|
|||
Poniedziałek, 17 kwietnia 1939Dochodził a trzecia. Czas w redakcji wló kł się niemił osiernie, seledynowe wskazó wki na zegarku Sterna obracał y się tak leniwie, jakby lada moment miał y staną ć. Redaktor snuł ś liczne plany na popoł udnie. Marzył a mu się karuzela z Piotrusiem, a moż e nawet film o przygodach Robin Hooda z Errolem Flynnem, na któ ry mó gł by się wybrać z Anną i Kasią. Nagle odezwał się telefon. Jakub się gną ł leniwie po sł uchawkę, by usł yszeć od Zię by, ż e jego plany muszą jeszcze poczekać. Inspektor dzwonił z miasta. Chyba z okolic dworca kolejowego, bo w sł uchawce sł ychać był o wyraź nie sapanie i pogwizdywanie lokomotywy. – Mam nadzieję, ż e nie przeszkadzam. – Ależ ską d! – Czy pamię tasz naszą rozmowę? – usł yszał pytanie zakoń czone charakterystycznym chrzą knię ciem. Stern przytakną ł, zaskoczony. – To bą dź na placu Mariackim, przy dziesią tym komisariacie. – Kiedy? – Natychmiast! – krzykną ł Zię ba. – Co mam robić? – Inteligentny redaktor z dział u kryminalnego nie zadaje zbę dnych pytań – zakoń czył gliniarz i się rozł ą czył. Jakub wypił resztki zimnej kawy, przesą czają c fusy przez zę by. Wł oż ył pł aszcz, schwycił kapelusz i szybkim krokiem ruszył z redakcji w stronę figury Matki Boskiej, stoją cej na marmurowym postumencie. Nie zdą ż ył nawet zapalić, bo drzwi komisariatu przy placu Mariackim 10 się otworzył y. Komisarz Edward Popielski wyszedł na chodnik i zawadiacko podcią gną ł spodnie na szelkach. Obok niego krę cił się rudy olbrzym w przyciasnej marynarce, ten sam, któ rego redaktor widywał nieraz w ł yczakowskich knajpach. Stern zelektryzowany ruszył za tą dwó jką, starają c się zachować bezpieczny dystans. Udawał, ż e oglą da wystawy, zatrzymywał się przy bramach i spoglą dał na zegarek, jakby na kogoś czekał. Ta ekscytują ca zabawa w tropiciela Indian skoń czył a się niespodziewanie, gdy przecią ł im drogę pochó d bezrobotnych. Jakub szybko wmieszał się w tł um, uważ ają c, by nie stracić komisarza z oczu i przypadkiem nie zarobić od protestują cych w zę by. Gł oś ne krzyki, gwizdy i hasł a skandowane przez zgromadzonych towarzyszył y mu przez kolejne kilkadziesią t krokó w. Z placu ś w. Ducha dotarł ze zbuntowanymi na Wał y Hetmań skie. Tu zrobił o się naprawdę gorą co. Do bezrobotnych doł ą czył a brać studencka. Policja bezskutecznie pró bował a powstrzymać demonstrantó w. Wkró tce w stronę stró ż ó w prawa poleciał y kamienie i butelki. Cią gną c za sobą rudzielca, komisarz przecisną ł się mię dzy uzbrojonymi w pał ki mundurowymi. Stern z trudem przedarł się przez kordon; niespodziewanie ktoś zł apał go mocno za rę kaw. – Witam pana redaktora – usł yszał zza plecó w. – Moje gratulacje! Obró cił się. Za nim stał Leski, szef kroniki kryminalnej z „Dziennika Polskiego”. – A to czemu? – Odpowiedni czł owiek w odpowiednim miejscu! Stern nie odpowiedział. Z rozwianymi wł osami, z palą cym spojrzeniem redaktor ze znienawidzonej konkurencyjnej gazety wyglą dał jak batiar po balandze. Jakub chciał przecisną ć się za komisarzem przez kolejny kordon, lecz Leski zagrodził mu drogę. – Proszę mnie koniecznie odwiedzić – wykrzyczał, pokonują c wrzask z dziesią tkó w gardeł, skandują cych hasł o o pracy dla wszystkich. – Wiem, ż e znalazł się pan u swego szefa na czarnej liś cie. Co by pan powiedział na wspó ł pracę? Stern nie wierzył w przypadek. – Mó gł by pan pisać pod pseudonimem, bo panna Wilga do tej pracy się nie nadaje. Dzwonił em do pana w zeszł y czwartek. Nieź le się pan wystraszył – zaś miał się szyderczo. Jakub się zawahał. Korcił o go, by powiedzieć Leskiemu, ż eby się wreszcie odpieprzył, lecz rzucił tylko, ż e rozważ y jego propozycję, i ruszył za Popielskim, któ ry nagle znikną ł mu z oczu. W ostatniej chwili dostrzegł masywnego rudzielca, wchodzą cego do trzypię trowego budynku przy Akademickiej, przy któ rym stał o drewniane rusztowanie. Zdesperowany, naraż ają c się na uderzenia pał ek, przedarł się przez policyjną obstawę. Gdy znany kształ t pojawił się w peł nym ś luzu, zakrwawionym otworze, mę ż czyzna oderwał wzrok od krzaka bzu i wolno, prawie pieszczotliwie przesuną ł dł oń z narzę dziem wzdł uż wewnę trznej strony kobiecego uda. W jego gł owie kolejny raz pojawił się obraz ogromnego orł a w starym ogrodzie zoologicznym w Schö nbrunn. Majestatyczny ptak z nastroszonymi pió rami, patrzą c na niego, przestę pował z nogi na nogę. Wspomnienie odleciał o. Skurcz spią ł ciał o kobiety i goł e stopy przywią zane bandaż em do ż elaznych prę tó w ł ó ż ka zaczę ł y nierytmiczny taniec. Wtedy wyją ł z kieszeni buteleczkę z przezroczystą cieczą. Zł oż ył poczwó rnie lnianą szmatkę. Usuną ł zę bami korek i wlał na materiał poł owę zawartoś ci. Uś miechną ł się przepraszają co i przytkną ł dziewczynie do ust i nosa nasą czoną materię. Miał kilka minut dla siebie. Zamyś lił się. Znowu widział orł a. Ilekroć stawał się wykonawcą nieodwoł alnej decyzji, któ ra koń czył a proces ż yciowy, wielki ptak stawał przed nim, rozpoś cierają c skrzydł a. Tak jak orzeł był akuszerem ś mierci, któ ra przytula do swej piersi zbyteczne ż ycie, pozwalają c naiwnym przez kró tką chwilę się wypł akać. On tylko skracał bó l, dają c ostateczne wybawienie. Doskonale znał scenariusz. Za chwilę narzę dzie oś wietlone ś wiatł em lampy naftowej zagł ę bi się w mał ej gł ó wce. Ostry hak powę druje przez mó zg aż do trzewi. To nie on, to tylko orzeł pochwyci szponiastym dziobem zagubiony, niepotrzebny pł ó d i zdecydowanym ruchem poś le na ziemię z oś wietlonego sł oń cem gniazda. Stern stał w poł owie schodó w mię dzy pierwszym i drugim pię trem. Wyż ej przy drzwiach oznaczonych pią tką czaił się Popielski z petem w ustach, a obok niego zamarł ryż y wywiadowca z cię ż kim ż elaznym mł otem, „poż yczonym” od ekipy murarskiej. Komisarz uś miechną ł się cynicznie do dziennikarza, nie odpowiadają c na pozdrowienia. Zacią gną ł się dymem, rzucił niedopał ek pod nogi i efektownie przydeptał go podzelowanym butem. Był pewny, ż e nie jest to zwykł y zbieg okolicznoś ci, i zachodził w gł owę, jaka policyjna menda doniosł a redaktorowi o jego wyprawie. Nie zdecydował się jednak pogonić intruza, choć powinien. Moż e przypominał sobie zimne marcowe piwo, a moż e schł odzoną wó dę, któ rą lał pod wierzch do szklanek w hotelu Rubena Tannenbauma, poszukują c zboczeń ca popeł niają cego ohydy z mał ymi dziewczynkami? Stern pomó gł mu, co jeszcze nie oznaczał o, ż e teraz on mu pomoż e. Sekundy wlokł y się jak godziny. Komisarz precyzyjnym ruchem paznokcia wydł ubał tytoniowy wió rek spomię dzy zę bó w i roztarł go dokł adnie mię dzy palcami. Rozprowadził tę maź po beż owej lamperii, tuż przy bakelitowym przycisku dzwonka. Uś mierzona chloroformem kobieta leż ał a na ł ó ż ku, czekają c na zabieg. Jej ró wny oddech i gł adka skó ra na twarzy zdawał y się dowodzić, ż e to, co za chwilę się stanie, bę dzie jedynie formalnoś cią. Zgodził a się. Doś ć gadania, nadszedł czas na czyny. Planowa selekcja, w jakiej bierze udział, jest zgodna z naturalnym prawem, któ rym rzą dzi się przyroda. Zwycię ż a silniejszy, a sł abszy nieubł aganie musi odejś ć. Mę ż czyzna unió sł dł oń z ostrym zakrzywionym narzę dziem. Przymierzył się i, nie wiadomo dlaczego, koł yszą c się na boki, ruszył w stronę rozchylonych ud. I wtedy w jego uszach zabrzmiał y zł owieszcze sł owa Jacopone da Todiego: Flammis ne urar succensus i przejmują ce dź wię ki skrzypiec z sekwencji Stabat Mater. Zdawał o mu się nawet, ż e zza zamknię tych drzwi dociera wibrują cy ś piew ubranych na czarno kobiet: Per te, Virgo, sim defensus in die iudicii. Popielski nacisną ł przycisk dzwonka u drzwi. – Res ad triarios venit – wyszeptał z jakimś dziwnym uś mieszkiem i zadzwonił ponownie, lecz zdecydowanie dł uż ej. Odpowiedział a mu grobowa cisza. Komisarz teatralnym gestem odsł onił przegub dł oni i niczym sę dzia na ringu zaczą ł szybko zaginać grube palce, kierują c owł osioną pię ś ć pod nos wpatrują cego się weń rudzielca. Był przygotowany na cios, tak jak orzeł, któ ry spada z gó ry na ofiarę. Schwycił butlę z naftą stoją cą na politurowanej komodzie i wyrwał zę bami korek. Potem chlusną ł na weł niany bież nik na korytarzu, obficie od ś ciany do ś ciany. Polał takż e boazerię, aż nafta spł ynę ł a mu pod nogi. Rzucił ką tem oka na kryształ owe lustro, któ re mał pował o jego ruchy: elegancki mę ż czyzna oparty niedbale o framugę wyją ł z kieszeni zapał ki i, nie ś pieszą c się, potarł ł ebkiem o draskę. Kiedy wesoł y ognik narodził się na koń cu drewienka, uś miechną ł się do siebie, spoglą dają c na drzwi. Odliczał w myś li sekundy. Czekał, wdychają c draż nią cy zapach. Rudzielec unió sł cię ż kie stalowe narzę dzie, a potem z piekielną sił ą uderzył w zamek blokują cy drzwi. Potworny huk przetoczył się po klatce schodowej od dachu aż po parter. Posypał y się drzazgi i pomalowane na oliwkowo drzwi wleciał y do korytarza jak rzucony trap okrę towy, po któ rym w tró jkę wdarli się do ś rodka. Furiackie uderzenie odebrał jako znak. Wycofał się z przedpokoju i rzucił zapał kę. Przeszł y go ciarki, jakby znowu był w ł aciń skiej katedrze, gdzie oś lepił go bł ysk sł oń ca i omotał szalony dź wię k skrzypiec. Przez otwarte okno wskoczył na rusztowanie, a potem, trzymają c się drabiny, spokojnie zszedł na chodnik i wmieszał się w tł um, przez nikogo nie niepokojony. Straszny zapach uderzył ich w nozdrza, ale był o za pó ź no. Nagle wszystko stanę ł o w ogniu i korytarz zamienił się w goreją ce inferno. Stern z komisarzem patrzyli z doł u, jak chyż e pł omienie liż ą dywan i boazerię, się gają c do sufitu. Wywiadowca wbiegł najdalej i teraz czoł gał się po przewró conych drzwiach na schody, wyją c, jakby obdzierali go ze skó ry. Jego rude wł osy palił y się ż ywym ogniem, a marynarka na plecach zamienił a się w buzują ce ognisko. Obaj rzucili się, by go ugasić, i ż aden nie myś lał, by wejś ć do ś rodka mieszkania. Jakaś staruszka w jedwabnej podomce wyjrzał a z parteru na klatkę schodową i wycofał a się, kreś lą c na piersi znak krzyż a. Mieszkanie pł onę ł o. Przecią g podsycał ogień. Nie wiadomo ską d pojawił się grubas w samych gaciach i pró bował polewać mieszkanie wodą z wiadra. Przeraż ona kobieta, wzywają c pomocy, biegł a po schodach, cią gną c za sobą dwó jkę zapł akanych dzieci. Pojawili się też pierwsi gapie z ulicy, któ rzy jak zwykle udzielali fachowych rad. Komisarz zostawił ryż ego wywiadowcę ze Sternem na pó ł pię trze, a sam wybiegł z budynku w poszukiwaniu pomocy. Po kilku minutach zjawił się zasapany z przestraszonym posterunkowym i z sę dziwym lekarzem. Na ogł uszają cym sygnale nadjechał a też straż poż arna z Podwala. Pompiarze przybyli za pó ź no, by cokolwiek dał o się z mieszkania uratować. Pracowali wytrwale, ich sukcesem był o to, ż e ż ywioł nie rozprzestrzenił się na pozostał e lokale. Stary lekarz w rogowych okularach koń czył opatrywać poparzonego wywiadowcę, a tymczasem Stern wszedł za komisarzem do mieszkania oglą dać zgliszcza. Z zalanego wodą przedpokoju przeszli do salonu. Straż acy pracowicie zwijali wę ż e, niechę tnie usuwają c się na boki. Opalony stó ł, przewró cone i osmolone krzesł a wskazywał y im drogę. Ze ś cian odł aził y zmoczone tapety. Stą pali ostroż nie po mokrym dywanie, poś ró d potł uczonego szkł a, ksią ż ek i obrazó w. Podeszli do okna, za któ rym pię trzył o się rusztowanie, i stanę li jak wryci. Na ż elaznym ł ó ż ku, na poczerniał ym materacu leż ał y nadpalone ludzkie zwł oki z rozchylonymi udami. Z osmolonego czerepu szczerzył y się zę by. Lekarz, któ rego ś cią gną ł Popielski, kucną ł pod ś cianą, zdją ł okulary i pł akał jak dziecko. Stern poczuł swą d spalonego ciał a i wyrwał do ubikacji. Wstrzą sał a nim fala torsji, jakby pierwszy raz w ż yciu widział ludzkie zwł oki. W koń cu wyprostował się nad sedesem i odetchną ł cię ż ko. Odkrę cił kran i puś cił zimną wodę na rę ce. Przepł ukał gardł o, wyczyś cił nos, zmoczył sobie kark i wł osy. Chciał zapomnieć to, co widział, lecz nie potrafił. Na placu Halickim falował kilkusetosobowy tł um. Policja przepychał a się z demonstrują cymi bezrobotnymi. Redaktor szedł w stronę Akademickiej. Tł um z każ dym krokiem gę stniał. Wzdł uż Legionó w stał y tramwaje i zamknię ci w nich pasaż erowie ze strachem obserwowali zajś cia. Z przyciś nię tymi do okien twarzami wyglą dali jak ś wią teczne karpie stł oczone w akwarium. Do demonstrują cych doł ą czył a się hoł ota. Wś ró d krzykó w nikł y policyjne gwizdki. Na stró ż ó w prawa poleciał a kostka brukowa i potł uczone pł yty chodnikowe. Posypał y się szyby. Dzieci pł akał y, a damy mdlał y. Jakiś licealista z okiem zalanym krwią wzywał pomocy, biegną c gdzieś z przekrzywionym tornistrem. Przechodnie uciekali w popł ochu do sklepó w i kawiarni, chcą c przeczekać zadymę. Redaktor skrył się w bramie przy Jagielloń skiej. Na jego oczach szarż ował oddział policji konnej uzbrojony w szturmowe pał y. Dzwonił y podkowy po bruku, sł ychać był o ogł uszają ce gwizdy, gł oś ne komendy, przekleń stwa i czyjeś woł anie o ratunek. Stern wycią gną ł z paczki ostatniego papierosa. Miał przed oczami obraz osmolonych kobiecych zwł ok i noworodka okrę conego ró ż ań cem, podobnego do upieczonej na ruszcie mał pki. Na myś l o tym przypalił i zacią gną ł się gł ę boko. Ż aden papieros w ż yciu nie smakował mu jak ten. Przytrzymał dym w pł ucach i wolno wypuś cił go przez nos. Przymkną ł oczy. Nadpalony rekwizyt nie dawał mu spokoju. Dlaczego akuszer zostawia swó j znak? Dlaczego wybrał akurat drewniane koraliki? Nie wiedział, co o tym są dzić. Od takich subtelnych, psychologicznych roztrzą sań był przemą drzał y Wawdysz, nie on. Kiedy znowu wyjrzał z bramy, tł um odpł ywał w stronę Kazimierza Wielkiego. On parł w przeciwnym kierunku, w stronę domu, lecz uszedł ledwie kilkadziesią t krokó w i nagle zmienił plany. Postanowił wstą pić do redakcji. Chciał zadzwonić do Anny i przekazać jej najnowsze wiadomoś ci. Powiedzieć, ż e apteka Pod Anioł em, na rogu Gró deckiej i Leona Sapiehy (w któ rej pracował a od ubiegł ego roku), znalazł a się szczę ś liwie poza strefą walk. Na rogu Rzeź nickiej i Jagielloń skiej kupił w sklepiku nową paczkę papierosó w i butelkę Baczewskiego. Nie miną ł kwadrans, gdy z papierosem w zę bach siedział za swoim biurkiem, z nogami na blacie, majstrują c noż em przy butelce. Podnió sł sł uchawkę i wykrę cił domowy numer. Zniecierpliwiony czekał, lecz odpowiedział mu gł uchy sygnał. Zadzwonił ponownie, z takim samym jak poprzednio efektem. Moż e Anna pojechał a z dzieć mi do rodzicó w, zastanawiał się. Był o dziesię ć po ó smej, gdy zbił lak z szyjki, odkorkował butelkę i wlał do gardł a palą ce lekarstwo. Nie myś lał, co bę dzie jutro, chciał za wszelką cenę zapomnieć to, co niedawno widział. Kelner od razu poznał swego klienta i już przy wejś ciu usł uż nym ruchem pokazał mu stolik, któ ry się zwolnił przy oknie. Był mile zaskoczony, ż e graf wybrał się do kawiarni w taką polityczną zawieruchę. Przeczekał, aż krzyki hoł oty za oknem ucichł y, i zapytał uprzejmie, czy dziś ma podać lody orzechowe. Goś ć nie odpowiedział, lecz uś miechną ł się ciepł o, co oznaczał o przyzwolenie. Kelner poś piesznie przynió sł z kuchni zamó wiony deser w pucharku i postawił go na stoliku. Klient nie od razu zareagował. Z zaciekawieniem czytał gazetę. Interesował a go kronika kryminalna w „Kurierze”, jakby to, co się dział o za oknem, był o nudnawym filmem. Wcią ż uś miechał się do siebie. Miał zmierzwione wł osy, wypieki na twarzy i wydawał się być dziwnie podniecony, gdy wbijał stalowy widelczyk w posypaną zmielonymi orzechami kremową gał kę. Kiedy spał aszował lody, zamó wił lampkę madery. A gdy garson nalewał ją do kieliszka, trzymają c butelkę przez serwetkę, goś ć przenió sł się myś lami gdzieś indziej. Przypomniał sobie wycieczkę do Wiednia. Pojechał tam przed kilkunastu laty z wujem, w nagrodę za bardzo dobre sprawowanie. Odwiedzili w Schö nbrunn najstarszy ogró d zoologiczny na ś wiecie, zał oż ony przez cesarza Franciszka I. Spacerowali od klatki do klatki, od zagrody do zagrody, by wreszcie zatrzymać się przy wielkiej stalowej wolierze. Wuj (nauczyciel etyki w gimnazjum niemieckim) był dziwnie zdenerwowany i chciał mu koniecznie pokazać ż yrafę, lecz to, co dział o się za siatką, był o najlepszym spektaklem, jaki mó gł mu zafundować. Ogromny orzeł wycią gną ł z gniazda ż ywego pisklaka, rzucił go na kamienie i zaczą ł zapamię tale dziobać. Opiekun, widzą c okrutną scenę, pró bował odwró cić uwagę mł odzień ca. Obiecywał lody orzechowe, jednak on nie zamierzał się ruszyć. Zaparł się i tak dł ugo pł akał, aż obejrzał krwawy finał. Przerwał wspomnienia, bo przy mahoniowym pianinie pojawił się chudy muzyk we fraku. Siadł na okrą gł ym taborecie, otworzył pulpit i postawił na nim Wiener Tanzalbum fü r Pianoforte. Nieś piesznie przekartkował go i unió sł palce nad klawiaturą. Po chwili popł ynę ł y przez salę romantyczne tony Wiener‑ Stimmen, peł nego gracji walca Franza Wagnera. Wypił maderę i w zamyś leniu odstawił kieliszek. Melodia, któ rą usł yszał, pomogł a wydobyć mu z pamię ci jeszcze jedno zdarzenie. Wracał do niego rzadko, lecz teraz stanę ł o mu przed oczami, jakby to był o wczoraj. Tamtego dnia, po wycieczce do wiedeń skiego zoo, wuj Jerzy zabrał go do Schlossbergu, koł o Grazu. Chciał mu pokazać niezdobytą twierdzę Riegersburg, pobudowaną do obrony przed wojskami tureckimi. Wytwó r ludzkich rą k, do któ rego mieli dojechać kolejką linową, pię trzył się na skale jak gigantyczne gniazdo orł a. Wuj zachowywał się podejrzanie. W jego ruchy wkradł a się dziwna nerwowoś ć. Wyraź nie nadskakiwał mu, jakby czuł się winnym po incydencie w zoo i bał się tego, co miał o się jeszcze wydarzyć. Popisywał się kuglarskimi sztuczkami, opowiadał po drodze tanie dowcipy, a nawet zagwizdał jaką ś operetkową melodię, mruż ą c zabawnie oko. Wszystko na nic. On celowo nie odzywał się do wuja i wcią ż myś lał o swoim orle. Kró lewski ptak był mą dry i silny. Bardzo pragną ł być kiedyś tak godnym podziwu jak on. Wkró tce nadarzył a się ku temu okazja. Pod wieczó r wuj kupił bilety i wsiedli do zawieszonego na linie wagonika. Byli ostatnimi spó ź nionymi pasaż erami. I gdy wagonik wolno suną ł w gó rę, przyszł a mu do gł owy natrę tna myś l. Nie opuszczał a go i wracał a nachalnie. Wuj pomó gł mu ją wkró tce zrealizować. Kiedy się oparł o drzwi, zza chmur zaś wiecił o zachodzą ce sł oń ce. Oś lepiony starzec przymkną ł na chwilę oczy. To wystarczył o. Delikatnie zł apał za klamkę i pchną ł. Udał o się. Staruch dostał to, na co zasł uż ył. Zaskoczony darł się wniebogł osy, spadają c na skał y w kilkudziesię ciometrową przepaś ć razem ze swoją pieprzoną etyką. Wł aś nie wtedy przypieczę tował się jego los. Kiedy wró cił do Lwowa, odwieziony przez policję, ciotka stracił a dla niego serce. Zrobił a się niewiarygodnie ską pa i nigdy nie miał a dla niego czasu. Po tragicznej ś mierci mę ż a został a jego jedyną ż ywicielką. Pracował a na poczcie przy segregacji listó w i paczek. Zarabiał a tylko tyle, ż e starczał o im na jedzenie i czynsz za dwupokojowe mieszkanie. Dzię ki jej zapobiegliwoś ci dzieciń stwo spę dził w internacie, któ ry prowadził y siostry zakonne. Był zdolnym, lecz niepokornym chł opcem. Wiele godzin przeklę czał w ką cie z dł oń mi skrę powanymi ró ż ań cem. Wtedy marzył. Myś lał o ś mierci, któ ra mogł aby go przytulić. To wł aś nie w ochronce pierwszy raz zobaczył Malwinę, ś liczną czarnowł osą dziewczynkę, któ rej matka siedział a w wię zieniu za jakieś straszne zbrodnie. Siostry ostrzegał y go, by się z nią nie bawił, bo opę tał ją szatan, lecz on specjalnie obrał ją za swoją powierniczkę. Malwina takż e był a niepokorna i czę sto klę czał a w ką cie obok niego. Spotykali się na obiadach i w koś ciele na mszach. Był y też przyjemniejsze chwile, gdy w towarzystwie sió str wychodzili do parku na wycieczkę. Co roku bawili się ze sobą na zabawach choinkowych, raz nawet zatań czyli. Potem niespodziewanie ich drogi rozeszł y się na kilka lat. Nigdy nie miał prawdziwych przyjació ł, choć pewnie mó gł by ich mieć na pę czki. Nie chciał, by pró cz niego ktoś znał jego myś li. Zawzię toś ć i ambicja pomogł y mu w awansie społ ecznym. Skoń czył szkoł ę i zapisał się na studia, wbrew ciotce. Pewnego dnia spotkał w mieś cie Malwinę. Wydoroś lał a. Był a ś liczna, tak ś liczna, ż e oglą dali się za nią na ulicy wszyscy chł opcy, a nawet doroś li mę ż czyź ni. Rozmawiali godzinami, jakby chcieli się wygadać za cał e ż ycie. Malwina pracował a u Baczewskiego, przy dystrybucji wó dek, on zaś dorabiał na czesne korepetycjami. W grudniu zeszł ego roku, przed ś wię tami, gdy wracał tramwajem z wykł adó w, zobaczył ją znowu na Janowskiej. Wyskoczył za zakrę tem i podbiegł do niej. Od razu przytulił a się do niego jak kotka spragniona ciepł a. Odprowadził ją aż pod dom. Mieszkał a sama w domku przy Kleparowskiej. Zaprosił a go do ś rodka. Po kolacji, któ rą wspó lnie przyrzą dzili i zjedli, wskoczyli pod pierzynę. Przez cał ą noc się kochali. To wtedy, gdy przytulił a się do niego zaspokojona, odkrył przed nią swoją pasję. Interesował a go eugenika, nauka o doskonaleniu ludzkiej rasy. Malwina potakiwał a. Byli mikrobami, któ re przetrwał y, by inne mikroby nie zaznał y w ż yciu tylu co oni cierpień. Mogliby razem dokonywać selekcji, by ukró cić cierpienia. Wyjaś nił Malwinie, ż e wielu ludzi na ś wiecie myś li podobnie, lecz tylko nieliczni mają ś miał oś ć wcielić teorię w ż ycie. Opowiadał o Galtonie, któ ry dowió dł, ż e niedoskonał a czę ś ć populacji moż e zniszczyć ludzkoś ć, i Malwina znowu przyznał a mu rację. A potem opowiadał o Charlesie Davenporcie ze Stanó w Zjednoczonych, ojcu eugeniki. Stwierdził, ż e chciał by być jego uczniem, i ż e z jego wykł adó w o humanitarnym unicestwieniu nie zmarnował by ani godziny. Wiedział by dokł adnie, kto godzien jest ż yć, a kto nie, by nie hamować rozwoju społ ecznego. Kiedy mó wił o tym Malwinie, ziewał a szeroko. W koń cu obró cił a się na bok, podcią gnę ł a koł drę pod brodę i zasnę ł a. Zaszedł dalej niż inni i w to nie wą tpił. Najtrudniejsze był y pierwsze kroki. Stawiał je jak ś lepiec, lecz pomogł a mu wiara w to, ż e dzię ki niemu skaż ona przestrzeń oczyś ci się dla tych, któ rzy powinni godnie ż yć. Codziennie ocierał się o ś mierć i dzię ki niej zaszedł dalej niż inni. Bo był a wszę dzie. Przyczajona czekał a w domach i panoszył a się na ulicach, przesiadywał a w urzę dach, w szpitalach na ł ó ż kach obł oż nie chorych, ską d trudno był o ją przegonić. Widział ją na twarzach dorosł ych, sł yszał w biciu dzwonó w, mowie księ dza na ambonie, dź wię ku puszki ofiarnej i w pł aczu dzieci. Sł yszał ją w beztroskim ś miechu, widział w sielskiej zabawie, gonitwie za sł awą i za pienię dzmi. Czaił a się w otwartych ze zdumienia ustach, gotowa zamkną ć je w pó ł sł owa. Siedział a na skrzywionych karkach, dokł adają c swó j ś miertelny cię ż ar. Tylko tacy jak on, któ rzy otarli się o ś mierć, potrafią zdiagnozować rzeczywistoś ć i zrobić to, co w istocie jest konieczne i zbawienne. Gł upia, sentymentalna sł aboś ć! Musiał ją w sobie wyeliminować, przeł amują c tabu. Był wybrań cem, bo oswoił ś mierć, zostają c jej akuszerem. Wypuś cił a go dopiero rano. Akurat spadł ś wież y ś nieg i na ulicy zrobił o się tak ś licznie jak w niebie. Lubił najbardziej, gdy ciepł y wiatr wnikał mu mię dzy pió ra, prowokują c do lotu, lecz teraz był przejmują cy chł odem wieczó r i jednostajny rechot ż ab, docierają cy znad rzeki, zakł ó cał grobową ciszę. Orzeł otulił się skrzydł ami. Zniechę cony odwró cił gł owę od księ ż yca, któ ry trupim ś wiatł em oś wietlał las, i znieruchomiał. Jeszcze przez kilka dni musiał być cierpliwy.
|
|||
|