|
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Spis treści 24 страница
ogarnię tego w ś ciekł oś cią m ę ż czyzny, któ ry szedł do m nie z podniesionym i pię ś ciam i, ale to nie był a praw da. Przeraż enie, jakie w tedy czuł am, też nie był o praw dziw e. Tak jak to, ż e jego cień m nie uderzył i zakrw aw iona upadł am z krzykiem na ziem ię.
Tyle tylko, ż e jednak był o, bo to w idział am. Jestem tak w strzą ś nię ta, ż e nie m ogę w to uw ierzyć ale patrzą c na w schodzą ce sł oń ce, m am w raż enie, ż e m gł a nareszcie ustę puje. O kł am ał m nie U derzył. N ie w yobraził am sobie tego. Ja to pam ię tam. Pam ię tam, jak ż egnał am się po przyję ciu z C larą, pam ię tam dotyk jej rę ki. Tak jak pam ię tam strach, gdy ocknę ł am się na podł odze obok kija golfow ego – teraz już w iem, w iem na pew no, ż e to nie ja nim w ym achiw ał am. N ie m am poję cia, co robić. B iegnę na gó rę, w kł adam dż insy i adidasy, zbiegam na dó ł. W ybieram ich dom ow y num er i rozł ą czam się po paru sygnał ach. N ie w iem, co dalej. R obię kaw ę, kaw a stygnie W ybieram num er detektyw R iley i od razu się rozł ą czam. N ie uw ierzy m i. W iem, ż e nie uw ierzy. Idę na stację. Jest niedziela, pierw szy pocią g m am dopiero za pó ł godziny, w ię c m ogę tylko usią ś ć
na ł aw ce i m iotać się m ię dzy niedow ierzaniem a rozpaczą. W szystko jest kł am stw em. N ie w yobraził am sobie, ż e m nie uderzył. A ni tego, ż e odszedł szybko
z zaciś nię tym i pię ś ciam i. W idział am, jak się odw ró cił, sł yszał am jego krzyk. W idział am go na ulicy z kobietą, w idział am, jak w siada z nią do sam ochodu. To nie był a m oja w yobraź nia. I nagle dociera
A nna
N iedziela, 18 sierpnia 2013
W czesnym rankiem
R zucam telefon za pł ot, najdalej jak m ogę; lą duje gdzieś na szczycie w ysypanej tł uczniem skarpy C hyba sł yszę, jak zsuw a się w stronę toró w. I w cią ż sł yszę jej gł os. „C ześ ć, to ja, zostaw w iadom oś ć ” B ę dę go sł yszał a bardzo dł ugo. G dy w chodzę do dom u, Tom jest już u podnó ż a schodó w. O bserw uje m nie, m rugają c zaczerw ienionym i oczam i i otrzą sają c się ze snu. – C o się dzieje? – N ic – m ó w ię drż ą cym gł osem. – C o robił aś na dw orze? – W ydaw ał o m i się, ż e ktoś tam jest. C oś m nie obudził o. N ie m ogł am zasną ć. Tom przeciera oczy.
– D zw onił telefon. M ocno splatam dł onie, ż eby przestał y się trzą ś ć. – C o? Jaki telefon? – Telefon. – Patrzy na m nie jak na w ariatkę. – K toś zadzw onił i się rozł ą czył. – A ha. N ie w iem. N ie w iem, kto to był. Ś m ieje się gł oś no.
– N iby ską d m iał abyś w iedzieć? D obrze się czujesz? – Podchodzi bliż ej i obejm uje m nie w talii. – Jakaś dziw na jesteś. – Przytrzym uje m nie, opiera gł ow ę na m ojej piersi. – Trzeba był o m nie obudzić, jeś li coś sł yszał aś. N ie pow innaś sam a w ychodzić. O d tego jestem ja.
– Jakoś sobie poradził am – m ó w ię i m uszę zacisną ć zę by, ż eby nie szczę kał y. C ał uje m nie, w pycha m i ję zyk do ust. – W racajm y do ł ó ż ka. – C hyba zrobię sobie kaw ę. – Pró buję się od niego odsuną ć. A le on m nie nie puszcza. O bejm uje m nie m ocniej, chw yta za kark. – C hodź – m ó w i. – Idziem y. N ie przyjm uję odm ow y. R achel
N iedziela, 18 sierpnia 2013
R ano
N ie w iem, co robić, w ię c po prostu naciskam guzik dzw onka. C hyba pow innam był a najpierw zatelefonow ać. N ie w ypada przychodzić do kogoś bez uprzedzenia w niedzielę w czesnym rankiem praw da? T ł um ię ś m iech. Trochę histeryzuję. N ie w iem, co robię. N ikt nie otw iera. H isteria narasta, gdy skrę cam w w ą skie przejś cie i obchodzę dom. M am silne
m nie. M yś lał am, ż e bę dzie zszokow ana, ż e w padnie w gniew, ale ona nie jestnaw etzaskoczona.
– Jak się m asz, R achel – m ó w i. W staje, bierze có reczkę za rę kę i przycią ga ją do sobie. Patrzy na
m nie spokojnie, bez uś m iechu. M a zaczerw ienione oczy i bladą, starannie um ytą, niem alow aną tw arz.
– C zego chcesz? – pyta. – D zw onił am do drzw i. – N ie sł yszał am. – Podnosi có reczkę i sadza ją sobie na biodrze. O dw raca się bokiem, jakby chciał a w ejś ć do dom u, lecz nagle nieruchom ieje. N ie rozum iem, dlaczego na m nie nie krzyczy. – G dzie jestTom? – W yszedł. N a spotkanie z kum plam i z w ojska. – A nno, m usim y iś ć – m ó w ię, a ona w ybucha ś m iechem. A nna
N iedziela, 18 sierpnia 2013
R ano
Z jakiegoś pow odu scena ta w ydaje m i się nagle bardzo zabaw na. B iedna gruba R achel, czerw ona i spocona, stoi w m oim ogrodzie i m ó w i, ż e m usim y iś ć. M y!
– N iby doką d? – pytam, gdy przestaję się ś m iać, a ona gapi się na m nie tę po, jakby zabrakł o jej sł ó w. – N igdzie z tobą nie pó jdę. – Evie w ierci się i protestuje, w ię c staw iam ją na ziem i. M oja skó ra jest gorą ca i w raż liw a w m iejscach, gdzie szorow ał am się rano pod prysznicem, m am pogryzione
wnę trze ust, policzki i ję zyk.
– K iedy w ró ci? – pyta R achel. – Jeszcze trochę m u chyba zejdzie.
Tak napraw dę zupeł nie nie m am poję cia, kiedy w ró ci. B yw a, ż e cał ym i dniam i siedzi na tej sztucznej ś cianie do w spinaczki. A lbo tylko tak m yś lał am. Teraz sam a już nie w iem. A le w iem, ż e zabrał torbę gim nastyczną i pew nie w kró tce odkryje, ż e telefon znikną ł. Zastanaw iał am się, czy nie zabrać Evie na kilka dni do siostry, lecz denerw uję się tą kom ó rką. C o bę dzie, jeś li ktoś ją znajdzie? N a torach cał y czas pracują robotnicy: któ ryś z nich m oż e ją znaleź ć i zanieś ć na policję. Są na niej m oje odciski palcó w.
W ł aś ciw ie m ogł abym jej poszukać. To nie pow inno być trudne, m usiał abym tylko zaczekać do zm roku, ż eby niktm nie nie zobaczył.
D ociera do m nie, ż e R achel w cią ż m ó w i, o coś pyta. W ył ą czył am się. Jestem bardzo zm ę czona.
– A nno. – Podchodzi bliż ej, sonduje m nie skupionym i czarnym i oczam i. – C zy ty ich znasz?
– K ogo?
– Tych kolegó w z w ojska. C zy Tom cię im przedstaw ił? K rę cę gł ow ą. – N ie uw aż asz, ż e to dziw ne? – pyta. U w aż am, ż e dziw ne jestto, ż e zjaw ił a się w m oim ogrodzie w niedzielę w czesnym rankiem.
– N ie – odpow iadam. – Są czę ś cią innego ż ycia. Jego ż ycia. Tak jak ty. A przynajm niej tak m iał o być, tylko ż e nie sposó b się ciebie pozbyć. – W zdryga się zraniona. – C o ty tu w ł aś ciw ie robisz? – M yś lę, ż e w iesz. W iesz, ż e coś … się dzieje.
M a pow aż ną tw arz, jakby się o m nie m artw ił a. W innych okolicznoś ciach był oby to naw et
w zruszają ce. – N apijesz się kaw y? Parzę kaw ę i niem al w koją cej ciszy siadam y obok siebie na tarasie.
– C o sugerujesz? – pytam. – Ż e ci kum ple nie istnieją? Ż e ich zm yś lił? Ż e tak napraw dę spotyka się z jaką ś kobietą?
– N ie w iem – m ó w i. – R achel? – Patrzy na m nie i po jej oczach poznaję, ż e się boi. – C hcesz m i coś pow iedzieć?
– Poznał aś jego rodzinę? – pyta. – Jego rodzicó w. – N ie. N ie utrzym ują ze sobą kontaktó w. Przestali się do niego odzyw ać, kiedy cię zostaw ił. R achel krę ci gł ow ą.
– To niepraw da. M nie też im nie przedstaw ił. N ie znają m nie, w ię c dlaczego m iał oby im na m nie zależ eć?
W m ojej gł ow ie, w tyle czaszki, zapada ciem noś ć. Pró buję ją okieł znać, odką d usł yszał am jej gł os
w telefonie, ale w cią ż narasta, w zbiera. – N ie w ierzę ci – m ó w ię. – D laczego m iał by kł am ać? – B o cią gle kł am ie.
W staję i odchodzę. Jestem zł a, ż e m i to pow iedział a. Jestem zł a na siebie, poniew aż chyba jej w ierzę. C hyba zaw sze w iedział am, ż e Tom kł am ie. Tylko ż e kiedyś jego kł am stw a m i odpow iadał y.
– Tak, um ie kł am ać – przyznaję. – D ł ugo niczego się nie dom yś lał aś, co? Spotykaliś m y się od m iesię cy, rż nę liś m y się do nieprzytom noś ci na C ranham Street, a ty nic nie podejrzew ał aś. R achel z trudem przeł yka ś linę, zagryza w argę. – M egan – rzuca. – A M egan?
– W iem. M ieli rom ans. – D ziw nie to brzm i, pierw szy raz m ó w ię o tym na gł os. Zdradzał m nie
M nie! – Pew nie cię to baw i – cią gnę – ale już jej nie m a, w ię c spraw a jestzakoń czona, praw da?
– A nno…
C iem noś ć gę stnieje, napiera na ś ciany czaszki, w idzę jak przez m gł ę. B iorę Evie za rę kę i cią gnę ją do dom u. Evie gł oś no protestuje. – A nno… – M ieli rom ans. I tyle. To jeszcze nie znaczy… – Ż e ją zabił? – N ie m ó w tak! – krzyczę. – N ie przy m oim dziecku!
D aję Evie drugie ś niadanie, któ re bez protestu zjada, pierw szy raz od w ielu tygodni. Jakby w iedział a, ż e m am na gł ow ie inne spraw y, i uw ielbiam ją za to. K iedy w racam y na taras, czuję się duż o spokojniejsza, chociaż R achel w cią ż tam jest, chociaż stoi przy pł ocie na koń cu ogrodu, patrzą c na przejeż dż ają ce pocią gi. W idzi, ż e już jestem, i idzie w m oją stronę.
– Lubisz je, praw da? – pytam. – Pocią gi. Ja ich nie znoszę. N ienaw idzę. U ś m iecha się lekko. D opiero teraz zauw aż am, ż e m a gł ę boki doł eczek na lew ym policzku. N igdy dotą d go nie w idział am. Pew nie dlatego, ż e nie w idział am, jak R achel się uś m iecha. A ni razu. – K olejne kł am stw o – m ó w i. – M nie pow iedział, ż e uw ielbiasz ten dom, dom i cał ą okolicę, naw e pocią gi. Ż e przez m yś l by ci nie przeszł o, by poszukać innego, ż e chciał aś się tu w prow adzić chociaż tu m ieszkał am. K rę cę gł ow ą.
– D laczego m iał by tak m ó w ić? To kom pletna bzdura. O d dw ó ch latnam aw iam go do sprzedaż y. R achel w zrusza ram ionam i. – B o kł am ie. C ał y czas kł am ie. C iem noś ć puchnie. B iorę Evie na kolana i m ał a siedzi zadow olona, coraz senniejsza od sł oń ca.
– A w ię c te w szystkie telefony… – D opiero teraz zaczyna m ieć to sens. – To nie ty? Tak, w iem, ż e czasem dzw onił aś, ale gł ó w nie dzw onił a… – M egan? C hyba tak. D ziw ne. W iem już, ż e przez cał y ten czas nienaw idził am nie tę kobietę, lecz to w cale nie znaczy, ż e zaczynam lubić R achel. C o w ię cej, gdy jest taka jak teraz, spokojna, zatroskana i trzeź w a, w idzę, jaka był a kiedyś, i jeszcze bardziej jej nie lubię, bo w iem, co m usiał w idzieć w niej Tom. Za co m usiał ją kochać. Zerkam na zegarek. Jest po jedenastej. W yszedł o ó sm ej. M oż e naw et w cześ niej. Pew nie w ie już o telefonie. I to od jakiegoś czasu. Pew nie m yś li, ż e go zgubił, ż e kom ó rka w ypadł a z torby. Ż e leż y pod ł ó ż kiem. – K iedy się dow iedział aś? – pytam. – O ich rom ansie. – D opiero dzisiaj. A le nie znam szczegó ł ó w. W iem tylko, ż e…
N a szczę ś cie m ilknie, bo chyba nie m ogł abym tego sł uchać, opow ieś ci o zdradach m ojego m ę ż a M yś l, ż e ona i ja – gruba, ż ał osna R achel i ja – jedziem y na tym sam ym w ó zku, jestnie do zniesienia. – M yś lisz, ż e to jego? – pyta. – Ż e to był o jego dziecko?
Patrzę na nią, lecz jej nie w idzę, nie w idzę nic opró cz ciem noś ci, sł yszę tylko ryk w uszach, coś jak ryk m orza albo nisko przelatują cego sam olotu. – Sł ucham? – Przepraszam. – M a zaczerw ienioną tw arz, jest zdenerw ow ana. – N ie pow innam … – O na był a w cią ż y. M egan. Tak m i przykro.
W cale nie jest jej przykro, jestem tego pew na, poza tym nie chcę się przy niej zał am ać. A le patrzę w dó ł, patrzę na Evie i ogarnia m nie sm utek, jakiego nigdy dotą d nie odczuw ał am, ż ał oś ć, któ ra przygniata m nie jak fala, pozbaw ia tchu. Jej braciszek, jej siostrzyczka. N ie ż yją. R achel siada obok i obejm uje m nie.
– Przykro m i – pow tarza i m am ochotę ją uderzyć. Jej skó ra ociera się o m oją i przechodzą m nie ciarki. C hcę ją odepchną ć, chcę krzykną ć, ale nie m ogę. Pozw ala m i się w ypł akać, a potem czystym zdecydow anym gł osem m ó w i: – A nno, pow innyś m y już iś ć. Spakuj trochę rzeczy dla siebie i Evie i chodź m y. M oż ecie zatrzym ać się u m nie. D opó ki… dopó ki to się nie w yjaś ni. W ycieram oczy i odsuw am się od niej.
– N ie zostaw ię go. M iał rom ans, m iał … N ie pierw szy raz, praw da? – Ś m ieję się i Evie ś m ieje się ze m ną. R achel w zdycha i w staje. – D obrze w iesz, ż e nie chodzi tylko o rom ans. O bie to w iem y. – N ic nie w iem y – m ó w ię, a raczej szepczę.
– W siadł a z nim do sam ochodu. W tę sobotę. W idział am ją. N ie pam ię tał am tego i począ tkow o m yś lał am, ż e to był aś ty. A le już pam ię tam. Pam ię tam. – N ie. – Lepka rą czka Evie dotyka m oich ust. – M usim y pó jś ć na policję, A nno. – R achel robi krok w m oją stronę. – Proszę. N ie m oż esz z nim zostać.
M im o ż e ś w ieci sł oń ce, drż ę z zim na. Pró buję przypom nieć sobie dzień, w któ rym M egan przyszł a do nas ostatni raz i oznajm ił a, ż e nie m oż e już zajm ow ać się Evie. Pró buję przypom nieć sobie jego m inę, to, czy był w tedy zadow olony, czy zaw iedziony. Przed oczam i staje m i inny nieproszony obraz:
jeden z pierw szych dni jej pracy. M iał am w yjś ć na spotkanie z dziew czynam i, ale był am zm ę czona i poszł am się zdrzem ną ć. Tom m usiał w cześ niej w ró cić, bo kiedy zeszł am na dó ł, rozm aw iali w kuchni. O na opierał a się o blat, a on stał trochę za blisko niej. Evie siedział a w w ysokim krzeseł ku, pł akał a, ale na nią nie patrzyli.
B ardzo m i zim no. C zy już w tedy w iedział am, ż e jej pragnie? B ył a pię kną blondynką, jak ja. W ię c pew nie tak, pew nie w iedział am, tak jak w iem, ż e kiedy idą c ulicą, m ijam ż onatych m ę ż czyzn z dzieć m i na rę kach, patrzą na m nie i m yś lą tylko o jednym. W ię c pew nie w iedział am. Pragną ł jej i ją w zią ł. A le to? N ie. Tego nie m ó gł zrobić.
N ie Tom. K ochanek i dw ukrotny m ą ż. O jciec. D obry ojciec i nieuskarż ają cy się ż yw iciel rodziny.
– K ochał aś go – m ó w ię. – W cią ż kochasz, praw da? R achel krę ci gł ow ą, ale robi to bez przekonania.
– K ochasz – pow tarzam. – I w iesz, ż e… to niem oż liw e. – W staję, podcią gam za rą czkę Evie i przysuw am się do niej. – O n nie m ó gł tego zrobić. W iesz, ż e nie m ó gł. N ie pokochał abyś kogoś takiego. – A le pokochał am – m ó w i R achel. – Ty też. Po jej policzkach spł yw ają ł zy. W yciera je i kiedy to robi, zm ienia jej się tw arz, gw ał tow nie blednie. N ie patrzy na m nie, patrzy ponad m oim ram ieniem i gdy odw racam się, ż eby pó jś ć za jej w zrokiem, w idzę go w kuchennym oknie. O bserw uje nas. M egan
Pią tek, 12 lipca 2013
R ano
W ym usił a to na m nie. A m oż e w ym usił. Instynkt podpow iada m i, ż e w ym usił a. Instynkt albo serce nie w iem. C zuję ją tak jak przedtem, czuję, jak leż y tam zw inię ta w kł ę buszek, m alutkie ziarenko w strą czku, tylko ż e to ziarenko się uś m iecha. C ierpliw ie czeka. N ie m ogę jej nienaw idzić. N ie m ogę się jej pozbyć. N ie m ogę. Są dził am, ż e bę dę w stanie, ż e natychm iast zrobię skrobankę, ale kiedy o niej m yś lę, w idzę tylko tw arzyczkę Libby, jej ciem ne oczy. C zuję zapach jej skó ry. Przypom ina m i się, jaka był a w tedy zim na. N ie m ogę się jej pozbyć. N ie chcę. C hcę ją kochać.
N ie m ogę jej nienaw idzić, chociaż m nie przeraż a. B oję się, co m i zrobi albo co ja zrobię jej. To w ł aś nie ten strach obudził m nie o pią tej nad ranem, zlaną potem m im o otw artych okien i tego, ż e jestem sam a. Scott pojechał na konferencję do H ertfordshire, Essex czy gdzieś tam. W raca w ieczorem.
C o m i dolega? D laczego kiedy jest w dom u, tak bardzo chcę być sam a, a kiedy w yjeż dż a, nie m ogę tego znieś ć? N ie m ogę znieś ć ciszy. M uszę do siebie m ó w ić, ż eby ją zagł uszyć. R ano, w ł ó ż ku, cią gle
m yś lał am, co bę dzie, jeś li to się pow tó rzy. C o bę dzie, kiedy zostanę z nią sam a? C o bę dzie, jeś li Scot
mnie nie zechce, nie zechce nas? Jeś li się dom yś li, ż e to nie jego dziecko?
O czyw iś cie, m oż e być jego. N ie w iem, ale czuję, ż e nie jest. Tak jak czuję, ż e to ona. A le naw et jeś li to nie Scott jest ojcem, ską d bę dzie o tym w iedział? N ie bę dzie. Jestem gł upia. B ę dzie bardzo szczę ś liw y. O szaleje z radoś ci, kiedy m u pow iem. M yś l, ż e to nie jego có rka, nie przyjdzie m u do gł ow y. Praw da był aby zbyt okrutna, pę kł oby m u serce, a tego nie chcę. N igdy nie chciał am zrobić m u krzyw dy. N ic nie poradzę, ż e taka jestem. „M asz natom iastw pł yw na to, co robisz”. Tak m ó w i K am al.
Zadzw onił am do niego kilka m inut po szó stej. Znow u dopadł a m nie cisza i zaczynał am panikow ać C hciał am zadzw onić do Tary – w iem, ż e od razu by przybiegł a – ale nie zniosł abym jej nam olnoś ci
N iezupeł nie o nic nie pytają c, ale praw ie. N ie w iem, m oż e trochę przesadził am. M oż e bał się, ż e Zrobię C oś G ł upiego. Jesteś m y w kuchni. Jest w cześ nie, dopiero w pó ł do ó sm ej. Zaraz bę dzie m usiał w yjś ć, inaczej nie zdą ż y na pierw sze spotkanie. Siedzi przy stole ze starannie zał oż onym i rę kam i patrzy na m nie gł ę bokim i sarnim i oczam i i w ypeł nia m nie m ił oś ć. N apraw dę. B ył dla m nie taki dobry, chociaż zachow yw ał am się jak gó w niara.
Tak jak m yś lał am, w ybaczył m i w szystko to, co był o przedtem. W szystko w ym azał, w szystkie m oje grzechy. Pow iedział, ż e jeś li nie w ybaczę sam a sobie, to bę dzie trw ał o i trw ał o, ż e nigdy nie przestanę uciekać. A przecież już nie m ogę, praw da? N ie teraz, nie z nią. – B oję się – m ó w ię. – C o bę dzie, jeś li znow u popeł nię bł ą d? Jeś li coś m i jest? C o bę dzie, jeś li coś pó jdzie nie tak ze Scottem? Jeś li znow u zostanę sam a? B oję się, nie w iem, czy dam radę. Sam a
w ciem nym dom u, ż e nasł uchuję jej pł aczu i krokó w M aca na drew nianej podł odze na dole, w iedzą c ż e ich nie usł yszę.
– N ie m ogę ci pow iedzieć, co zrobić ze Scottem. Tw ó j zw ią zek… W yraził em już sw oje obaw y, ale to ty m usisz podją ć decyzję. M usisz zdecydow ać, czy m u ufasz, czy chcesz, ż eby zają ł się tobą i dzieckiem. To m usi być tw oja decyzja. Jednak m yś lę, ż e m oż esz sobie zaufać. U w ierzyć, ż e postę pujesz sł usznie.
Przynosi m i kaw ę do ogrodu. O dstaw iam kubek, obejm uję go i przycią gam do siebie. D o sem afora zbliż a się pocią g. Jego dudnienie jest jak bariera, jak otaczają cy nas m ur i m am w raż enie, ż e jesteś m y zupeł nie sam i. O n też obejm uje m nie i cał uje.
– D zię kuję – m ó w ię. – D zię kuję, ż e przyszedł eś, ż e jesteś. U ś m iecha się, odsuw a i pociera kciukiem m ó j policzek.
– D asz sobie radę, M egan.
– N ie m ogł abym z tobą uciec? Tylko ty i ja… N ie m oglibyś m y uciec? K am al ś m ieje się. – N ie potrzebujesz m nie. I nie m usisz już uciekać. N ic ci nie bę dzie. A ni tobie, ani dziecku.
Sobota, 13 lipca 2013
R ano
W iem, co m uszę zrobić. M yś lał am o tym cał y dzień i cał ą noc. Praw ie nie spał am. Scott w ró cił zm ę czony i w parszyw ym nastroju, chciał tylko jeś ć, rż ną ć się i spać. N ie był a to dobra pora na rozm ow ę. Przeleż ał am, nie ś pią c cał ą noc, tuż obok niego, rozpalonego i niespokojnego, w reszcie podję ł am decyzję. Zrobię, co trzeba. W szystko zrobię jak należ y. W tedy nic nie m oż e pó jś ć nie tak. A jeś li pó jdzie, to nie z m ojej w iny. B ę dę kochał a to dziecko i w ychow am je, w iedzą c, ż e od począ tku postę pow ał am w ł aś ciw ie. Zgoda, m oż e nie od sam ego począ tku, ale od chw ili, gdy dow iedział am się
|
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
|