|
|||
Środa, 12 kwietnia 1939Rano poszedł do naczelnego. – Nie ż yją: Lille, Pronobis i Ż eleź nik. To nie moż e być zbieg okolicznoś ci. Wszyscy byli w austriackim wojsku, w jednym puł ku, w tej samej kompanii. Teraz kolej na... – Sł uż yli w austriackim wojsku? A có ż to, Kuba, za rewelacja? Przed czternastym prawie wszyscy mł odzi mę ż czyź ni we Lwowie nosili austriackie mundury! Proszę cię o prawdziwe dowody! – perorował Mań kiewicz. – Samobó jstwo alkoholika, nieszczę ś liwy wypadek, w koń cu zabó jstwo w afekcie, bo takie dotarł y do mnie plotki. Każ da ze spraw toczy się swoim biegiem i nie ma z pozostał ymi zwią zku. – Był em wczoraj u Halewiego. Tu są jego notatki, wszystko jest jasne, czego chcesz wię cej? – Urojenia potł uczonego Ż yda i twoja wybujał a wyobraź nia to jeszcze nie dowó d! Zabierasz się do sprawy od dupy strony. A propos dupy, czy wiesz, kto ją wynalazł? – Kto? – Uczony radziecki Woł ow. Stern nie miał ochoty na gł upie ż arty. – A co wedł ug ciebie jest tym niezbitym dowodem? – zapytał nachmurzony. – Kuba, nie dam do gazety twoich wą tpliwych odczuć, na któ rych parę razy dał eś mi się przejechać jak na rzadkim gó wnie. Wró ć, jeś li znajdziesz mocne dowody, a teraz – spojrzał wymownie na zegarek – twó j czas się, niestety, skoń czył! Stern wyszedł od Mania jak niepyszny. Na szczę ś cie nie zdą ż ył opowiedzieć mu o mał ej Lei. Nie chciał też, by ktokolwiek dowiedział się o zdję ciach kompromitują cych mał ą i jej koleż anki z podwó rka, wię c odcią ł dopisek Halewiego od listu, podarł na drobne kawał ki i wyrzucił do kosza. – Zrobił am grafik – powiedział a Wilga, patrzą c spod oka na markotnego Jakuba. – Co za grafik? – Zdarzeń, któ re nas zajmują od począ tku marca. Ukł adają się w logiczny cią g. – Co masz na myś li? – zapytał poruszony. – Pewien klucz, jakby... – Jakby co? Dlaczego nie koń czysz? – Patrzył pobł aż liwie, naś ladują c ton Mania. – Moż e się mylę, jeś li tak, to mnie popraw. Zauważ ył am pewną prawidł owoś ć: ofiary w naszych ś ledztwach wystę pują zawsze po sobie, nigdy jednego dnia. – Co to ma za znaczenie? – A gdyby... – Przestań! Chcesz powiedzieć, ż e stoi za nimi ta sama osoba? Naczytał aś się Conan Doyle’a i Christie! Przed samobó jstwem Lillego był o dziesią tki nieszczę ś liwych wypadkó w, morderstw i zaginię ć. Ktoś wpadł pod tramwaj, a inny się wykrwawił, bo przecią ł sobie tę tnicę rozbitą szybą. Przyjdą nastę pne tragedie, bo ś wiat się dziś nie koń czy i nie ma w tym ż adnego prawa serii. Zapamię taj, twó j grafik to czyste szaleń stwo. – Bo mamy do czynienia z szaleń stwem! – upierał a się Wilga. – Prosisz o przykł ady? – Się gnę ł a do torebki po notes. – Sł uż ę uprzejmie: dwuletni Szymon zaginą ł na Zniesieniu, a pó ł toraroczny Patryk na Sknił owie – odczytał a. – Trzyletni Damian na stacji w Ł yczakowie, a sześ ciomiesię czną Ró ż ę ktoś zabrał z wó zeczka niedaleko stą d, na Sykstuskiej, gdy matka robił a zakupy. Mam wyliczać dalej? – Odł oż ył a na bok notes. – To jeszcze nie powó d, by ś mierć Szczę ś ciarza, Pronobisa i Ż eleź nika wią zać z tymi przypadkami. – A ja nie widzę powodu, by czekać, aż mał a sama się odnajdzie. – Wię c przeczytaj to! – Jakub wyją ł z kieszeni przycię ty list Halewiego i z tajemniczą miną podał de Brie. Dwa razy przeczytał a wiadomoś ć i przez kilka sekund milczał a jak zamurowana. – Boż e... To znaczy, ż e Lea ż yje? – Ż yje i twoje prawo serii nie ist‑ nie‑ je! – zakomunikował sucho. – Chciał abym to, Kuba, sprawdzić. – Sama? – spojrzał na nią pytają co. – Dam sobie radę. Nic mi chyba nie grozi – dodał a szybko. – Bą dź ostroż na – pogroził jej palcem jak rodzic i wyszedł na kolegium. Zamarł a. Zacisnę ł a ze zł oś ci pię ś ci i obiecał a sobie, ż e zaraz po odprawie uda się pod wskazany przez Halewiego adres. Salope to najł agodniejszy epitet, jaki cisną ł jej się na usta. Dobry humor go nie opuszczał. Zaliczył bez wpadki kolegium, a potem odwiedził rodzicó w. Z poczuciem dobrze speł nionego obowią zku zostawił im jedzenie i pienią dze. Na odchodne ojciec przypomniał mu o lekarstwach. Preparat na stany lę kowe matki mó gł by z ł atwoś cią nabyć u Anny w aptece, ale obawiał się gł upich plotek. Pomyś lał automatycznie o doktorze Wawdyszu z Kulparkowa, u któ rego matka niedawno się leczył a. Postanowił go odwiedzić i w tym celu udał się na poszukiwanie doroż ki. Z Kazimierza Wielkiego dotarł w kilka minut na plac Krakowski. Z daleka dostrzegł wolną doroż kę, lecz gdy do niej zmierzał, wpadł na handeł esa z rozkł adanym kramem. Brodaty dziad siedział na chodniku i jadł cebulę, zagryzają c ją chlebem. Przed nim na drzwiczkach wyję tych z jakiejś szafki leż ał a poł amana ró ż owa parasolka z bambusową rą czką i trzy pary wykoś lawionych mę skich butó w. Na kolanach starozakonnego spoczywał a opasł a księ ga, któ rą handlarz zał oż ył szczypiorem. – I to jest ten galanty sklep, któ rego pan od rana poszukujesz, ha? – zwró cił się niespodziewanie do Sterna. – Powiedzmy, ż e tak – powiedział Stern, dotknię ty uszczypliwoś cią starego. – I powiedzmy sobie otwarcie, ż e szukasz pan ró ż owej damskiej parasolki i od nowych butó w masz pan na palcach nagniotki? – To też sobie powiedzmy – odparł chł odno redaktor, pró bują c ominą ć zawalidrogę. – No to ja coś dla pana zaproponuję, aż się pan sam zdziwisz – cią gną ł Ż yd, wbijają c zę by w cebulę. – Co to bę dzie? – Ajajaj! To bę dzie mą dre sł owo na cał y dzień dla niecierpliwego eleganckiego pana. Handeł es przewró cił kartki księ gi i przeczytał hebrajski cytat, któ ry szybko przetł umaczył: „Nie pluj pan do studni, bo nie wiadomo, czy nie bę dziesz jeszcze musiał z niej pić wody”. Stern uś miechną ł się cierpko i, uchyliwszy rondo kapelusza, zamachał ż wawo na fiakra. Nie lubił ł ysego medyka, na któ rego gł owie bł yszczał y kropelki potu niczym rosa na liś ciach kapusty. Mę ż czyzna o posturze orangutana od samego wejś cia bawił się z nim jak kot z myszą, pozwalają c sobie na obraź liwe wycieczki. Andrzej Maria Wawdysz doskonale go pamię tał. Wypytał o zdrowie matki, a potem ojca, któ rego zimowa akwarelka wisiał a na ś cianie za jego plecami. Stern uś miechną ł się pó ł gę bkiem. W gabinecie stał y na pó ł kach zalane formaliną eksponaty, przypominają ce przetwory w wekach. Maleń kie dziecko z pę powiną wydawał o się unosić w pł ynie jak nurek szukają cy zatopionych skarbó w. Tuż obok spreparowana dł oń wycią gał a do Sterna na przywitanie sześ ć szponiastych palcó w. Był też mó zg ludzki, z dziwnym wgł ę bieniem, wyglą dają cy jak miniaturowa Piaskowa Gó ra, rozryta przez kopaczy. Ta osobliwa wystawa zaaranż owana przez medyka nie nastrajał a do rozmó w. – Widzę, ż e mę czy pana jakaś okropna myś l, któ ra nie jest zwią zana z chorobą pana mamusi – powiedział doktor, wypisują c receptę i przystawiają c pieczą tkę. – Myś lał em, ż e zapyta mnie pan o uciekiniera? – Dlaczego? – Przed panem byli tu już inspektor Zię ba, a wcześ niej jakiś pobudliwy komisarz z komendy miejskiej, co cią gle gadał po ł acinie. Wybaczy pan, lecz nie pamię tam nazwiska. I każ dy oczekuje ode mnie cudó w. – Ja nie! – odparł Stern, wstają c z krzesł a. – A wię c nie jest pan ciekaw, do czego jest zdolny nasz zbiegł y pacjent? Stern przysiadł nerwowo na krześ le. Czekał. Z każ dym sł owem wypowiadanym przez psychiatrę tę ż ał, jakby za plecami czaił się uwolniony z kaftana Wiesł aw Charewicz. Usł yszał o trudnym dzieciń stwie, o matce, któ ra zostawił a go zaraz po porodzie i uciekł a z kochankiem, o wychowaniu przez zgorzkniał ą ciotkę, o jakichś makabrycznych wspomnieniach z domu dla sierot prowadzonego przez siostry zakonne. O gwał tach, sadystycznych praktykach, jakich podobno był ś wiadkiem, lecz ani sł owa o ojcu, zupeł nie jakby w grę wchodził o niepokalane poczę cie. – Obowią zuje mnie tajemnica lekarska, ale nie zdradzę jej, gdy delikatnie napomknę o niezwykł ej idee fixe naszego pacjenta. – Jakiej? – Chce zbawić ś wiat. Do tego w pojedynkę! On nie jest prymitywnym zabijaką. To zbrodniarz marzyciel. Potrafi budować swó j plan metodycznie jak ś redniowieczny architekt katedrę. Ostatnio radykalnie zmienił wyglą d. Zgolił brodę, zapuś cił wą sy. Wyraź nie odmł odniał. Jest niebywale sprawny fizycznie, dzień w dzień ć wiczył szwedzką gimnastykę. Co dziwniejsze, zaczą ł chodzić do naszej kaplicy szpitalnej na msze. Ksią dz chwalił go, ż e sumiennie odmawiał ró ż aniec. Interesuje go medycyna i czyta z zainteresowaniem medyczne ksią ż ki. – Jak... – Jak uciekł? – Wawdysz spojrzał surowo. – Nawet pan by się nabrał, panie redaktorze. Ulepił z czarnego chleba fenomenalną replikę browninga i sterroryzował tym pielę gniarza. Facet grzecznie podnió sł rą czki, no i wtedy dostał solidnego kopa w jaja. Nasz zbieg przebrał się w jego ubranie i niezatrzymywany wyszedł z oddział u. Po drodze zajrzał do magazynu medycznego i wynió sł torbę z narzę dziami chirurgicznymi. Odwiedził jeszcze warsztat obsł ugi technicznej. Ukradł inż ynierowi Szwedowi ubranie i motocykl. Krew i cierpienie nie są dla niego przeszkodą, lecz jeszcze silniej motywują do zbrodniczego finał u. Kiedy zbudzi się w nim bestia, lepiej, panie Jakubie, zejś ć mu z drogi. Jakub wstał i podzię kował doktorowi za wyjaś nienia. Zabrał z biurka receptę i schował ją do portfela. Wawdysz ś ledził za nim wzrokiem. – Gdyby pan go spotkał, proszę go ode mnie pozdrowić – zakoń czył. – Kogo? – Rzecz jasna Charewicza. Rozmowa wprawił a go w dziwny niepokó j. Zbiegł z ganku na szutrową alejkę, miną ł dwie ozdobne kamienne kule, lecz nie uszedł pię ciu krokó w, gdy ktoś zawoł ał go po nazwisku. Obró cił się. Przed nim stał wysoki, ż ylasty pielę gniarz, ten sam, któ rego widział przed rokiem, w czasie odwiedzin u matki. – Wiem o czymś, co moż e się panu redaktorowi przydać – rzucił, odcią gają c go za doroż kę, jakby się bał, ż e ktoś moż e zobaczyć ich razem. Stern nadstawił uszu. – Domyś lam się, kto podrobił pieczą tkę doktora Wawdysza na przepustce, a moż e nawet pomó gł mu uciec – dodał. Gdy pielę gniarz opisał mu wyglą d mę ż czyzny, redaktor zaniemó wił. – Mó wi pan, ż e był chudy i na lewym oku miał bielmo. – Nie zapomina się takich kreatur. Ż yd gapił się na mnie tym zdrowym, ś widrują cym okiem, jakby szydził. Portret pasował, wypisz wymaluj, do Mosze Halewiego. – Nie myli się pan? – Ską d. W czasie pobytu Charewicza na oddziale nikt pró cz tej ł azę gi nie odwiedzał go. Tu chorzy latami oglą dają siebie albo ś ciany. Rodziny dawno się ich wyrzekł y. – Dlaczego pan mi o tym mó wi? – zapytał Jakub, obserwują c zatroskaną twarz sanitariusza. – Kiedy przyszł a policja, zrobili ze mnie kozł a ofiarnego. Powiedzieli, ż e był em z nim w zmowie. Zabrali mi premię i obniż yli pobory. Puł owica niedawno stracił a pracę w gilzach, a do wykarmienia cztery gł odne gę by. Proszę, niech mi pan, panie redaktorze, pomoż e. Stern obiecał zają ć się sprawą i podzię kował pielę gniarzowi za cenną informację. Kiedy wracał do miasta doroż ką, jeszcze dł ugo czuł uś cisk monstrualnej, ż ylastej dł oni. Wilga zatrzymał a się na Zielonej, obok atelier fotograficznego, któ rego witrynę zdobił y zdję cia mę ż czyzn i kobiet w gustownych kapeluszach. Wyję ł a z torebki list Halewiego i jeszcze raz przebiegł a go wzrokiem. Policzył a w myś li do trzech, a potem zeszł a po zdeptanych schodkach do sutereny i zapukał a do drzwi obł aż ą cych z farby. Kiedy się zastanawiał a, czy nie lepiej by był o, gdyby to Stern stał na jej miejscu, drzwi się otworzył y i pokazał a się w nich ruda kobieta z tł uczkiem do mię sa w dł oni. – Pani Sara Berger? – A bo co? – Mił o mi panią poznać – zaczę ł a. – Przychodzę od Mosze Halewiego. – Nie znam ż adnego Mosze Halewiego – odparował a bezczelnie ruda. – Jest pani jego ciotką – wyrwał o się Wildze. – Dobrze wiem, czyją jestem ciotką, ale akurat tego bę karta nie pamię tam! – stwierdził a, przekł adają c tł uczek z rę ki do rę ki. Za plecami kobiety pokazał a się rozczochrana mę ska gł owa. – Gada, ż e od Halewiego – powiedział a cicho, nie obracają c się. – Moż e kwatery szuka? – zapytał mę ż czyzna, z zacię ciem dł ubią c w wielkim jak kartofel nosie. De Brie stał a niezdecydowana, zastanawiają c się, jak zakoń czyć niefortunnie rozpoczę tą rozmowę. – Chciał am przekazać pozdrowienia Lei. Na dź wię k imienia dziewczynki mę ż czyzna odsuną ł kobietę na bok, robią c niespodziewanie przejś cie. Wilga zawahał a się, to wystarczył o, by mę ż czyzna staną ł za jej plecami. – Niech wejdzi – rzucił a kró tko gospodyni, wykrzywiają c usta w sztucznym uś miechu. – Syrdeczni zapraszamy. – Nie widzi, ż e muchy lecą? – usł yszał a sł owa zachę ty gospodarza. – Boi się czego? – Oczy kobiety poruszył y się nerwowo za grubymi, napuchnię tymi powiekami. Drzwi zatrzasnę ł y się z hukiem, ledwie tylko weszł a za pró g. Wilga ujrzał a przed sobą jednoizbową ciemną norę, wypeł nioną bambetlami, z niezasł anym ż elaznym ł ó ż kiem, na któ re padał o blade ś wiatł o z mał ego umieszczonego pod sufitem okienka. – Niech siada. – Mę ż czyzna nie był już taki uprzejmy i pchną ł ją na taboret. – I niech mó wi od począ tku, kto ją nasł ał. Tylko niech, kurwa, nie krę ci! Wilga przedstawił a się, powiedział a, ż e pracuje w „Kurierze”, i wyję ł a z torebki kartkę, któ rą dał jej Stern. Kobieta wyrwał a ją i podał a mę ż czyź nie. „W suterenie mieszka Sara Berger – dukał, podsuwają c list pod okno – moja przyszywana ciotka, i jej mą ż Chaim. Niech Pan im pokaż e tę kartkę, a przekona się, ż e Lea jest cał a i zdrowa”. – Coś tu, Sara, ś mierdzi! – powiedział mę ż czyzna i strzykną ł nerwowo przez zę by. – Ale co? – Gó wno! Tu jest napisane: pan, a nie pani! – To kartka od pana Halewiego – pró bował a wyjaś nić de Brie. – Dostał am ją od... – Zamknij ryja! – rykną ł gospodarz niespodziewanie. – I co teraz mamy z nią zrobić? – zapytał a niewiasta, drapią c się pod wielkimi piersiami. – Ró b, co chcesz. – Ja? Dlaczego ja? – A czemu, kurwa, ja? – wrzasną ł i schował kartkę do kieszeni. – Co, mam urą bać ł eb tej klę pie? – Mał ej nie ma. To ty dał eś ją elegantowi. Tobi, ni mnie, zapł acił. – Bał akał, ż e przyszedł od Halewiego, tak samo jak ona. – Pani Berger... – zaczę ł a nieś miał o Wilga. – Stul pysk, pani ł adna, bo nie wytrzymam – rozdarł o się babsko, podnoszą c rę kę z tł uczkiem. Oboje poszli w ką t i cicho naradzali się przy wieszaku. Coś ustalili i stary gdzieś się ulotnił. Bergerowa zamknę ł a szybko drzwi na klucz i wł oż ył a go do kieszonki fartucha, klepią c się wymownie po wydę tym brzuchu. Wilga skulił a się, obserwują c stoją cą w drzwiach rozkraczoną straż niczkę. Jej lewe oko drgał o nerwowo i starał a się przytrzymać je dł onią, choć bez skutku. Ocenił a, ż e w starciu z uzbrojonym kobietonem nie ma najmniejszych szans. Czas dł uż ył się niemił osiernie. Co kilkanaś cie minut niewidoczną ulicą przetaczał się z hukiem tramwaj i wtedy stare meble trzeszczał y, a stoją ce na pó ł kach naczynia podrygiwał y wś ciekle, jakby miał y zwalić się zaraz na brudną podł ogę. De Brie zmruż ył a oczy. Dzień dał się jej już we znaki. Bolał y ją plecy, lecz nie odważ ył a się wstać. Przez niemal dwie godziny, zanim stary wró cił, wdychał a kwaś ny zapach spoconego babska. Nie zauważ ył a innego ł ó ż ka pró cz barł ogu. Zastanawiał a się, gdzie spał a dziewczynka. Czyż by mię dzy wydę tym brzuchem gospodyni i rozleniwionym cielskiem jej mę ż a? Czy mogł a wychodzić na dwó r? A moż e tak samo siedział a na stoł ku, nie mają c odwagi się poruszyć. Bergerowa tymczasem otworzył a kredens i zaaplikował a sobie trzy kieliszki nalewki z rzę du, gwiż dż ą c po każ dym z zadowolenia. Podochocona wyję ł a z kamionkowego garnka zamarynowany antrykot. Potem naostrzył a nó ż i pocię ł a mię so na cienkie plastry, patrzą c ką tem oka na przebrzydł ą wię ź niarkę, jakby chciał a jej poderż ną ć gardł o. Nastę pnie rozpalił a ogień pod kuchnią i zaczę ł a smaż yć plastry na patelni. Dosypał a wió rkó w cebuli, doprawiał a je solą, pieprzem, czosnkiem i spró bował a potrawy widelcem. Wkró tce w pomieszczeniu roznió sł się tł usty, gę sty zapach. Gospodyni był a wś ciekł a na redaktorkę i coraz to posył ał a pod jej adresem wią zankę jobó w. Wilga nie pozostawał a jej dł uż na. Zaciskają c z wś ciekł oś ci zę by, powtarzał a w myś lach ulubione przekleń stwo kierowcy ojca, któ re zapamię tał a z dzieciń stwa: salope surgelee! Z czterech nazwisk rozszyfrowanych przez Mola został jeszcze Franz Kinzel. Halewi napisał o nim, ż e został wymazany z pamię ci raz na zawsze. Ż artował, ż e nie potrzebuje garnituru ktoś, kto leż y pó ł tora metra pod ziemią, zawinię ty w przeż artą przez robaki pał atkę. Kim był tajemniczy klient? A moż e jego nazwisko brzmiał o inaczej? Jak? W zeszycie Lillego brak był o ró wnież jego adresu. Czyż by przeoczenie? – zastanawiał się – a moż e... Szczę ś ciarz znał go z cał ej czwó rki najlepiej, wię c nie potrzebował ż adnych danych? Kluczem do ostatecznego wyjaś nienia zagadki mó gł być Sylwester Bal, oczywiś cie, gdyby wcześ niejsze zał oż enie traktować serio. Kto polecił krawca Kinzlowi? Przecież wedł ug Hillela Szczę ś ciarz szył tylko z polecenia. Od stawianych pytań mogł a rozboleć gł owa. Postanowił jeszcze tego samego dnia po poł udniu wykorzystać informację przekazaną przez Mosze i zejś ć do podziemi. Chaim Berger wró cił po dwó ch godzinach na mię kkich nogach. Baba przywitał a go od progu wią zanką, a gdy się nagardł ował a, nadstawił a uszu, spoglą dają c szyderczo na przeraż oną Wilgę. – Czerkieski gada, ż e to ona, i ż eby ją przeprosić – ruszył do patelni i bez pytania wzią ł do rę ki usmaż ony kawał ek mię cha. – Niech chuj sam przeprasza – warknę ł o babsko, groż ą c mu palcem. – Mó wił, ż e bę dzi wielka awantura i lepij ją puś cić. De Brie nie czekał a na finał mał ż eń skiej pogawę dki. Kiedy Chaim raczył się chabaniną, wstał a i niezatrzymywana wyszł a, sł yszą c za plecami pomstowania babsztyla. Nic nie jest takim, jakim się wydaje, przypomniał a sobie ulubioną maksymę Sterna, idą c szybkim krokiem na stancję. Ską d brodacz znał Czerkieskiego i kim był tajemniczy mę ż czyzna, nazywany „elegantem”? Co się stał o z Leą? Nie chciał a się nawet domyś lać, w czyje rę ce mogł a trafić. Weszł a w Oficerską, w któ rej mgł a ś cielił a się przy gruncie jak gaz bojowy. Minę ł a mł odziutką kurwę w obcisł ej kiecce, palą cą zachł annie papierosa niedaleko wejś cia do restauracji. Kiedy ich spojrzenia się spotkał y, dziewczyna uś miechnę ł a się wymownie do Wilgi. Nie odwzajemnił a tego uś miechu, lecz przeszł a na drugą stronę, dzwonią c obcasami o bruk. Latarnie dawał y sł abe oś wietlenie, zaniepokojona rozglą dał a się czujnie wokó ł. Gdy mijał a ukraiń ską bursę (w któ rej niedawno goś cił a delegacja mł odzież y niemieckiej Hitlerjugend), usł yszał a przez uchylone okno napastliwy, chamski gł os. Ktoś sł uchał w radiu przemó wienia Adolfa Hitlera. Gonił o ją trzykrotne Sieg Heil, wię c przyś pieszył a kroku i pomyś lał a o nienakarmionej kotce. W tym samym czasie Jakub Stern przecią ł Rynek, pokonał Ruską i znalazł się na stopniach koś cioł a pod dumnym napisem: Soli Deo Honor et Gloria. Zajrzał do ś rodka. Ś piew wiernych urwał się dokł adnie w tym momencie, jakby wł aś nie on przeszkodził w mszy ś wię tej. Ksią dz wszedł na ambonę ozdobioną zł otym anioł em i odkaszlną ł: „Powiadają, ż e Bó g umarł. Powtarzają to hasł o rozmaitej maś ci ateusze. Wsł uchują się w gł osy ze Wschodu, gdzie rzą dy przeją ł wą saty szatan spod znaku sierpa i mł ota... ”. Jakub przeż egnał się i wycofał na palcach do wyjś cia. Potem ruszył do naroż nego budynku przy Ormiań skiej pod numerem 36, stosują c się ś ciś le do instrukcji Halewiego. Otworzył cię ż kie stalowe drzwi pomalowane na zielono i wszedł do klatki schodowej. Miną ł drewniane schody prowadzą ce na gó rę i znalazł wnę kę, za któ rą znajdował y się jeszcze jedne stalowe drzwi z zardzewiał ą gał ką ż eliwną. Przekrę cił ją i naparł z cał ych sił. Masywna ś ciana z metalu poddał a się ze skrzypieniem. Teraz nie był o już odwrotu. Sł yszał o tych podziemiach, ale dotą d nigdy ich nie oglą dał. Rozpoś cierał y się pod koś cioł em i klasztorem Dominikanó w, ulokowanym na planie starej warowni Danił owicza. Krą ż ył y o nich nieprawdopodobne opowieś ci. Okrył y się zł ą sł awą po tym, gdy jeden z niedoś wiadczonych poszukiwaczy skarbó w (wyposaż ony w lampę naftową, zaopatrzony w suchary i butelkę wina w plecaku) zabł ą dził w nich. Jego obgryzione przez szczury ciał o i stł uczoną butelkę znalazł po roku taki sam jak on amator wraż eń. Mó wiono, ż e istnieje drugi, a nawet trzeci poziom lochó w, lecz nikt tego nie sprawdził. Schodził po wą skich i stromych schodach w mroczną czeluś ć, rozś wietlaną migoczą cym ś wiateł kiem, jaki dawał a ś wieca w lichtarzu przymocowanym przez kogoś do ś ciany. Przecią g niebezpiecznie przechylał pł omień, wię c posuwał się ostroż nie po nieró wnej kamiennej posadzce, by go nie zgasić. Wkró tce ś wiateł ko znikł o i wokó ł zapanował a ciemnoś ć. Posadzka obniż ał a się wyraź nie i Stern oparł się o ś cianę, by nie stracić ró wnowagi. Pod palcami miał zimny, chropowaty kamień. Przeszedł po omacku kilkadziesią t krokó w, dotarł za zakrę t i trafił na kolejne schody. Zastanawiał się, czy nie przyś wiecić sobie zapalniczką. Wł aś nie się gał do kieszeni po wysł uż onego ronsona, gdy nagle poraził go blask latarki. Staną ł jak wryty. Po kilku sekundach, gdy oczy przywykł y do ś wiatł a, dostrzegł postawnego mę ż czyznę w habicie, z twarzą zasł onię tą kapturem. – Hasł o? – zapytał nieznajomy groź nie. – Fares – odpowiedział Jakub, starają c się, by przekazane mu przez Halewiego sł owo zabrzmiał o tak, jakby wypowiadał je dziesią tki razy. Mę ż czyzna odchrzą kną ł i skierował ś wiatł o latarki w stronę nowego korytarza. Stern udał się we wskazanym kierunku. Po przejś ciu kilkunastu metró w natkną ł się na makabryczną przeszkodę: trumnę, z któ rej wystawał a zasuszona rę ka ludzka. Ostroż nie zrobił nad nią krok i dotarł do kolejnej wnę ki, zwień czonej ł ukowym sklepieniem. Tu zapalił zapalniczkę i schylił się instynktownie. Pod sufitem wisiał o kilka nietoperzy, wciś nię tych mię dzy stare cegł y. I wtedy naszł a go niepokoją ca myś l, ż e nie pamię ta już drogi powrotnej i ż e sam, bez pomocy przewodnika w kapturze, nie wró ci na powierzchnię. Zastanawiał się, ile jeszcze czeka go korytarzy, gdy dostrzegł drewniane drzwi i szparę, przez któ rą są czył o się blade ś wiatł o. Otworzył je i zaniemó wił. Przyglą dał się dywanom i poł yskują cym stoł om, nad któ rymi zwisał y nisko lampy naftowe. I nie był y to stoł y do bilardu ani karciane stoliki pokryte suknem, przy któ rych stał yby wygodne fotele lub krzesł a, lecz wykonane z mahoniu, poł yskują ce srebrnymi okuciami stoł y do gry w cymbergaja! Na szklanym blacie opartym na tró jnogu leż ał a księ ga w skó rzanej oprawie – Wielka księ ga cymbergaja. Kiedy przewró cił jej stronę tytuł ową, podszedł najprawdziwszy Murzyn w liberii. Podał Sternowi kieliszek szampana i odszedł. Gdy Jakub wypił orzeź wiają cy musują cy napó j, pojawił się przed nim czł owiek w masce kota i znowu podał mu coś do picia. To coś przypominał o smakiem cierpkie, mocne wino. Już po kró tkiej chwili Stern był pijany i krę cił o mu się w gł owie. Siadł dla odpoczynku na wyfroterowanym stole i wyją ł z kieszeni drobne, zamierzają c grać. Pomieszał y mu się strony ś wiata. Nie wiedział, gdzie jest wyjś cie ani wejś cie. Ostatkiem woli ruszył na poszukiwania, trzymają c się ś ciany. – Taka pró ba moż e zakoń czyć się dla ciebie katastrofą – usł yszał impertynencki gł os za plecami. Obró cił się i wtedy ktoś go popchną ł. Z wykrę coną rę ką trafił do jakiejś nory, gdzie zdarto z niego ubranie i narzucono nań szlafrok. Drzwiczki zatrzasnę ł y się za nim. Był w drucianej klatce. – Za chwilę przejdziesz sprawdzian, Stern – poinstruował go ten sam gł os z boku. – Jeś li go zaliczysz, być moż e bę dziesz wolny. Czyj to gł os? Sł yszał go kiedyś, lecz dawno. A wię c wiedzą, kim jest? Ską d? Pró bował się wyrwać. Schwycił drucianą siatkę, lecz natychmiast oberwał w palce i upadł na klepisko. Ktoś zaś wiecił mu w oczy latarką, a kiedy pró bował się podnieś ć, zobaczył przed sobą ł ó ż ko, a na nim przykrytą pledem kobietę. Wokó ł klatki pojawili się gapie w kocich maskach. Szarpali za siatkę i syczeli jak prawdziwe koty. Nieoczekiwanie mię dzy nimi zrobił a się wolna przestrzeń. Pokazał a się kobieta w masce, ubrana w turkusowy ż akiet. Podniosł a gong i uderzył a w niego drewnianą pał ką. Rozmowy przycichł y. – Niech pan wstanie! – Wstań, wstań, wstań! – usł yszał krzyki ze wszystkich stron. Stern podnió sł się, zakrywają c się poł ami szlafroka, co wywoł ał o lawinę ś miechu. Ktoś zrobił mu zdję cie: jasny bł ysk na sekundę wprawił go w osł upienie. Chodził wokó ł ł ó ż ka, wzbudzają c falę pogardy. – Tchó rz! – A ja wierzę w pana – zachę cał a go kobieta, któ ra po raz drugi uderzył a gong, a wtedy zebrani zaczę li rytmicznie klaskać. Stern przeł kną ł ś linę. Kobieta przed nim odsunę ł a koc i został a w jaskrawoczerwonym dessou. Czerwień, ten kolor był dla niego ostrzeż eniem. Granicą, któ rej pod ż adnym pozorem nie wolno przekraczać. Nad nim był koś ció ł Dominikanó w. Ambona z pozł acanym anioł em. Poprzecinane kanał ami ulice. Samochody i doroż ki. Jego miasto, któ rego nagle się wyrzekł. Kiedy chciał się wycofać, kobieta z cał ej sił y zł apał a go za ucho i pocią gnę ł a w stronę ł ó ż ka, jak mał ego chł opczyka. Tł um wył z zadowolenia. Niewiasta zrzucił a okrycie i wił a się przed nim. Pró bował się wyrwać, lecz teraz dla odmiany zł apał a go za nos i pocią gnę ł a na ł ó ż ko, ku zadowoleniu gawiedzi. Zdarł a ze Sterna szlafrok i obscenicznym ruchem wytarł a nim piersi i ł ono. – Teraz! – krzykną ł muskularny mę ż czyzna, ubrany w czarny garnitur, mierzą c do Sterna z pistoletu. Masz pię ć sekund albo nigdy stą d nie wyjdziesz. Jakub nasuną ł się na kobietę, któ ra z zadowoleniem przyglą dał a się zaszokowanemu kochankowi, rozchylają c lubież nie nogi. – Pomó ż cie mu! Nie ma dziś, biedak, dupocią gu? Ktoś wetkną ł do ś rodka dł ugą drewnianą ż erdź i dź gną ł Sterna w plecy, by go pobudzić do ruchó w. Ostry bó l pod ł opatką sprawił, ż e posł usznie poł oż ył się na kobiecie. Mę ż czyzna dź gną ł go powtó rnie, tym razem w nerkę, i Stern zawył z bó lu. Bezwolnie zaczą ł się wyginać, udają c, ż e wykonuje polecenie. Kolejne dź gnię cie, któ re dosię gł o go w szyję, nie pozostawiał o zł udzeń, wię c ze strachu zaczą ł wykonywać rytmiczne ruchy. Po chwili poczuł sł odki oddech kobiety. Trzymał a w ustach malinową landrynkę. Nie mogł a wię c krzyczeć i tylko dyszał a pod nim, czekają c, aż zakoń czy swó j mę ski sprawdzian. Nagle jej ciał o przeszedł dreszcz. Instynktownie przycią gnę ł a swego partnera, by wepchną ć ję zykiem w jego usta malinową sł odycz, a potem sprę ż ył a się i znieruchomiał a. Na ten widok wycie gawiedzi zamienił o się w ś miech. Czyjś przecią gł y gwizd sprawił jednak, ż e wszystko ucichł o i furtka w klatce się uchylił a. Grubas w kociej masce jednym uderzeniem drą ga zwalił Sterna z blondynki i rzucił w jego stronę zmię ty szlafrok. Jakub, kaszlą c i plują c, ubrał się i wtedy za siatką pokazał się goś ć w jasnym garniturze, czarnych okularach i z cygaretką w zę bach. Jakub przeł kną ł nerwowo cukierka. Wiedział, z kim ma do czynienia, choć mę ż czyzna wyraź nie przytył i nieco posiwiał. – Wszystko stał o się tak, jak chciał aś, Ró ż o. Jeś li masz ż yczenie, puś cimy go wolno, a jeś li nie, każ ę go zamurować w jakiejś wnę ce. Stern odrę twiał y czekał na rozwó j wydarzeń. Kobieta nazwana Ró ż ą wł oż ył a karminową halkę, pas i poń czochy, a kiedy uchylił a furtkę, Jakub rzucił się za nią i wstawił nogę mię dzy prę ty, lecz szybko ją cofną ł, gdyż silne kopnię cie grubasa omal nie pogruchotał o mu koś ci. – Jesteś ż ał osny, Stern! I dziwi mnie, ż e wł aś nie ty, dobrze zapowiadają cy się prawnik, nie nauczył eś się jeszcze, o co w tym gó wnianym ż yciu chodzi – wycedził Sylwester Bal. – Ale dam ci ostatnią szansę. Ró ż a bę dzie twoim sę dzią. Co o tym są dzisz? Przestał eś myś leć? To bardzo dobrze. Nareszcie zrozumiał eś, ż e masz przestać myś leć. Lniane wł osy kurwy przypominał y mu Annę, któ rą kochał, któ ra na pró ż no czekał a na niego na Pohulance, i któ ra nawet się nie domyś lał a, ż e na wł asne ż yczenie wpakował się w diabelne tarapaty. Przerwał ckliwe rozmyś lania. Na napuchnię tej wardze kobiety dostrzegł kropelkę krwi. Oblizał a ją, a potem spojrzał a na niego ciut dł uż ej, moż e zastanawiają c się, czy warto go ocalić. – Chciał eś zabawić się moim kosztem, Stern? Ale ja wiedział em, ż e tu przyjdziesz. Mosze nie jest idiotą, dostał nauczkę na cał e ż ycie. Tak skoń czy każ dy, kto ma za dł ugi ję zyk. Wczoraj opuś cił szpital i wyjechał z bratem do Jaworowa. Ż yczył em mu szczę ś liwej podró ż y – mą drzył się Bal. – Mam na kliszy twoje ś liczne zdję cie, redaktorku. Co zrobisz, gdy wyś lę je do twojej kochają cej ż ony? Moż e i jej spodoba się zgrabna baba z wielkimi, ró ż owymi cycami? Stern zacisną ł pię ś ci, gotó w jeszcze raz rzucić się na klatkę. – Odwiedził em twoją ż onkę w aptece i sam nie wiem, dlaczego mó j widok wywoł ał u niej paniczny lę k. Chciał bym widzieć jej minę, gdy wycią gnie z koperty twoje zdję cie. Kobieta zaś miał a się wulgarnym ś miechem. Stern usł yszał dobiegają ce gdzieś z daleka uderzenia o stó ł. Denerwują ce: puk‑ puk, puk‑ puk, puk‑ puk. Raz gł oś niej, raz ciszej. Ktoś w są siedniej sali rozgrywał swó j mecz. Wygra, a moż e wszystko straci, jak on? – No, czekamy! – Bal spojrzał surowo na Ró ż ę, wyjmują c z kieszeni kastet. Kobieta, gapią c się na niedawnego kochanka, podniosł a prawą dł oń nad gł owę. Jej kciuk skierowany do gó ry zaczą ł nagle niebezpiecznie obracać się w dó ł i wskazał na podł ogę. Wydawał o się, ż e Bal wkroczy do akcji ze swoim ż elastwem, aż nagle rozległ się ogł uszają cy strzał, któ ry odbił się echem od ś cian, jak hasł o do bijatyki. Tł um przetoczył się przez salę, zataczają c rundę wokó ł klatki. W ciasnym korytarzu trwał a przepychanka. Sł ychać był o ję ki i odgł os lą dują cego na czyjejś szczę ce buta. Ktoś bł agał o litoś ć, a ktoś inny gł oś no przeklinał. Stern zamkną ł oczy. Nie chciał ś nić tego snu i zdawał o mu się, ż e za chwilę się obudzi, wyjdzie na dzienne ś wiatł o i znowu przeczyta poś wię cony Bogu napis na portalu koś cioł a Dominikanó w. Nie otwierał oczu, gdy szczę kną ł zamek i zgrzytnę ł a furtka w klatce. Ktoś szedł pewnie, jakby odpychał od siebie ziemię. Odwró cił się. Zobaczył roześ mianego Zię bę z pistoletem w garś ci. – Masz pozdrowienia od Halewiego – powiedział inspektor. – Dziś rano poż egnał się ze mną przed wyjazdem. Twoje szczę ś cie, skurczybyku, ż e jeszcze rusza rę ką. Zię ba spisał się do koń ca i uprzejmie odstawił redaktora swoim samochodem na Pohulankę. Nie prawił mu morał ó w i o nic nie pytał, lecz przez cał ą drogę gapił się przez okno, nerwowo zagryzają c wargi. Dochodził a pó ł noc, gdy Jakub Stern, unikają c lustra, wyszorował się w ł azience, a potem wsuną ł potulnie do mał ż eń skiego ł oż a. Anna spał a, ciepł a i rozmarzona. Na wspomnienie swej wyprawy Jakub odsuną ł się od niej, dotykają c plecami zimnej ś ciany.
|
|||
|