Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Wtorek, 18 kwietnia 1939



Stern ockną ł się z gł ową na biurku redakcyjnym. Cisną ł go pę cherz i bolał y wszystkie koś ci. Ś witał o, tylko nie w jego skacowanej gł owie. Nad dachami domó w ś lizgał y się promienie sł oń ca, a jego gardł o wyschł o z pragnienia na pieprz. Marzył o zimnym piwie marcowym, ale ż adna usł uż na rę ka nie pojawił a się, by skró cić jego mę ki.

Kiedy wró cił z toalety, zgnió tł paczkę po papierosach i wytrzeszczył oczy. Ulubiona paprotka, o któ rą dbał a Wilga, został a zbezczeszczona. Ktoś zł amał jej dorodny liś ć, a z glinianej doniczki zrobił ś mierdzą cą popielniczkę.

Przeklinają c, wydł ubał pety na kartkę, odkopał podstawę liś cia i jak tylko umiał, delikatnie go wyrwał. Kikut zamaskował ziemią. Z daleka wyglą dał o nieź le. Został y jeszcze cztery odrosty. Pomyś lał, ż e zaję ta pracą nie zauważ y zniszczeń, i odetchną ł zadowolony. Był y inne ś wiadectwa pogromu. Na parapecie prę ż ył y się dumnie trzy puste flaszki. Podnió sł jedną, wysą czył ostatnie krople, a potem tak samo troskliwie zaopiekował się drugą i trzecią.

Jak przez mgł ę przypomniał sobie, ż e przed pó ł nocą zajrzał do niego cieć i poczę stował go samogonem. Ostro dyskutowali, a potem film mu się urwał. Spojrzał mę tnym wzrokiem na continentala. Tkwił a w nim zapisana kartka ze ś wież utkim tekstem. W jego gł owie zrodził a się herezja, ż e to wł aś nie Czerkieski dyktował mu nad ranem ostatnie sł owa, ale niby ską d prosty odź wierny z recepcji mó gł by o tym wszystkim wiedzieć? A moż e jest policyjną wtyką i mó wi tylko to, co chce powiedzieć? I przypomniał sobie jeszcze coś, coś, co brzmiał o jak „gra i przynę ta”. Co to za gra, w któ rej miał by uczestniczyć? I kto miał być tą przynę tą: on czy Wilga? Pojawił się jeszcze raz dom Pod Księ ż ycem i jakiś dostawca towaró w kolonialnych, o któ rym nigdy wcześ niej nie sł yszał.

Nie miał zamiaru prosić dozorcy o wyjaś nienia, nie pozwalał mu na to dziennikarski honor. Na dodatek nie był pewien, czy tej nocy nie przeszli przypadkiem „na ty”. Pamię tał jedynie, ż e niezauważ ony podrzucił tekst do sekretariatu. Ta myś l wyczerpał a go i znowu przymkną ł oczy.

Przed jedenastą Kazia obudził a go wrednym telefonem i poinformował a, ż e jakiś goś ć czeka na niego w kawiarence. Dudnił o mu w gł owie, gdy ruszył po schodach na poddasze, by posł ać tajemniczego interesanta do wszystkich diabł ó w.

– Nie mogł eś znaleź ć sobie lepszego miejsca? – rzucił, wpatrują c się zł owrogo w inspektora, okupują cego stolik pustej o tej porze redakcyjnej kawiarenki. – Sto razy prosił em, ż ebyś tutaj nie przychodził. Wiesz, co o mnie pomyś lą?

– Ż eś chatrak? – Zię ba zaś miał się wymuszonym ś miechem. – Nie ró b sobie wyrzutó w. Zaszedł em do Mania z kró tką roboczą wizytą. Pogadaliś my szczerze o przeszł oś ci i pomyś lał em, ż e skoro na dworze leje, to nie bę dziemy biegać po mieś cie. Jestem już po ciasteczku, wspaniał ej kawie z mleczkiem. Chciał em się z tobą przywitać, popatrzeć jak z formą i zaraz lecę.

– Sł ucham. – Stern marzył, by mieć już tę draż liwą rozmowę za sobą.

– Nie gorą czkuj się. Do twej szczegó ł owej relacji, na któ rą niechcą cy rzucił em okiem u Mania w gabinecie, chcę doł oż yć i swoje pię ć groszy.

– Czytał eś mó j tekst? – Gł os Sterna niczego dobrego nie wró ż ył.

– Wybacz ciekawoś ć. Nie mogł em się już doczekać jutrzejszego wydania.

Jakub opadł na krzesł o. Skł ę bione myś li nie dawał y mu się okieł znać i wylatywał y cię giem z jego gł owy jak gazety z maszyny drukarskiej.

– Jest ś wiadek.

– Jaki ś wiadek?

– Z Legionó w, z posesji, gdzie na pię trze sfajczył się lokal. – Zię ba zrobił z ust zabawny dziobek. – To muzyk, absolwent konserwatorium, któ ry mieszka pię tro wyż ej z mamusią. Zgł osił się sam, raniutko. Mó wił, ż e wszystko sł yszał.

– Dlaczego zgł osił się do was, a nie poleciał do miejskiej?

– Ź le stawiasz sprawę. – Inspektor uważ nie zmierzył Sterna wzrokiem. – Są tacy, któ rzy wierzą w skutecznoś ć tego pań stwa, któ re ja reprezentuję.

– Kpisz czy o drogę pytasz? – Jakub zaczą ł chodzić nerwowo wokó ł Zię by, wycierają c piasek z pieką cych oczu.

– Naprawdę mieliś my na niego oko. Jest, kurwa, morfinistą, do tego pederastą. – Przyciszył gł os, jakby wł aś nie to ostatnie sł owo mogł o zbrukać uszy Sterna. – Przynió sł ze sobą zdję cia w albumie. Okazuje się, ż e kiedyś był ś licznym chł opczykiem: loczki blond, marynarskie ubranko i sł omkowy kapelusz. Już wtedy pogrywał na pianinie na rodzinnych spotkaniach i komponował ró ż ne takie tam wariacje. Teraz mamusia opiekuje się nadę tym grubasem o spoconych dł oniach, któ rego wzrok bł ą dzi po mę skich rozporkach. Tatuś w dyplomacji w Italii. Na ś mierć zapomniał o ojcowskich obowią zkach i utkną ł na jakiejś placó wce. Wydawał o się tł uś ciochowi, ż e jeż eli przedstawi nam cudze grzeszki, jego stare zostaną zgł adzone.

– Co za dramatyczna historia? A pamię tasz moż e, co wybitne ucho pederasty zarejestrował o?

– Niewiele. Był a wrzawa. Sam ś licznie napisał eś, ż e po ulicy przetaczał a się manifestacja, ale nasz muzyk twierdzi stanowczo, ż e sł yszał rozmowę na korytarzu. Ktoś mó wił po ukraiń sku o dostawie broni. Padał y daty, adresy. Widział też schodzą cego po rusztowaniu przystojniaka z torbą na ramieniu, lecz przez nieuwagę zapomniał mu się dokł adnie przyjrzeć.

– Nie są dzisz chyba, ż e kupię te brednie.

– Pytał eś o ś wiadkó w, a kiedy grzecznie pró buję ci o nich powiedzieć, obraż asz się. O wczorajszej wyprawie czytał em, masz jeszcze jakieś rewelacje?

– Wiem, gdzie był a Lea – oś wiadczył Stern, opierają c się plecami o ś cianę i zamykają c oczy.

– Lea, Lea? – Inspektor udał, ż e zapomniał. – Czyż by ta mał a od Szczę ś ciarza ze Smoczej?

– Ta sama – odpowiedział, nie otwierają c oczu. – Mieszkał a przez kilka dni u Bergeró w, obok atelier fotograficznego przy Zielonej. Spisał eś już de Brie na straty, a tymczasem nie zawahał a się i poszł a tam, by...

Zię ba wszedł mu w sł owo.

– Wię c to de Brie zdobył a cenną informację? Gratuluję.

– Ma swoje ź ró dł o, jak każ dy z nas. – Stern starał się być lepszy w kł amstwie od inspektora.

– Nie wierzę za grosz babom, a one z wzajemnoś cią nie wierzą mnie. Twoja panienka nie wymyś lił a sobie adresu, krę cą c w redakcji ś licznym tył eczkiem. Ktoś jej go dał! Moż e ty?

Jakub milczał. Nie pocią gał y go bzdurne pogaduszki. W ustach zbierał a mu się ś lina i zastanawiał się, czy zaraz nie rzygnie.

– Powiedział eś, ż e mieszkał a, a wię c już tam nie mieszka? – Inspektor cią gną ł redaktora za ję zyk.

– Bo pewnego dnia pojawił się jakiś dż entelmen i zabrał ją ze sobą.

– Jak wyglą dał ó w elegant, tego pewnie panna Wilga nie wie? Jakub rozł oż ył rę ce, jak rozpię ty na krzyż u.

– A wię c, proponujesz mi, bym sprawdził kolejny adresik. Tylko ż e kiedy już tam przyjdę, okaż e się to, co zwykle.

– Co?

– Szufladka w szkatuł ce, w szkatuł ce szufladka, a w szufladce ś mierdzą ce gó wno!

Inspektor wiedział, jaka wredna czeka go robota, bo dane o mieś cie miał w jednym palcu. Codziennie spł ywał y na jego biurko informacje o narodzinach, zgonach, zaginię ciach, ś lubach, rozwodach, poż arach, plajtach... Ale co miał zrobić z informacją o trzech tysią cach dzieci, któ re przyszł y na ś wiat w cią gu zeszł ego roku? Czy to oznaczał o, ż e w sprawie akuszera powinien przepytać tysią ce cię ż arnych bab? Nie mó gł siedzieć z zał oż onymi rę kami. Dlatego agenci i agentki (werbowani z gorliwych dozorcó w, podpadnię tych sklepikarek, gazeciarzy, sł uż ą cych i kurew) bezustannie donosili o cię ż arnych, któ re weszł y na ich teren.

Ż adnej finezji, niekoń czą ca się robota z oczekiwaniem na gł upi przypadek. Jednak tym razem taki przypadek się zdarzył i jak na zł oś ć nie jemu, tylko komisrzowi, któ ry dowiedział się od pomocnika fryzjera, ż e jakaś podejrzana kobita weszł a do budynku przy Legionó w. Na szczę ś cie informacja zwrotna trafił a do niego niemal natychmiast. Był na dworcu kolejowym u zawiadowcy i nie mó gł zadział ać sam, ale od czego był Stern? Wyją tkowo gorliwy i naiwny, wię c doskonale nadawał się do tej roboty. Jeden telefon i ptaszek pofruną ł ochoczo do rzuconego ziarna pod komendę miejską.

Zię ba wstał, stukają c palcem w tarczę zegarka. Wł oż ył pł aszcz i zabrał kapelusz z krzesł a.

– Do zobaczenia, panie redaktorze! – Na poż egnanie zrobił przewrotną minę. Stern kiwną ł gł ową i pobiegł do toalety, trzymają c się za brzuch.

– Coś nie jesteś dziś zbytnio rozmowna – zauważ ył, przecierają c oczy. – Spę dził aś podobno pó ł dnia w prosektorium, a teraz nie moż esz wydusić sł owa?

Wilga milczał a. Nie miał a zamiaru spowiadać się z tego, co robił a. Jakub pewnie by ją wyś miał. Musiał aby mu powiedzieć, ż e kiedy zgodnie z umową zajrzał a o dziewią tej do sali ekspertyz w zakł adzie medycyny są dowej, Oskar Frycz już na nią czekał. Siedział sam, pochylony nad mikroskopem, i pogwizdywał jaką ś przejmują cą melodię. Tym bardziej nie mogł a powiedzieć, ż e to wł aś nie Oskar kupił jej przed tygodniem biał ą ró ż ę w przyszpitalnej kwiaciarni.

Na widok Wilgi lekarz posł ał jej znad blatu ujmują ce spojrzenie. Nie mogł aby też powtó rzyć tej ekscytują cej rozmowy, gdy gapił a się na przezroczyste szkieł ko, w któ rym leż ał y spreparowane komó rki z wą troby ludzkiej.

– Cieszę się, ż e panią widzę. Niestety, mó j pryncypał jest nadal w Wiedniu. Prowadzi tam wykł ady i ma wró cić dopiero za dwa tygodnie. – Spojrzał na nią przenikliwie, gdy zapytał a, czy moż e porozmawiać z profesorem.

– Przepraszam za ten niefortunny wstę p – zaczę ł a nieś miał o. – Mam napisać artykuł do kroniki kryminalnej. Nic na to nie poradzę, ż e moja profesja moż e się wydać komuś odraż ają ca.

– Ja takż e nie czuję się komfortowo wś ró d zwł ok.

Frycz przedstawił jej temat swoich badań naukowych. Przyznał, ż e coraz bliż ej jest wyznaczenia ostatnich godzin i minut, decydują cych o ż yciu. Posł ugiwał się fachową terminologią, cytował ś wiatową prasę medyczną. De Brie nie był a w stanie wszystkiego zrozumieć. Zauważ ył swó j bł ą d.

– Przepraszam, moż e kiedyś to pani dokł adniej wytł umaczę.

Był delikatny, a jednocześ nie pewny siebie. Czuł a, ż e zawią zuje się mię dzy nimi cienka nić porozumienia.

W pewnej chwili spojrzał na zegarek.

– Spotkajmy się za godzinę – zaproponował. – Moż e zechciał aby pani obejrzeć w tym czasie zbió r preparató w medycznych. To jedna z najwię kszych kolekcji w Europie. Został a zał oż ona pod koniec osiemnastego wieku przez profesora Krausneckera.

Podszedł i spojrzał na nią z gó ry.

– Teraz bę dę zaję ty badaniami zleconymi przez policję. Rano przywieź li mi nadpalone ciał o noworodka. Inspektor Zię ba jest wymagają cy. Opisał em mu każ de draś nię cie, każ dą ranę, ale jemu wcią ż za mał o. Chce, bym podał dokł adną przyczynę zgonu i prawdopodobne narzę dzie zbrodni. Tak się skł ada, ż e to moja specjalnoś ć.

– Jaka specjalnoś ć?

– Zapomniał a pani? Stę ż enia poś miertne i plamy opadowe.

– Brr, przecież to okropne! – wyrwał o jej się i zaraz tego ż ał ował a.

– Ma pani rację, muszę z tym kiedyś skoń czyć. – Spojrzał na nią z rozbrajają cym uś miechem.

Wilga skorzystał a z nieplanowanej przerwy i ruszył a zwiedzać sł awną kolekcję preparató w. Zatrzymał a się na korytarzu przed wiszą cymi na ś cianie gablotami, w któ rych widniał y zdję cia profesoró w z opisem ich osią gnię ć naukowych. Kiedy zaczę ł a czytać biografie uczonych, ktoś za nią staną ł. Nie obracał a się. W szybie dostrzegł a dwie rozmyte postacie w biał ych kitlach, wyglą dają ce jak duchy.

– Podobno szef telegrafował z Wiednia! – powiedział mę ż czyzna przyciszonym gł osem.

– Czyż by z pozdrowieniem? – zapytał ż artobliwie jego kolega.

– Przestań! W tamtejszej prasie medycznej ukazał się artykuł podpisany pseudonimem. Jest szeroko komentowany ze wzglę du na poruszany w nim temat. Podobno tezy są bardzo daleko idą ce: ostra selekcja, naró d, rasa. Doskonale wiesz, o czym mó wię. Polityka populacyjna, ale taka, by tylko najlepsze pod wzglę dem biologicznym osobniki mogł y się rozmnaż ać. Szef podejrzewa...

– Ż e to któ ryś z nas?

– To ty powiedział eś.

– Mamy podziwiać karierę tajemniczego autora? Profesor nie przysł ał dalszych instrukcji? – Chudy lekarz w ciemnych okularach, z rachityczną kozią bró dką, zaś miał się niespokojnie.

– To ostrzeż enie. Dobrze wiesz, ż e eugenika nie jest nauką, jest rakiem w nauce. Bo to nie czł owiek ma decydować o losie drugiego czł owieka.

– Mó wisz tak, Karolu, z przekory czy z przekonania? – rzucił rozmó wca z bró dką. Mę ż czyź ni w kitlach, widzą c nieznajomą, zamilkli nagle i odeszli.

Wilga obejrzał a ostatnią gablotę, a potem stanę ł a pod drzwiami z napisem wygrawerowanym na mosię ż nej tabliczce:

MUZEUM PREPARATÓ W MEDYCZNYCH.

Zaintrygowana nacisnę ł a klamkę i weszł a do ś rodka.

Był a sama w wielkiej, zalanej sł oń cem sali. Spacerował a mię dzy pó ł kami jak w labiryncie i na każ dy jej krok stary rozeschnię ty parkiet odpowiadał skrzypieniem. Przyglą dał a się zgromadzonym eksponatom, ż ał ują c, ż e nie moż e usł yszeć fachowych objaś nień przystojnego cicerone. Czytał a ł aciń skie inskrypcje, starają c się zrozumieć medyczne opisy. Zaraz przy wejś ciu dostrzegł a krtanie jak gotowane raki i ż ył y jak rozcią gnię te powrozy przymocowane do drewnianych blató w. Za nimi prezentował y się dumnie zalane formaliną serca, krę gosł upy i wył upione oczy. Tuż przy oknie zaprzą tną ł jej uwagę ż oł ą dek wypeł niony poł knię tymi wł osami. Wyglą dał z bliska jak indiań ski skalp. Był y też inne osobliwoś ci, na któ re patrzył a z obrzydzeniem. Chociaż by rę ka marynarza w ogromnym naczyniu podobnym do akwarium. Na biał ej skó rze prezentował się wyzywają cy tatuaż roznegliż owanej dziewczyny, wykonany (jak objaś niał napis na poż ó ł kł ym kartoniku) w Szanghaju. Obok zgię tej w ł okciu rę ki grzał a się na sł oń cu odcię ta noga z ospą prawdziwą, zanurzona w wysokim sł oju jak ratafia.

Wilga stanę ł a przed schodami prowadzą cymi na wyż szą galerię i się zawahał a. Przed nią wisiał y powieszone za grdyki dwa szkielety ludzkie, wyglą dają ce jak straż nicy piekieł, któ re ktoś dla kawał u pozbawił czaszek. Wię kszy – koś ciotrup mę ż czyzny z monstrualnymi palcami rą k – i mniejszy – kobiety, ze zdeformowaną miednicą i wydę tą kurzą klatką piersiową. Na wysokoś ci jej twarzy znalazł y się w sł oju zroś nię te gł owami bliź niaki, uchwycone w jakimś dziwnym, upiornym tań cu. Ekspozycję zamykał rzą d dziecię cych gł ó wek z otwartymi ustami, jakby dziwią cymi się tej niecodziennej wizycie. Wszystkie był y bez rzę s i bez brwi, jak odlane z gumy karnawał owe maski.

Czas miną ł szybko. Kiedy wyszł a z muzeum, Frycz już na nią czekał. Po jej minie poznał, ż e eksponaty wywarł y na niej piorunują ce wraż enie. Zaproponował, dla zmiany nastroju, by zajrzeli do audytorium, któ re mieś cił o się po prawej stronie wysokiego i ciemnego korytarza.

Pusta sala wykł adowa, do któ rej weszli, mogł a pomieś cić kilkudziesię ciu studentó w siedzą cych pię trowo jak w teatrze. Przed wielkimi, czarnymi tablicami, na któ rych wykł adowcy objaś niali swoje wywody, ustawiona był a katedra z zielonym blatem. Obok niej stał politurowany stolik z uchylnym pulpitem i wgł ę bieniem na kał amarz i pió ro.

Wilga przypomniał a swemu cicerone, po co przyszł a. Lekarz wcią ż z jakiegoś powodu zwlekał. Wpierw pokazał jej windę do transportu ciał i narzę dzia chirurgiczne, a takż e pokó j sę dzió w i ciemnię fotograficzną. Kiedy znaleź li się sam na sam w ciemni, był a pewna, ż e chce ją obją ć i pocał ować. Nie wyobraż ał a sobie jednak, ż e mó gł by to zrobić wł aś nie teraz, bo wszystko by popsuł.

W koń cu, gdy wcią ż nalegał a, poprowadził ją biegną cym po ł uku korytarzem pod dwuskrzydł owe drzwi, dostosowane do transportu ciał na wó zkach. Otworzył je na oś cież i wpuś cił Wilgę do ś rodka prosektorium.

W milczeniu obserwował a zalane sł oń cem wnę trze. Zapamię tał a owalny marmurowy stó ł stoją cy na ś rodku wysokiego pomieszczenia. Posiadał centralnie umiejscowiony otwó r, sł uż ą cy do odprowadzenia krwi i nieczystoś ci z jelit, któ re spł ukiwano wodą z grubego, czarnego szlaucha. Miał wgł ę bienie jak pł ytka wanna, lecz dodatkowo był wyposaż ony w skó rzane pasy, któ rymi przypinano ciał a, by nie zsunę ł y się na lastrikową posadzkę.

Stał a w bezruchu, starają c się nie oddychać, lecz trupi zapach, któ ry skaził powietrze w sali, spowodował, ż e zebrał o się jej na wymioty. W koń cu poddał a się i szybko wybiegł a mię dzy pustymi trumnami na dziedziniec, by zatrzymać się na ż wirowej ś cież ce. Oddychał a ś wież ym powietrzem jak wyrzucona na brzeg ryba. Patrzył a na kę pę zieleni Cmentarza Ł yczakowskiego, wznoszą cego się w oddali. Przymknę ł a oczy, lecz wcią ż widział a zalany formaliną ż oł ą dek wypeł niony wł osami. Jeszcze raz odetchnę ł a i odruchowo schylił a się nad trawnikiem, boją c się, ż e za chwilę zemdleje.

Frycz podszedł do niej i obją ł ją ramieniem. Nie protestował a. Był szarmancki, jeś li moż na być szarmanckim kilka krokó w od miejsca, w któ rym kroi się ludzkie zwł oki. W jakimś momencie poczuł a, ż e coś z nim jest nie tak.

– Pan się ś mieje?

Przytrzymał ją przy sobie. Delikatnie, tak ż e gdyby chciał a, mogł aby się uwolnić.

– Najmocniej przepraszam, ale gdyby widział a pani to, co ja, nic nie robił oby już na pani wraż enia. – Spojrzał jej w oczy, aż speszona spuś cił a wzrok.

Stern przerwał Wildze rozmyś lania. Wstał cię ż ko zza biurka i dosuną ł gł oś no krzesł o, aż podskoczył a.

– Oskar Frycz, od kilku dni wcią ż o nim sł yszę. Zię ba mó wił, ż e wysoko zajdzie. Przytaknę ł a, zamyś lona.

– Już czwarty dzień z rzę du... – pró bował a szybko zmienić temat.

– Co?

– Jak to co? Wieczorna mgł a.

Sł uchawkę podniosł a wdowa po nadradcy, pani Adelajda Koszko. Wpierw myś lał a, ż e to pomył ka, ale mił y pan zakomunikował, ż e otrzymał ten numer od pani Lukrecji. Mę ż czyzna powiedział, ż e jeś li nie sprawi kł opotu, zadzwoni po szó stej wieczorem.

Wdowa zdziwił a się trochę tej Lukrecji, lecz kiedy zapytał a o to pannę Wilgę, dziennikarka szybko wyjaś nił a pomył kę.

– Na bierzmowaniu przyję ł am imię Lukrecja i czasem go uż ywam – skł amał a na poczekaniu.

– Rozumiem, ż e gdyby ten sam pan odezwał się ponownie – wdowa poprawił a koczek i spojrzał a wymownie na Wilgę – mam przeł ą czyć rozmowę do pani pokoju?

Wilga przytaknę ł a, a Koszko odeszł a, gł owią c się, có ż to za tajemniczy kawaler dzwoni do jej sublokatorki, wtedy gdy odwiedził ją sł awny redaktor Jakub Stern z „Kuriera”.

Dokł adnie trzy po szó stej odezwał się telefon i pani Koszko powiedział a uprzejmie, ż e przeł ą cza rozmowę do Lukrecji.

– Dzwonię z polecenia od pewnej pani – mó wił mę ski gł os – czy mogę prosić panią Lukrecję?

– Niestety, leż y w ł ó ż ku – powiedział Stern, przykrywają c mikrofon chusteczką – ź le się czuje – powtó rzył za Wilgą.

– Rozumiem, ż e decyzja już zapadł a?

– Tak. Nie moż emy dł uż ej czekać. Lukrecja skarż y się na bó le.

– Usł uga kosztuje pię ć set zł otych, bez targowania.

– A gdyby zechciał pan... – Stern pró bował zyskać na czasie.

– Mó wił em, ż e bez targowania.

– Gdzie mamy przyjechać i o któ rej? – zapytał, patrzą c na Wilgę.

– Jutro...

– Jutro? – przerwał mu Stern.

– Kwadrans po szó stej – cią gną ł stanowczo mę ż czyzna – pó jdzie pan sam do Wiedeń skiej z odliczonymi pienię dzmi w dwudziestozł otowych banknotach. Mają być w szarej, zaklejonej kopercie. Zajmie pan miejsce pod oknem i bę dzie czekał.

– Na co?

– Na telefon.

– Jaki telefon?

– Ktoś zadzwoni, a kelner poprosi pana do szatni.

– Co dalej?

– Dowie się pan we wł aś ciwym czasie.

– A zabieg? Gdzie bę dzie zabieg?

– Nigdy nie podaję miejsca, przyjadę, gdy bę dzie trzeba – dodał mę ż czyzna i się rozł ą czył.

– No, rybka poł knę ł a haczyk – powiedział Stern, zacierają c rę ce, i natychmiast przypomniał sobie obietnicę, któ rą zł oż ył inspektorowi Pod Gwiazdką, i feralną wyprawę do lwowskich podziemi. Miał informować Zię bę o wszystkim, jeś li oczywiś cie chciał liczyć na jaką kolwiek pomoc. Wsparcie, rzecz jasna, w niektó rych sytuacjach był o waż ne. Skonstatował, ż e akurat w tej sprawie i na tym etapie nie powinien się jeszcze zbytnio ś pieszyć. Ostatnio sporo inspektorowi zawdzię czał, lecz biorą c ogó lny bilans ich wspó ł pracy, dopiero teraz ich rachunki się wyró wnał y. Znał, na wszelki wypadek, jego prywatny numer telefonu i (wedł ug zapewnień ) o każ dej porze mó gł zadzwonić.

Analizowali z Wilgą sł owo po sł owie telefoniczną rozmowę. Co znaczył o: „Nigdy nie podaję miejsca, przyjadę, gdy bę dzie trzeba”?

De Brie uważ ał a, ż e to typowy zwrot, z któ rego niewiele wynika. Jemu zaś wydawał o się, ż e ż adne sł owo rozmó wcy nie był o przypadkowe.

– Czym ma przyjechać? Tramwajem, doroż ką, samochodem?

– Boż e, czy to takie waż ne?

– Bardzo waż ne!

– Jest nader ostroż ny. Nie podał też miejsca zabiegu, bo za każ dym razem je zmienia.

– Wybiera je starannie – powiedział Jakub. – Obserwuje otoczenie, zanim wkroczy do akcji. Poprzednie lokum wybrał idealnie. Dom z rusztowaniem przy Akademickiej. Wpadł abyś na to? Setki przechodnió w, tramwaje, samochody. Na dodatek manifestacja bezrobotnych. W każ dej chwili mó gł się zapaś ć pod ziemię.

Przez blisko godzinę dociekali, w jaki sposó b akuszer wynajmował mieszkanie i czy miał wspó lnika. Ustalili też w koń cu swoje role. Wilga z mał ą walizeczką miał a się krę cić przy ulicy Legionó w, przy sklepie Staszkiewicza, jakby wyczekiwał a na samochó d lub doroż kę. Jakub zgodnie z telefoniczną instrukcją powinien czekać na telefon w Wiedeń skiej.

Zaczę ł o się odliczanie. Do spotkania z akuszerem pozostał y już tylko dwadzieś cia trzy godziny.

Tak jak się spodziewał, po powrocie do domu usł yszał niekoń czą ce się wymó wki, lecz wcale nie z powodu pó ź nej godziny, ale zaniedbania. Anna nie mogł a zrozumieć, dlaczego od kilku dni się nie goli. Czemu z uporem wkł ada najgorszą koszulę i stary garnitur, choć szył nowy ś liczny kostium na miarę? Tł umaczył a jego zachowanie tym, ż e jak wię kszoś ć mę ż czyzn koł o czterdziestki przechodzi poważ ny kryzys. Za to dzieci nie zawracał y sobie gł owy wyglą dem ojca i nie odstę pował y go na krok. Kasia przyniosł a mu zeszyt od polskiego, by pochwalić się celują cą oceną za wypracowanie, a Piotruś zacią gną ł go do pokoju przed zamek z klockó w, w któ rym mieszkał zł y czarownik.

Po kolacji, gdy zostali w sypialni sami, Anna otworzył a okno i wł ą czył a radio. W ogrodzie kropił wiosenny deszcz. Spiker przeję tym gł osem przedstawiał kronikę kryminalną. Poinformował sł uchaczy o katastrofie samochodowej hrabiego Raczyń skiego, a potem odczytał dobrze znany komunikat o poszukiwaniu zbiega: „Prokurator przy Są dzie Okrę gowym we Lwowie poszukuje zbiegł ego Wiesł awa Charewicza, syna Adama i Heleny, lat 49, oskarż onego z artykuł u 79 kodeksu karnego. Rysopis zbiegł ego: wysoki, barczysty, regularne rysy, blondyn, uczesany z przedział kiem, twarz golona, nos prosty, mocne ł uki brwiowe, delikatne usta, nosi się z pań ska, z krawatem, barwa oczu ciemna... ”.

– Boż e, jeszcze go nie zł apali?

– Niestety, poszukiwania wcią ż trwają – odpowiedział, nie otwierają c oczu. – To bardzo chytry przeciwnik.

– Chyba nie twó j – rzucił a nerwowo. – Ty się w to, Kuba, nie wplą tuj! Nie odpowiedział. Gł oś no przeł kną ł ś linę.

Po tym wystą pieniu spiker podał wiadomoś ć z ostatniej chwili: „W czasie popoł udniowej burzy w ś ró dmieś cie Sambora bił y gę sto pioruny. W mieszkaniu adwokata doktora Rabija na placu Cerkiewnym grom zniszczył drogi aparat radiowy mimo uziemienia anteny. Bawią cy się obok aparatu synek adwokata cudem unikną ł poraż enia. Pamię tajcie wię c, drodzy radiosł uchacze, by zawsze... ”.

Anna poderwał a się z ł ó ż ka. Zamknę ł a z hukiem okno i choć deszcz ledwie kropił, wył ą czył a radio i wyję ł a antenę z gniazda.

Leż eli wsł uchani we wł asne myś li. Jakub nerwowo odkaszlną ł i po chwili zaczą ł opowieś ć o ś ledztwie prowadzonym z Wilgą. Nie zdradzają c szczegó ł ó w, napomkną ł tylko Annie o charakterystycznym znaku, któ ry zostawia nieuchwytny morderca noworodkó w. O czarnym ró ż ań cu, któ rym oplata ich ciał a.

– Bł agam, tylko nie to! – Anna zatkał a uszy. – Myś lisz, ż e jestem jak ty nieczuł a? Myś lisz, ż e zasnę po tych okropnoś ciach?

W nocy przyś nił mu się gigantyczny ró ż aniec, oplatają cy miasto jak nabrzmiał a pę powina. Pulsują ca w nim krew uderzał a w ró ż owe ś cianki, tł oczona z jaką ś potworną sił ą aż pod Kleparó w. I razem z nim podziwiał y ją wszystkie ś wirki, rozsiane po ulicach Lwowa: szalony doktor z placu Goł uchowskich, durny Jasiu, Ś lepa Miń cia, Ignaś ze skrzypkami i schylona wpó ł ż ebraczka Rosita, któ ra dreptał a codziennie do katedry, by wymodlić rychł ą ś mierć u Pana Boga.

 

 



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.