|
|||
Piątek, 14 kwietnia 1939Po wrednym kolegium wcią ż miał w uszach sł owa Mań kiewicza, by przestać bujać w obł okach i wreszcie zejś ć na ziemię. „Waż ne jest to, co ludzie mó wią na mieś cie. O czym gadają w knajpach i w konfesjonał ach. Co rozdrapują w domach, gdy dzieci poszł y spać. O czym szepczą w tramwajach, w bramach, na bazarach. Musimy wsł uchiwać się w ten dialog, bo inaczej zginiemy! ”. Manio miał rację, najważ niejsze w ich pracy był y kontakty. Idealnym ź ró dł em wiadomoś ci, któ rego nie wymienił, byli emerytowani dziennikarze. Pozornie wypaleni, lecz wcią ż niesieni jaką ś szaloną misją naprawiania ś wiata. Stern nigdy ich nie lekceważ ył. Cierpliwie przesiewał na swoim sicie dostarczony przez nich urobek. Czę sto leż ał y na nim zwykł e ś mieci, lecz czasem bł ysną ł prawdziwy samorodek. Stern miał w swoim notatniku kilkadziesią t nazwisk, telefonó w i adresó w. Niektó re wykreś lił, a przy innych postawił już dawno krzyż yk. Na trzeciej stronie jego encyklopedii widniał adres i telefon redaktora Erwina Szarkowskiego, tego samego, o któ rym wspominał mu wczoraj Czerkieski. Ó w wysoki, zgarbiony starzec widywany był we Lwowie w szykownym ubraniu, z nieodł ą czną fajką w ustach i trzcinową laseczką ze srebrnym okuciem. Podobno nieź le malował, był kolekcjonerem starych map, ale przede wszystkim emerytowanym dziennikarzem ś ledczym, niedoś cigł ym wzorem, przed któ rym drż ał kiedyś ś wiatek przestę pczy i któ remu kł aniał a się policja. Dochodził a jedenasta, gdy Jakub podnió sł sł uchawkę i wykrę cił jego numer. Po drugiej stronie prawie natychmiast odezwał się chrapliwy gł os, jakby jego wł aś ciciel tylko czekał na tę okazję. Stern zł oż ył mu spó ź nione ż yczenia ś wią teczne, lecz starzec poprosił w dobitnych sł owach, ż eby od razu przeszedł do rzeczy. – Tak, znam doskonale temat, któ ry pana interesuje. Proszę do mnie zajś ć, redaktorze, myś lę, ż e bę dę mó gł panu pomó c – usł yszał. – Kiedy? – Zaraz, przecież nie dzwoni pan ot tak, z Boż ym posł aniem – zakoń czył bezdyskusyjnie. Stern peł en sprzecznych myś li odł oż ył sł uchawkę. Erwin Szarkowski był lwowiakiem z dziada pradziada. Mieszkał przy Ł yczakowskiej, któ ra dorobił a się legendy i stał a się kwintesencją miasta, poł oż onego, jak Rzym, na siedmiu wzgó rzach. Niewielkie mieszkanie Szarkowskiego, w któ rym Jakub był dwa razy (w dwupię trowym domu tuż przy przystanku tramwajowym za placem ś w. Antoniego) zastawione był o od podł ogi po sufit ksią ż kami, zawieszone starymi mapami i udekorowane bibelotami niczym muzeum. Szarkowski, ze wzglę du na nieobliczalne zachowanie w przeszł oś ci zwany w dziennikarskim ś wiatku Mazepą, niedawno pochował ż onę, a dwó jka dzieci wyjechał a do Ameryki, wię c nudził się sam jak mops. Jakub wszedł do klatki schodowej i z biją cym sercem zapukał pod tró jkę. Ilekroć widział starego dziennikarza, zawsze czuł się przy nim jak terminator u szewca. Tak był o i tym razem. Kiedy drzwi się otworzył y i staną ł w nich Szarkowski z fajką w zę bach, ubrany elegancko do wyjś cia, Stern zapomniał ję zyka w gę bie i pró bował się uś miechną ć. – Witam pana, panie redaktorze Stern! Już prawie rok nie odzywał się pan, a teraz brakuje czasu, prawda? Stern przytakną ł. – Proszę za mną, porozmawiamy po drodze. – Gdzie idziemy? – Wkró tce się pan dowie! – rzucił z tajemniczym uś miechem. – Jest pan niedowiarkiem jak ja kiedyś. Co przekonuje niedowiarka? – Fakty! – Wył ą cznie fakty! – zaskrzeczał zadowolony Szarkowski. Minę li ulicę Gł owiń skiego i szli w kierunku ś w. Piotra, okrą ż ają c klinikę. Rozmawiali o polityce, o sporcie, o kursach walut i o ś miał ych inwestycjach lwowskich, jakby temat, o któ rym wspomniał przez telefon Stern, nie istniał. Jakub pomyś lał nawet w pewnym momencie, ż e stary specjalnie wykorzystuje jego obecnoś ć, by snuć swoje dywagacje. Zostawili za sobą koś ció ł Zmartwychwstania Pana Jezusa, ze strzelistą naroż ną wież ą, a gdy przechodzili obok posesji dwudziestej dziewią tej, Szarkowski niespodziewanie zatrzymał się przy kulistej akacji. – To tu. Kiedy wejdziemy, bardzo proszę się nie odzywać – szepną ł do Sterna i nacisną ł dzwonek przy bramie wjazdowej, nad któ rą wisiał balkon, podparty trzema rzeź bionymi wspornikami. Bramę otworzył cieć o posturze niedź wiedzia, z nachmurzoną miną. Widocznie rozpoznał goś cia, bo natychmiast zdją ł czapkę i nisko się ukł onił. – Powinna być, panie redaktorze – oznajmił tajemniczo, trą c kilkudniowy siwy zarost. – Od rana nie wychodził a. Redaktor wsuną ł drobne do niedź wiedziej dł oni, co wywoł ał o anielski uś miech. Obaj minę li olbrzyma i wspię li się po drewnianych schodach na drugie pię tro. Mazepa zapukał do drzwi. Denerwują cą ciszę przerwał o ledwie sł yszalne „kto tam? ”. – To ja, Erwin Szarkowski – odpowiedział gł oś no redaktor, opierają c się na lasce i wnikliwie patrzą c Sternowi w oczy. Zgrzytną ł zamek, szczę knę ł a zasuwa, opadł blokują cy ł ań cuch i drzwi wreszcie się otworzył y. W zacienionym korytarzu pokazał a się drobna postać. Gdy oczy przywykł y do pó ł mroku, Stern zobaczył staruszkę w czarnym swetrze, w szarej spó dnicy do ziemi, z siwym kokiem upię tym z tył u gł owy. Przedstawił się jej i wszedł za nią i za Szarkowskim do kuchni. Leokadia Wiś niewska, bo tak nazywał a się gospodyni, przepraszał a, ż e nie moż e zrobić herbaty, bo zaraz wychodzi. Zaję ta był a pakowaniem paczki. Na blacie kredensu stał y konfitury w sł oiczku, leż ał o ciasto droż dż owe, pę to kieł basy i roż ek sera zawinię ty w lnianą ś ciereczkę. Mazepa dla formalnoś ci zapytał gospodynię o zdrowie i czy czegoś przypadkiem nie potrzebuje. Staruszka podzię kował a za troskliwoś ć. Widać, ż e znali się od dawna i rozumieli bez sł ó w. W mieszkaniu pachniał o kadzidł em, czystą poś cielą i zboż ową kawą z cykorią. Stern zajrzał do pokoju. Sprzę tu był o w nim niewiele. Stó ł, dwa krzesł a, szafa i ł ó ż ko. Obrazek ś wię ty na ś cianie, krucyfiks cynowy na etaż erce, okrą gł e lustro i nę dzna paprotka, tak samo nę dzna jak jej pani. Wizyta trwał a mniej niż kwadrans. Gdy staruszka oś wiadczył a, ż e czeka na doroż kę, Mazepa ucał ował na poż egnanie dł oń gospodyni, Stern takż e poż egnał się z nią po staropolsku. Po dziwacznej wizycie stary redaktor był bardziej wylewny, jakby dopiero teraz jego mł ody nastę pca miał prawo poznać wię cej szczegó ł ó w. Gdy wyszli na Piekarską i skierowali się w stronę Gł owiń skiego, zaczą ł swoją przejmują cą opowieś ć. – Wiś niewska jest najbardziej poszkodowana w tej cholernej aferze – powiedział, zawieszają c gł os. – Naturalnie nie jest bez winy, ale jak mierzyć winę zrozpaczonej matki. Był a pewna, ż e jej trzyletnia Emilka wró ci do niej zaraz po rozwodzie kochanka – zawodowego wojskowego, któ ry miał ż onę i dwó jkę dzieci i któ ry namó wił ją do przekazania có reczki na wychowanie Tarce. To on wył oż ył pienią dze, któ re dali morderczyni. Rozwodu, jak pan się domyś la, nie był o. Urzę dniczka pracują ca w wodocią gach miejskich nie był a dostatecznie dobrą partią dla pana kapitana, przepraszam hauptmanna. Proces miał dramatyczny przebieg i był wiele razy przerywany. Matka zaż ą dał a zwrotu có rki. Tarka wyś miał a ją. Usł yszawszy, co stał o się z Emilką i z innymi dzieć mi, któ re trafił y na wychowanie do domu Pod Księ ż ycem, Wiś niewska zemdlał a. Stern zamierzał zadać pytanie, lecz redaktor był szybszy. – Hauptmann miał doskonał ego adwokata i wszystkiego się wyparł – powiedział, wolno wypuszczają c z ust dymek. – Prestiż cesarsko‑ kró lewskiej armii nie ucierpiał. W przypadku Leokadii Wiś niewskiej gł ó wną rolę odgrywał y poszlaki. Nikt nie chciał jej pomó c i nikt jej nie wspó ł czuł. Nawet stró ż, któ rego pan widział przed chwilą, bał się zeznawać na korzyś ć wyrodnej matki. Emilki szukali najdł uż ej. Tarka bił a się na procesie w pierś, ż e pierwszy raz widzi Wiś niewską, i ż e kobieta ł ż e jak pies. Hauptmann jej wtó rował. Gdy policja znajdował a kolejne ciał a, zmienił a nieco ton, lecz wcią ż utrzymywał a, ż e Wiś niewska specjalnie chce ją pognę bić. Tarka był a gwiazdą Lwowa. Był a ś liczna, tak ś liczna, ż e na salę są dową walił y tł umy mę ż czyzn i kobiet. Pisał y o niej wszystkie gazety. Po poranne wydania ustawiał y się dł ugie kolejki. Wyobraż a pan sobie, ż e ć wierć wieku temu czytelnicy bili się, by przeczytać mó j tekst o bestii w anielskim wcieleniu? Przed jej dom podą ż ał y procesje. Ludzie robili sobie zdję cia jak na pikniku. Ohyda! – Czy odnaleziono có rkę Wiś niewskiej? Szarkowski efektownie wypuś cił dymek. – Cał e miasto oblepione był o zdję ciami Emilki. I choć uruchomiono informatoró w i sam prezydent obiecywał wysoką nagrodę, przepadł a jak kamień w wodę. Podejrzewam, ż e został a gdzieś zamurowana albo zakopana, a moż e nawet morderczyni spalił a jej ciał o w piecu. – Tarka dostał a doż ywocie? – Jakub spojrzał chł odno na rozmó wcę. – Tak, a tajemnica, któ rą zabrał a do wię zienia, odebrał a Wiś niewskiej rozum. Dziś jest pią tek, dzień odwiedzin. Paczka, któ rą przy nas przygotowywał a, trafi za pó ł godziny do furdygarni. Stern przystaną ł zaskoczony. – Chyba nie chce pan powiedzieć, ż e Wiś niewska odwiedza morderczynię swojej có rki? – Niestety. Od lat przynosi jej paczki, pisze listy i podobno nawet się za nią modli. – Mazepa nabrał gł oś no powietrza przez nos, aż zaś wiszczał o. – Nieprawdopodobny, szalony zwią zek zrozpaczonej matki z katem jej dziecka – zakoń czył, wycią gają c fajkę z ust i energicznie wystukują c popió ł z cybucha do ulicznego rynsztoka. – Sam diabeł by tego nie wymyś lił – dodał Stern cicho. Minę li plac ś w. Antoniego i znaleź li się na Ł yczakowskiej pod domem starego redaktora. Zaczekali, aż przejedzie tramwaj, i przeszli na drugą stronę ulicy, pod sł up ogł oszeniowy. – Niech pan kiedyś do mnie jeszcze zajrzy, panie Stern. – Szarkowski wysuną ł dł oń na poż egnanie. – Nie wiem, czy w czymś pomogł em, w każ dym razie cieszę się, ż e mogliś my o tej sprawie porozmawiać. Pierwszy raz był u de Brie na stancji, przy ś w. Jacka pod dziesią tką. Wynajmował a ją u pani Adelajdy Koszko, wdowy po nadradcy pocztowym. Mieszkał a na pierwszym pię trze dwupię trowej kamienicy, któ rej front zdobił a fantazyjna arabeska. Miał a dla siebie kuchnię, ł azienkę i przestronny pokó j, któ rego okna wychodził y na wybrukowaną i obsadzoną lipami ulicę. Minę ł a sió dma, zmierzchał o. Stern czekał niecierpliwie, aż de Brie wreszcie się przebierze. Obejrzał ksią ż ki w jej biblioteczce. Cał kiem spora kolekcja. Dzieł a psychologiczne, filozoficzne, wię kszoś ć po francusku i po niemiecku. Był takż e Ossendowski, Schulz, Witkacy, same nowoś ci. Nie podejrzewał, ż e jego koleż anka z pokoju ma takie zacię cie naukowe. Na pó ł ce leż ał o zał oż one zakł adką niemieckie wydanie gł oś nej powieś ci Remarque’a Na Zachodzie bez zmian. Jakub przekartkował antywojenne dzieł o autora, któ rego Goebbels zabronił wydawać w Niemczech i któ rego ksią ż ki kazał spalić na stosie. Potem podroczył się z kotką, aż zadrapał a go w palec. W koń cu jego uwagę zwró cił a biał a ró ż a w wazonie. Kiedy Wilga wyszł a z ł azienki, nie wytrzymał. – Spotykasz się z kimś? – zapytał, udają c oboję tnoś ć. – Ską d to nagł e zainteresowanie moją osobą? – Nie chciał em cię urazić, pytam z ciekawoś ci. – I z ciekawoś ci podsł uchujesz moje rozmowy telefoniczne w redakcji? Gł upio ci i nie wiesz nawet, co teraz odpowiedzieć. Stern odetchną ł cię ż ko. – Tak, poznał am kogoś. Widzieliś my się dwa razy. Chcesz, ż ebym opisał a ci szczegó ł y? A jeś li czasem mam chę ć na pyszne orzechowe lody, to co w tym zł ego? – Daj spokó j, nie o to mi szł o – wycofał się rakiem. Wilga wyczuł a jego zmieszanie i uś miechnę ł a się dwuznacznie. Nie zamierzał a zdradzać, ż e jej nowy znajomy jest diabelnie przystojny, i ż e jeś li wszystko uł oż y się mię dzy nimi, tak jak myś li, to wybiorą się niedł ugo do kina. – Jak wyglą dam? – Szybko zmienił a temat. – Wspaniale, to znaczy... Jesteś ciut za chuda. No i rę ce. Powinny być spuchnię te. Obcią gnij rę kawy swetra. Tak jest lepiej. A ja? – Zdejmij krawat, bo jesteś za elegancki. Koł nierzyk koszuli na wierzch. No i obrą czka. Schowaj ją do kieszeni! Jakub posł usznie zdją ł krawat, pró bują c przeistoczyć się w zdesperowanego inteligenta, któ remu przydarzył o się wielkie nieszczę ś cie ż yciowe. – A jak się domyś li? – Moż esz być spokojna, ż e nie się domyś li – odparł, ś linią c palec i zsuwają c ś lubną obrą czkę. – Pó jdę chyba przez ciebie do piekł a. – De Brie poprawił a poduszkę pod sukienką. – Pamię tasz swoją ż onę w cią ż y? Wiesz, jak chodził a? – Nie tak – powstrzymał ją Stern. – Odegnij się lekko, a brzuch do przodu. I nogi, masz iś ć szeroko jak marynarz. Przed wyjś ciem de Brie nalał a Mirandzie mleka do miseczki i pogł askał a ją czule po grzbiecie. Kotka z wdzię cznoś ci przecią gnę ł a się i odprowadził a ich do drzwi, robią c z ogona antenkę. Był chł odny kwietniowy wieczó r i mgł a spł ywał a na ulicę jak delikatny welon. W sł abym ś wietle latarni dopiero z bliska moż na był o rozeznać ich twarze. Kryją c się, zeszli w dó ł do Jabł onowskich, gdzie Jakub przywoł ał doroż kę. Zamó wili kurs na Kleparowską, pod dom Pod Księ ż ycem, i poprosili fiakra, by postawił budę. Minę li Gó rę Stracenia, stary cmentarz ż ydowski, browary i Dom Inwalidó w. Szkapa wesoł o dzwonił a podkowami o bruk, a dryndziarz cierpliwie cmokał na nią, jakby jechali na romantyczną przejaż dż kę. Zatrzymali się przy przekrzywionej lipie, kilkanaś cie metró w przed domkiem. Trzymają c się za rę ce, doszli do furtki. Weszliby pewnie do ś rodka, gdyby nie podpalany wilczur, któ ry zagrodził im drogę. Wyglą dał o, ż e wś ciekł a bestia lada moment przeskoczy ogrodzenie i ich rozszarpie. Gł oś ne ujadanie wywoł ał o gospodynię. Drzwi się uchylił y i ostry kobiecy gł os przywoł ał czworonoga do porzą dku. – Czego? – zwró cił a się do intruzó w, podchodzą c do bramki. – Czego mi psa straszą? – My do szanownej pani Tarki. – To ja, czego chcecie? – My z nieś miał ym zapytaniem – odezwał się Stern, patrzą c na mł odą gospodynię. Có rka starej Tarki otaksował a goś ci od stó p do gł ó w. Był a urodziwa. Czarne brwi, czarny jak smoł a warkocz, wą ska talia i karminowe usta przycią gał y wzrok niczym magnes opił ki. I Sternowi przebiegł o przez myś l, ż e ś lepa natura poł ą czył a pię kno z bestią. A moż e Bó g? Kobieta nie wpuś cił a ich do domu. Co wię cej, kiedy się dowiedział a, z czym przyszli, zagroził a, ż e zawiadomi policję. – Kto was nasł ał? – Nikt, my z polecenia od dobrych ludzi – odpowiedział a Wilga, czerwienią c się. – Przydarzył nam się problem – dodał Stern, pocierają c dwudniowy zarost. – Potrzebujemy tylko adresu i zaraz nas nie ma. – Ni znam ż adnych adresó w i w niczym wam ni pomogi – podejrzliwie ś widrował a wypię ty brzuch Wilgi. Przeprosili za nieporozumienie i jak niepyszni szykowali się do wyjś cia. Byli już przy koń cu posesji, gdy Malwina dogonił a ich. – Potrzebuji telefonu. Jak bę dzi trzeba, ktoś was sam odnajdzi – oś wiadczył a, ł ypią c na nich wzrokiem. De Brie wyrwał a kartkę z notesu i zapisał a kulfonami numer telefonu pani Koszko, z uwagą: „prosić Lukrecję ”. W ostatniej chwili wymyś lił a to rzadkie ł aciń skie imię. Sł yszał a, ż e kobiety o tym imieniu są stanowcze, tak jak Lukrecja Borgia, có rka kardynał a (a pó ź niejszego papież a), rozpustnica i trucicielka, ale też niewiasta o zadziwiają cej inteligencji. – To twó j mą ż? – zapytał a bezceremonialnie. – Chł op, nie mą ż! Tarka zaś miał a się wymuszonym ś miechem. – To bę dzi was wieli kusztować. – Ile? – Ni ja ustalam ceny – dodał a, przywoł ują c psa. – Bó g nam ś wiadkiem, ż e nie mamy wyjś cia – oś wiadczył Jakub i zaraz tego poż ał ował. – Lepij ty Boga do tegu interesu ni mieszaj! – skarcił a go, odchodzą c bez poż egnania. – Lukrecja, co za kacapski imi – rzucił a pod nosem, wchodzą c na drewniany ganek. De Brie nie pozostawał a jej dł uż na. Miał a swó j epitet na gospodynię – grosse salope. Powtarzał a te sł owa w myś lach, gdy sadowili się w doroż ce i wracali na stancję. Na ulicach mimo pogodnego i ciepł ego wieczoru był o wyją tkowo mał o ludzi. Stern skonstatował, ż e pewnie nadaje „Wesoł a Lwowska Fala” i sł uchacze zebrali się przy radioodbiornikach, by sł uchać z zapartym tchem gadki Aprikosenkranza z Untenbaumem.
|
|||
|