierał się do miasta na obiad, wię c zamienił a z nim ledwie kilka sł ó w, po czym jej rozmó wca wsiadł na motocykl i odjechał. – Chciał am poznać wyniki badań z sekcji noworodka przed prokuratorem. Chcę ci, Kuba, udowodnić, ż e... – Jak się nazywa twó j nowy znajomy? – przerwał jej Stern, oblizują c palce z lukru. – Oskar Frycz – rzucił a, nie wiadomo dlaczego czerwienią c się. – A wię c wiem już, ż e twó j mł ody koroner ma na imię Oskar. – Mó j? Jakub nie odpowiedział. Podszedł do okna i oparty ł okciami o parapet obserwował grupkę osó b czekają cych na tramwaj na przystanku przy Legionó w. Wysoki jegomoś ć z teczką, dwie kobiety w kapeluszach i mę ż czyzna w granatowym kombinezonie zbierają cy ś mieci do worka. Był jeszcze ż oł nierz spacerują cy wzdł uż peronu, któ ry po dojś ciu do sł upka z rozkł adem robił przepisowy zwrot, jakby stał na warcie. Statystycznie biorą c, któ reś z tej pią tki niecierpliwie czeka na jego nowy tekst. Tekst o pechowym Szczę ś ciarzu i o jego mał ej có reczce, któ ra przepadł a bez ś ladu. – Czy ten, jak mu tam, Oskar chwalił ci się, ż e badał poszatkowane ciał o kró lika? – zapytał, przeł ykają c makowiec. – Moż e na jego szkieł ko mikroskopowe trafił a sierś ć i fragment ogona? – Bzdury pleciesz! – Odstawił a z hukiem swó j talerzyk. – To profesjonalista. Wykonał już samodzielnie kilkanaś cie fachowych analiz. – Nie wiedział em, ż e krojenie trupó w to profesja – powiedział Stern zjadliwie, obracają c się do niej. Wilga wzię ł a gł ę boki oddech, by nie dać się sprowokować. – To czł owiek z pasją – zaczę ł a niespokojnie. – Pisze pracę o stę ż eniach poś miertnych. Obiecał, ż e pokaż e mi zbiory preparató w medycznych i... – Co, i... – Umó wił am się z nim za tydzień – zakoń czył a, wkrę cają c papier do maszyny. Stern nie zamierzał się z nią dł uż ej droczyć, bo przypomniał sobie nagle o kimś, kto mó gł by mu pomó c w rozwikł aniu zagadki. Ubrał się poś piesznie i wyszedł, salutują c zdziwionej Wildze do kapelusza. Dochodził a trzecia, gdy wszedł do budynku szpitalnego przy Piekarskiej. Zdą ż ył w ostatniej chwili, bo Mosze Halewi był już spakowany i czekał tylko na wypis. Jego drewniana walizka (podobna do tej, jaką chował Szczę ś ciarz w swojej pracowni) stał a w gotowoś ci przy drzwiach. Tym razem luftmensch nie był sam. W ciasnej salce przy parawanie siedział na taborecie jego przyrodni brat Szmul, któ ry przyjechał z Jaworowa. Na oko był starszy od Mosze o kilkanaś cie lat. Dł uga siwa broda upodobniał a go do ś wią tka. Ubrany był tradycyjnie, w czarny jedwabny chał at przewią zany pasem, a na nogach miał biał e poń czochy i pł ytkie trzewiki zapastowane na czarno. Jego gł owę ozdabiał a biał a szydeł kowa jarmuł ka. Troskliwy Szmul przywió zł bratu ś wią teczną macę, gdyż wczoraj miną ł ostatni, sió dmy dzień Pesach, wielkiego ż ydowskiego ś wię ta, na pamią tkę przejś cia przez Morze Czerwone. Niestety, Halewi nawet jej nie spró bował, bo wedł ug wskazó wek lekarza mó gł spoż ywać jedynie pł yny, przeciery i, co najwyż ej, studzieninę cielę cą. Gdy Mosze usł yszał, ż e Mykoł a Pronobis został zmielony w mł ynie, podnió sł się na poduszce, a na wieś ć, ż e Wiktora Ż eleź nika zamordowano z zimną krwią w jego wł asnym gabinecie adwokackim, aż przysiadł na ł ó ż ku. Okaleczony nie był w stanie mó wić, wię c redaktor, jak poprzednio, podał mu notes i pió ro, z proś bą, by pomó gł mu rozwikł ać zagadkę. Dł uż szą chwilę trwał o, zanim chory wykonał szkic z objaś nieniami. W notesie pojawił a się rzeczka, las, mgł a, gó ry. Wyrosł y też sylwetki ż oł nierzy. Nieporadnie narysowane i ustawione w polach jak na szachownicy. Legenda ze strzał kami nie pozostawiał a wą tpliwoś ci: Mykoł a Pronobis stał na warcie. Obok niego widać był o skulonego ż oł nierza, przedzierają cego się przez gę stwinę krzakó w. – To Pronobis ogł osił alarm? – zapytał Stern. – Czy to on peł nił wartę w dniu, w któ rym uję to wojaka wracają cego z lewizny? Mosze przytakną ł. – A ci dwaj ż oł nierze siedzą cy za stoł em to kto? „Wiktor Ż eleź nik i Sylwester Bal. To jest są d polowy” – napisał Mosze. – Przy tej strzał ce dopisał pan, ż e oficerem, któ ry nadzorował egzekucję, był Sylwester Bal? – Stern zł apał się za gł owę. „To wł aś nie on był tym austriackim oficerem, któ ry o ś wicie zorganizował ten haniebny pokaz” – objaś nił Halewi. – Znał em go potem z innej strony. Sł yszał em, ż e w latach dwudziestych zał oż ył jaką ś korporację studencką, z któ rej wkró tce zdefraudował pienią dze. A Franz Kinzel? – Stern obró cił się do chorego. „Ską d pan zna to nazwisko? ” – nagryzmolił Mosze. – Znalazł em je w zeszycie krawca. To nie przywidzenie! – upierał się Stern, gdy Halewi krę cił gł ową. „Franz Kinzel to ten dezerter, któ rego o ś wicie powiesili! – nabazgrał chory. – Nie potrzebuje garnituru ktoś, kto leż y pó ł tora metra pod ziemią, zawinię ty w przeż artą przez robaki pał atkę ”. – Czy Bal był by zdolny do... Wie pan, o co mi chodzi? Sam pan mó wił, ż e prawie każ dy był u niego zadł uż ony. On wystawiał rachunki, a tym, co się spó ź niali, odpł acał po swojemu. Mosze się zamyś lił. W notatniku pojawił o się kró tkie zdanie: „Cał kiem moż liwe, ale jest jeszcze jedna osoba, któ rej pan nie wymienił ”. – Niech pan przestanie bawić się ze mną w kotka i myszkę – wycedził Stern ze zł oś cią. Mosze patrzył cynicznie na redaktora, odwdzię czają c mu się za poprzednie upokorzenia. – Mam zgadywać? Chory ł ypną ł na niego prawym, zdrowym okiem. – Charewicz? – rzucił Stern bez zastanowienia. Zdziwione spojrzenie Halewiego oznaczać mogł o tylko jedno – ż e trafił. „Bal i Charewicz – napisał – przeciwnicy na ś mierć i ż ycie”. – Nie rozumiem? Co ł ą czył o Charewicza z Balem? Mosze sarkną ł. W notesie Sterna pojawił o się po dł uż szej chwili kilkanaś cie zdań: „Charewicz był kiedyś przyjacielem Sylwestra Bala. Jego pupilkiem. Razem pili i ś cią gali od ż oł nierzy haracz, by grać w cymbergaja. Był lekarzem wojskowym w naszej jednostce i takim samym sk... jak Bal, któ ry wieczorami zamieniał się w anioł ka wygrywają cego przy ognisku na organkach Stille Nacht. Robił operacje na ż ywca i poką tnie sprzedawał leki. Popeł nił jednak jeszcze jeden niewybaczalny bł ą d, bo jako jedyny z cał ej kompanii ują ł się za dezerterem. No i Bal znalazł wreszcie pretekst. Bo nie mogł o być dwó ch ró wnych w jednym oddziale. Oberlejtnant zwoł ał są d koleż eń ski. Zapadł wyrok: ś mierć cywilna, wykluczenie. Moż e to nie jest waż ne, lecz Charewicz jest przechrztą. Jego prawdziwe nazwisko to... ”. Mosze szykował się już zdradzić tajemnicę zbiega z Kulparkowa, lecz do salki weszł a pielę gniarka z lekarzem, któ rzy poprosili goś cia, by zostawił ich samych z poszkodowanym. Jakub spacerował wzdł uż korytarza, zastanawiają c się nad sprawą. Halewi wiedział o wszystkich, lecz z jakiegoś powodu zachował tę wiedzę dla siebie. To on odnotował wyrok na dezerterze, bo był pisarzem kompanijnym. Bal, Charewicz, Ż eleź nik, Pronobis i tajemniczy Kinzel, przy któ rym brakował o objaś nień. Zapomniany epizod wojenny sprzed ć wierć wieku wcią ż dawał o sobie znać. Kiedy robił kolejny nawró t wzdł uż zielonej lamperii, minę li go lekarz i pielę gniarka. – Ci policjanci z dochodzenió wki myś lą, ż e wszystko im wolno – usł yszał ką ś liwą uwagę pielę gniarki. – Mó wił em sto razy, siostro, ż eby ich bez mej zgody nie wpuszczać! Stern uś miechną ł się pod nosem. Wkró tce na korytarzu pojawił się Szmul z walizką. Obok niego stał zmizerowany, zgarbiony Halewi. Szmul przył oż ył palec do ust. – Bardzo proszę pana Sterna, by nie zadawał wię cej pytań. Pan nie jesteś rodzina, ż eby wtrą cać się w nasze sprawy. Mosze schodził powoli po schodach, trzymają c się porę czy. Zatrzymywał się i gł oś no oddychał przez nos. Przy dyż urce jego brat przystaną ł i niespodziewanie wyją ł z kieszeni chał ata siwą, zaklejoną kopertę. – To dla pana, panie Stern. Mosze ż egna pana grzecznie. Proszę już go wię cej nie nachodzić. Poż egnali się szybkimi uś ciskami rą k, a potem bracia wsiedli do czekają cej doroż ki i odjechali, jakby uciekali z zadż umionego miasta. Jakub przysiadł na ł awce i niecierpliwie rozdarł brzeg koperty. Wyją ł zł oż oną na pó ł kartkę. „Przepraszam, panie Stern, ż e Pana okł amał em – przeczytał. – Dopiero teraz wiem, ż e mogł em Panu zaufać. Jutro rano wyjeż dż am z bratem do Jaworowa, bo tu nie miał bym już ż ycia. Proszę pó jś ć na Zieloną. W suterenie przy fotografie Lesickim mieszka Sara Berger, moja przyszywana ciotka, i jej mą ż Chaim. Niech Pan im pokaż e tę kartkę, a przekona się Pan, ż e Lea jest cał a i zdrowa. PS Zdję cia Lei zrobił L. dla B., a ten go za to szantaż ował. To był a ostatnia rolka, któ rej L. nie zdą ż ył wywoł ać. Ja był em tylko poś rednikiem i doś ć już za to odpokutował em”.
|
|||
|