|
|||
Czwartek, 13 kwietnia 1939Rano popeł nił niewybaczalny bł ą d i spojrzał w lustro. Gapił a się na niego ordynarna, zacię ta gę ba przeż ytego faceta, przy któ rej zdję cie Charewicza z listu goń czego wyglą dał o jak fotos amanta filmowego. Za same popę kane naczynka wokó ł nosa i zaciś nię te usta mó gł by dostać minimum pię ć lat. Jeszcze tylko zielone oczy spod krzaczastych brwi kł amał y bezczelnie, ż e wszystko jest w porzą dku. Opuś cił wzrok, jakby sam siebie zdradził. I natychmiast przypomniał sobie absurdalny sen. Ś nił o mu się, ż e był z wizytą u urologa. Od kilku dni dolegał mu pę cherz moczowy, zmuszają c do czę stego wstawania w nocy. Kiedy czekał przed drzwiami gabinetu, zza granatowej pluszowej kotary dobiegał do niego kobiecy ś piew z wł ą czonego radia. Jakaś aria operowa. Ś widrują ce w uszach tony i bezsensowne: ha‑ ha‑ ha‑ ha, ha‑ ha‑ ha‑ ha. Ś piew tak dział ał mu na nerwy, ż e miał chę ć wstać i roztrzaskać odbiornik. Pró bował zajrzeć za zasł onę, gdy niespodziewanie drzwi się otworzył y. Stanę ł a przed nim stara i brzydka pielę gniarka z kornetem na gł owie, jak pł achta na byka. Ledwie dostrzegalnym skinieniem gł owy wskazał a mu, by wstał, i poprowadził a dł ugim korytarzem do kryją cego się w pó ł mroku pomieszczenia. Zostawił a go i odeszł a bez sł owa, a gdy oczy przywykł y do ś wiatł a, Stern dostrzegł zarys obró conej do niego tył em dziewczynki (Lei? ). Mał a stał a w ką cie i, drż ą c, odmawiał a cicho modlitwę w jidysz. Wyszedł do pracy kwadrans po sió dmej, by unikną ć pytań Anny. Bolał a go szyja i plecy, ale najwię kszy bó l promieniował z okolic nerek, gdzie ż erdź wbił a mu się pod ż ebra. Nie ryzykował pó ł godzinnego spaceru i zatrzymał pierwszą napotkaną doroż kę. Wysiadł przy Akademickiej, pod szó stką, przy sł awnym pokoju ś niadań kowym Zofii Teliczkowej. Podwó jna porcja woł owych flakó w i dwie kajzerki z makiem postawił y go nieco na nogi. Kiedy dowló kł się do redakcji, portier zaciekawiony wychyną ł ze swej kryjó wki. – Powitać pana redaktora. Co z anioł kami? – Gapił się podejrzliwie na opuchnię tą twarz „kryminalisty”. – Nic? Przed laty tą sprawą zajmował się Edward Szarkowski. Pewnie sł yszał pan o tym, redaktorze? Moż e warto go odwiedzić? Stern w milczeniu zabrał klucz. Przezornie nie otwierał ust. Jak automat dowló kł się do pokoju i przekrę cił klucz w zamku. Klaksony aut i zgrzyt tramwaju za oknem doprowadzał y go do szał u, a skoł atane serce naiwnie pró bował o wyrwać się na wolnoś ć. Jedynym pocieszeniem był o to, ż e Wilga się spó ź niał a, wię c korzystają c z okazji, podł oż ył ł okieć pod gł owę i zasną ł na blacie biurka. O pó ł do jedenastej obudził go telefon. Dzwonił Zię ba. Chciał spotkać się z nim w wiadomym miejscu, natychmiast. Stern szukał wymó wki, lecz gdy inspektor zaproponował mu swó j gabinet w komendzie wojewó dzkiej przy Sapiehy, przystał w koń cu na pierwszą propozycję. Miną ł sprzedawcó w mioteł i szczotek, zakutane baby z koszami peł nymi jaj i seró w przy placu Bernardyń skim i zaczą ł wspinać się na Ł yczakowską. Zostawił za sobą kilka stylowych szynkó w (w któ rych moż na by się porzą dnie wzmocnić ), gł owią c się, dlaczego Zię ba z uporem lansuję knajpę Pod Gwiazdką. Rozwią zują c tę skomplikowaną kwestię, omal nie zderzył się z pijakiem. Chirus wykonał niespodziewany obró t na pię cie, a potem przechylony wpó ł zrzygał się na koś lawy bruk, wprost pod buty redaktora, któ ry w porę przeskoczył nad cuchną cymi wymiocinami. Inspektor zza stolika pod oknem z uś miechem obserwował cał e zajś cie. Redaktor Jakub Stern był mu dziś potrzebny, ale inaczej niż zwykle. Na stole stał y dwie halby marcowego i skrojone grubo pajdy chleba kulikowskiego, posmarowanego smalcem z przepisowymi skwareczkami, udekorowane twardym kiszonym ogó rkiem. – Piwo nie pasui, a moż y ogó rek za mał y? – zapytał z ironią w gł osie inspektor. – Coś mizernie dziś, Kuba, wyglą dasz. – Zaprosił eś mnie, by gadać o moim zdrowiu? Zię ba spoważ niał. – Sprawy idą w dobrym kierunku – powiedział, zlizują c piankę z grubych warg. – Bo był wielki Sylwester Bal i nie ma Bala? Inspektorowi spodobał się dowcip zbolał ego Sterna. – Wielki Bal poszedł na wspó ł pracę. – Nie pierwszy raz sprzedał kolegó w. – Rzeczywiś cie ma w tym już duż ą wprawę. Cheł pi się wojskową przeszł oś cią. Za Franciszka Jó zefa był ponoć oberlejtnantem. Kultywuje poż ał owania godną tradycję. Organizuje spotkania rocznicowe weteranó w, przy okazji ł upią c kolegó w z pienię dzy. Halewi wspominał, ż e szykował się do jakiegoś wielkiego ś wię ta. – Dziecinada. – Jakub spragniony się gną ł po kufel. – Na dwudziestopię ciolecie rozformowania oddział u uszyli sobie u Lillego garnitury, ot, i cał a tajemnica zeszytu krawca, któ ra nie dawał a ci spokoju. – Hillel mó wił, ż e Halewi szył tylko z polecenia. – Zgadza się, obowią zywał o jakieś dziwne hasł o. „Fares”, a moż e „Tał es”? – „Fares” – potwierdził redaktor, powstrzymują c się od ś miechu. – A Pronobis? – Koniecznie chcesz wiedzieć, czy jego ś mierć to wypadek? – Zię ba zawiesił gł os i się skrzywił. – Mykoł a Pronobis był zdolnym chemikiem, absolwentem naszej politechniki. Rok temu awansował i został w fabryce kierownikiem dział u produkcji. Podobno ostatnio jakiś mł ody przedsię biorca z branż y wł ó kienniczej zamawiał u niego duż ą iloś ć ultramaryny. Interesował go proces produkcyjny. Majster z wydział u twierdzi, ż e sł yszał rozmowę telefoniczną, w któ rej jego szef obiecywał, ż e oprowadzi kogoś rano po fabryce. Pracownicy jak zwykle nic nie widzieli i nie sł yszeli. Każ dy boi się dziś o pracę. Tylko dozorca przypomniał sobie postawnego mę ż czyznę, któ rego Pronobis wprowadził na teren zakł adu po zakoń czeniu nocnej zmiany. Wysoki blondyn, uczesany z przedział kiem. To za mał o, byś my mogli stworzyć jego portret pamię ciowy. Pokazał em mu zdję cie Charewicza. Coś niby kojarzył, ale miał wą tpliwoś ci. Zresztą, na bramie był wtedy tł um ludzi. Jedno, co pewne, to ż e facet przyjechał motocyklem. Inspektor był nadzwyczaj gadatliwy. Stern przyglą dał mu się podejrzliwie, czują c, ż e najważ niejsze w tej rozmowie jeszcze przed nim. Przy bufecie jakiś chirny batiar rykną ł na cał y gł os: Hulaj, braci, fajnu, Gdy harmonia gra, Bier baby pud pachi, Bó g ci zdrowi da. Popł ynę ł y kolejne zwrotki Tanga Ł yczakowskiego, a gdy ś piew umilkł, Zię ba poł oż ył na blacie niewielką rolkę przewią zaną tasiemką. – Co to? – Klisza z twoich artystycznych wystę pó w u Bala. Zwracam ci ją. Są dzę, ż e pan redaktor wł aś ciwie doceni moją lojalnoś ć. Stern schował poś piesznie paczuszkę do kieszeni i wbił pytają ce spojrzenie w inspektora. – Co chcesz w zamian? Inspektor się gną ł po swoją halbę i, nie odrywają c od ust, wypił do dna. – Nie myś l, ż e się targuję, ale... Odetchną ł cię ż ko i opisał mu swó j plan. Stern wysł uchał go w milczeniu. Pocią gną ł ł yk marcowego, zagryzł chlebem ze skwarkami i ogó rkiem. Mó gł się nie zgodzić, ale kiwną ł gł ową zdesperowany. Inspektor zadowolony podnió sł rę kę i zamó wił dwie szklaneczki wó dki pieprzowej, zwanej w knajpie „naganem”. Strzelili w gardł o jednocześ nie i odetchnę li cię ż ko w dł onie, jakby zmó wieni. – Prokurator powierzył mi prowadzenie ś ledztwa – powiedział cicho, z trudem odzyskują c oddech i wybał uszają c ś lepia – a wiesz dlaczego? Stern pokrę cił gł ową. – Bo mi ufa. Zbiorę dowody, przesł ucham podejrzanych i znajdę sprawcó w. Przyjdzie czas na protokó ł, a ty mi w tym pomoż esz. Inspektor był wyraź nie zadowolony, widzą c baranią minę redaktora. – Trochę to ryzykowne, fakt, ale z drugiej strony dostaniesz ś wież uteń ki materiał, a przecież o to w twej szalenie odpowiedzialnej dziennikarskiej robocie chodzi – zakpił. – Tylko lojalnie uprzedzam: de Brie nie moż e się o niczym dowiedzieć. I jeszcze jedno: doszł y do mnie wieś ci, ż e komisarz Popielski planuje coś ze swą ryż ą obstawą. Nawet ś lepy widzi, ż e specjalnie depcze mi po nagniotkach. Nie znam jeszcze dnia ani godziny, ani miejsca, ale to kwestia czasu. Gdybyś zechciał mi uprzejmie pomó c... Stern skwapliwie przystał na propozycję. – Odezwę się wkró tce – zakoń czył Zię ba, wycią gają c rę kę. Zostawił na stole pię ć zł otych i znikną ł z chytrym uś mieszkiem na ustach. Jakub czekał na tę chwilę. Wś lizgną ł się do toalety, jakby go pilił o. Zamkną ł drzwi na haczyk i przez kilka minut z zadowoleniem oddawał się niszczeniu wykonanej przez oberlejtnanta Bala dokumentacji. Na koniec oddał mocz do blaszanej rynny, wczytują c się w filozoficzne zdanie wydrapane przez kogoś na pobielonej ś cianie: „Twó j los w twoich rę kach”. Stern nie zamierzał spowiadać się nikomu z feralnej wyprawy do podziemnej szulerni, przynajmniej na razie. Wysł uchał za to opowieś ci Wilgi o wizycie u Bergeró w. – Nie chcieli zdradzić ci szczegó ł ó w? – zdziwił się. – Pokazał aś im list Halewiego? – Pokazał am, ale chyba nie przypadł am im do gustu. Lei u nich nie ma. – Wię c gdzie jest? – Zabrał ją jakiś „elegant”. – Co za elegant? – Moż e on? – De Brie rzucił a na biurko list goń czy za Charewiczem. – Nie mogę już na tę przeklę tą gę bę patrzeć! Od kilku dni krę cimy się w kó ł ko. Nie uważ asz, ż e ciut za dł ugo? – Sugerujesz, ż e siedzę z zał oż onymi rę kami? – Wstał wzburzony. – Opę tał o cię czy co? – Uderzył a pię ś cią w biurko, aż zadudnił o. Awantura wisiał a na wł osku. Jakub wydusił z siebie przepraszam, a potem na spokojnie zdał relację ze swej wyprawy do Kulparkowa. – Rozmawiał em z doktorem Wawdyszem. Opisał Charewicza jako maszynę do zabijania. Ukradł motocykl i narzę dzia chirurgiczne i moż e hulać po mieś cie do woli. Dowiedział em się też czegoś ciekawszego od pielę gniarza. Podejrzewa, ż e ktoś pomó gł mu w ucieczce. – Kto? – spytał a, porzą dkują c nerwowo papiery na biurku. – Ktoś, kto go odwiedzał i potrafi podrobić przepustkę. – Kto? – powtó rzył a z naciskiem. – Halewi. – Nie wierzę! – Ja też nie! W poniedział ek rozmawiał em z nim w szpitalu i nic nie wskazywał o, ż e maczał w tym geszefcie palce. – Konferencja prasowa to blef? – Zasł ona dymna. Jakiś waż ny interes mó gł sprawić, ż e po mieś cie plą cze się dziś niebezpieczny ś wir. – Bardzo ś miał a i niebezpieczna teza! – Wilga gwizdnę ł a z przeję ciem. – Trudno bę dzie ci ją udowodnić! – Policja krę ci się jak pies za wł asnym ogonem. Podejrzane samobó jstwo Szczę ś ciarza, ś miertelny wypadek Pronobisa i brutalne zabó jstwo adwokata Ż eleź nika. Te wydarzenia coś ze sobą ł ą czy. Halewi jest ż ywym dowodem, ż e stoi za tym Sylwester Bal, któ ry siedzi teraz u Zię by na doł ku. Zał ó ż my, ż e Mosze naprawdę był w Kulparkowie i pomó gł Charewiczowi w ucieczce. Nie wiem jeszcze dlaczego, ale wiem, ż e miejska z wojewó dzką wś ciekle ze sobą rywalizują. – A ty? – Co ja? – Rywalizujesz ze mną? – Nie opowiadaj gł upstw! – Podnió sł list goń czy i przyszpilił go do wiszą cej na ś cianie tablicy. – Charewicz, zacznijmy jeszcze raz od niego! – Strzelił palcami w wytrzeszczoną facjatę. Sprawdź my, czy jeden sadysta na motocyklu moż e sterroryzować Lwó w. – Wiem, ż e dał am ogromną plamę, i mi nie wierzysz. Teraz ty masz swoje ś ledztwo, a ja swoje. Stern czekał na ten moment. – Pomogę ci – zaczą ł, unikają c jej wzroku. – Sprawa „anioł kó w” moż e wią zać się z domem Pod Księ ż ycem. Mam pewien ryzykowny plan i proszę cię grzecznie, byś mi w nim jutro wieczorem pomogł a.
|
|||
|