|
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Spis treści 22 страницаPiszczy m oja kom ó rka. R obię krok w jej stronę, ale on jesttam przede m ną. – C hw ila – m ó w i, podnoszą c torebkę. – Jeszcze nie skoń czyliś m y. – W ysypuje zaw artoś ć na stó ł telefon, portm onetka, klucze, szm inka, tam pony, potw ierdzenia pł atnoś ci kartą. – C hcę w iedzieć dokł adnie, co z tego, co w ygadyw ał aś, jest zupeł ną bzdurą. – Podnosi leniw ie kom ó rkę i spoglą da na ekran. Patrzy na m nie i jego oczy zm ieniają się nagle w ló d. C zyta na gł os: – „Potw ierdzam y spotkanie z doktorem A bdikiem w poniedział ek dziew ię tnastego sierpnia o szesnastej trzydzieś ci Jeś li nie m oż e Pani przyjś ć, proszę pow iadom ić nas z dw udziestoczterogodzinnym w yprzedzeniem ”.
– Scott… – C o to, do diabł a, znaczy? – pyta chrapliw ie. – C o ty robisz? C o m u pow iedział aś? – N ie pow iedział am nic, co…
Scott rzuca kom ó rkę na stó ł i rusza w m oją stronę z zaciś nię tym i pię ś ciam i. C ofam się, w ciskam
m yś lenie, bo chociaż Scott m nie nie bije, kł adzie m i rę ce na ram ionach, zaciska palce i w bija kciuki pod obojczyk tak m ocno, ż e krzyczę z bó lu.
– C ał y czas – syczy przez zaciś nię te zę by – cał y ten czas m yś lał em, ż e jesteś po m ojej stronie, a ty był aś przeciw m nie. Inform ow ał aś go, tak? O pow iadał aś m u o m nie i M egs. To ty napuś cił aś na m nie policję. To ty…
– N ie. Proszę, puś ć m nie. To nie tak. C hciał am ci pom ó c. – Scott podnosi praw ą rę kę, chw yta m nie za w ł osy na karku i obraca pię ś ć. – Przestań. Proszę. To boli. Proszę. – C ią gnie m nie w stronę drzw i Zalew a m nie fala ulgi. W yrzuci m nie na ulicę. D zię ki B ogu.
Tylko ż e nie w yrzuca, w cią ż w lecze m nie za sobą, klną c i tryskają c jadem. C ią gnie m nie na gó rę i choć pró buję staw iać opó r, jestza silny i nie daję rady. Pł aczę.
– Przestań. Proszę. N ie ró b tego. – Już w iem, ż e zaraz w ydarzy się coś strasznego. Pró buję krzyczeć, ale nie m ogę, nie m ogę w ydobyć ż adnego dź w ię ku.
N ic nie w idzę, oś lepiają m nie ł zy i przeraż enie. Scott w pycha m nie do jakiegoś pokoju i z trzaskiem zam yka drzw i. Przekrę ca klucz w zam ku. D o gardł a podchodzi m i gorą ca ż ó ł ć i w ym iotuję na w ykł adzinę. C zekam, nasł uchuję. N ic się nie dzieje, niktnie nadchodzi.
spraw ozdania finansow e, m oż e z pracy Scotta – obok drugie, peł ne starych czystych pocztó w ek z kaw ał kam i m asy plastycznej z tył u, jakby był y kiedyś przyklejone do ś ciany: dachy Paryż a, dzieci jeż dż ą ce na deskorolkach w alejce, stare w agony sypialne poroś nię te m chem, w idok z jaskini na
czeka.
G rzebię w pocztó w kach i nagle czuję ostre ukł ucie. C icho krzyczę z bó lu i odchylam się do tył u
Skaleczył am się w czubek palca w skazują cego, krew kapie na dż insy. Tam uję krw aw ienie brzegiem
podkoszulka i ostroż nie przerzucam kilka pocztó w ek. O d razu dostrzegam w inow ajcę: to opraw ione w ram kę roztrzaskane zdję cie z brakują cym kaw ał kiem szkł a na gó rze – na kraw ę dzi jednego z tych, któ re pozostał y, jestsm uga m ojej krw i.
A le przedtem, na dole, w idział am inne zdję cie. To przedstaw ia zbliż enie tw arzy M egan i Scotta O na się ś m ieje, on patrzy na nią z uw ielbieniem. C zy z zazdroś cią? Pę knię cia szkł a rozchodzą się gw iaź dziś cie z ką cika oka, dlatego trudno jest odczytać w yraz jego tw arzy. Siedzę na podł odze i m yś lę, ż e tak w ł aś nie jest, rzeczy psują się i tł uką cał y czas i po prostu się ich nie napraw ia. M yś lę
o tych w szystkich talerzach rozbitych podczas kł ó tni z Tom em, o dziurze w ś cianie na korytarzu. Zza zam knię tych drzw i dochodzi ś m iech Scotta i cał a lodow acieję. Z trudem w staję, podchodzę do
okna, w ychylam się m ocno i ledw o dotykają c podł ogi czubkam i palcó w, krzyczę o pom oc. W oł am Tom a. To beznadziejne. Ż ał osne. N aw et gdyby był przypadkiem w ogrodzie, nie usł yszał by m nie, bo jestem za daleko. Patrzę w dó ł, tracę ró w now agę i w cią gam się do ś rodka. R ozluź niają m i się jelita z gardł a w ydobyw a się szloch. – Scott, proszę! – w oł am. – Proszę …
N ienaw idzę sw ojego gł osu, tego zaw odzenia, tej rozpaczy. Patrzę na zakrw aw iony podkoszulek i dochodzę do w niosku, ż e nie jestem w sytuacji bez w yjś cia. B iorę roztrzaskane zdję cie, kł adę je na podł odze, w yjm uję z ram ki najdł uż szy odł am ek szkł a i ostroż nie chow am go do tylnej kieszeni.
Sł yszę kroki na schodach. Przyw ieram do ś ciany naprzeciw ko drzw i. Szczę ka klucz w zam ku. Scottrzuca m i do stó p torebkę. W drugiej rę ce trzym a kaw ał ek papieru.
– Proszę, proszę, druga N ancy D rew [6]! – m ó w i z uś m iechem i dziew czę cym gł osem czyta: – „U ciekł a z kochankiem, któ rego od tej pory bę dę nazyw ał a B ”. – Szyderczo w ykrzyw ia usta. – „B zrobił jej coś zł ego… Scott zrobił coś zł ego B … ”. – G niecie papier i rzuca m i go pod nogi. – C hryste, ty napraw dę jesteś ż ał osna, w iesz? – R ozglą da się, patrzy na w ym iociny na podł odze, na m ó j zakrw aw iony podkoszulek. – K urw a m ać, co ty tu robił aś? Pró bow ał aś się zabić? C hcesz m nie w yrę czyć? – W ybucha ś m iechem. – Pow inienem skrę cić ci kark, ale w iesz co? N ie jesteś w arta zachodu. – R obi m i przejś cie. – W ynocha z m ojego dom u. B iorę torebkę i idę do drzw i, a w tedy on robi bokserski zw ó d i przez chw ilę m yś lę, ż e zaraz m nie zatrzym a, znow u m nie chw yci. Pew nie w idzi przeraż enie w m oich oczach, bo zaczyna się ś m iać w prostryczy ze ś m iechu. W cią ż go sł yszę, gdy z trzaskiem zam ykam frontow e drzw i.
Pią tek, 16 sierpnia 2013
R ano
Praw ie nie spał am. Ż eby zasną ć, zapanow ać nad odruchow ym podrygiw aniem i uspokoić trzę są ce się rę ce, w ypił am pó ł torej butelki w ina, ale nie poskutkow ał o. Ilekroć zaczynał am zasypiać, natychm ias się budził am. C ią gle czuł am jego obecnoś ć w pokoju. Zapalił am ś w iatł o i usiadł am, w sł uchują c się w uliczne odgł osy, w odgł osy w ydaw ane przez ludzi krę cą cych się w są siednich m ieszkaniach D opiero gdy zaczę ł o ś w itać, odprę ż ył am się na tyle, by zapaś ć w sen. Ś nił o m i się, ż e znow u jestem
skrzynki na listy. W szystko m i jedno, czy A nna ją przeczyta, m yś lę, ż e podś w iadom ie tego chcę W iadom oś ć był a bardzo ogó lnikow a, napisał am tylko, ż e chcę z nim porozm aw iać o w czorajszym O Scotcie nie w spom niał am, bo nie chciał am, ż eby Tom do niego poszedł – B ó g w ie, do czego m ogł oby dojś ć.
Zaraz po pow rocie do dom u zadzw onił am na policję. Przedtem w ypił am dw a kieliszki w ina, ż eby się uspokoić. Poprosił am do telefonu detektyw a inspektora G askilla, ale poinform ow ano m nie, ż e go nie m a, i skoń czył o się na tym, ż e rozm aw iał am z R iley. N ie tego chciał am. G askill był by dla m nie
milszy.
– U w ię ził m nie w sw oim dom u – oś w iadczył am. – G roził m i.
Spytał a, jak dł ugo m nie „w ię ził ”. N iem al w idział am, jak robi w pow ietrzu znak cudzysł ow u.
– N ie w iem – odparł am. – Pó ł godziny? Zapadł a dł uga cisza.
– I groził pani. M oż e pani sprecyzow ać charakter tych gró ź b? – Pow iedział, ż e skrę ci m i kark. Ż e… ż e pow inien skrę cić m i kark. – Skrę cić pani kark? – Tak, ale ż e nie jestem w arta zachodu. C isza. A potem:
– U derzył panią? Zrobił pani jaką ś krzyw dę? – M am siń ce. Tylko siń ce.
– A w ię c uderzył panią? – N ie, chw ycił m nie za rę ce. Znow u cisza.
– Pani W atson, po co pani do niego poszł a? – B o m nie zaprosił. C hciał ze m ną porozm aw iać. R iley w ydał a dł ugie w estchnienie.
– O strzegaliś m y panią, ż eby trzym ał a się pani od tego z daleka. O kł am yw ał a go pani, m ó w ił a, ż e jest pani przyjació ł ką jego ż ony, zm yś lał a pani niestw orzone historie – proszę pozw olić m i dokoń czyć – a pan H ipw ell ż yje teraz w duż ym napię ciu, jest niezw ykle zestresow any. W najlepszym w ypadku. W najgorszym – m oż e być niebezpieczny. – N a litoś ć boską, on jestniebezpieczny, w ł aś nie to chcę pow iedzieć. – C hodzi tam pani, okł am uje go, prow okuje: to nie pom aga. Prow adzim y ś ledztw o w spraw ie
morderstw a. M usi pani to zrozum ieć. M oż e pani spow olnić postę py…
– Jakie postę py? – w arknę ł am. – N ie zrobiliś cie ż adnych postę pó w. Przecież m ó w ię: on zabił sw oją
ż onę. M a w dom u zdję cie, na któ rym są razem; jest roztrzaskane. O n jest groź ny niezró w now aż ony… – Tak, w idzieliś m y to zdję cie. Przeszukaliś m y dom. To nie jestdow ó d m orderstw a. – W ię c nie aresztujecie go? R iley znow u w estchnę ł a.
– Proszę przyjś ć jutro na posterunek. I zł oż yć zeznanie. O d tego zaczniem y. Jeszcze jedno: niech pani trzym a się z daleka od Scotta H ipw ella.
C athy w ró cił a do dom u i przył apał a m nie na piciu. N ie był a zadow olona. A le co jej m ogł am pow iedzieć? N ie um iał am jej tego w ytł um aczyć. Przeprosił am ją tylko i jak nadą sana nastolatka
poszł am na gó rę. A potem leż ał am, pró bują c zasną ć i czekają c na telefon od Tom a. N ie zadzw onił.
B udzę się w cześ nie, spraw dzam kom ó rkę (nikt nie dzw onił ), m yję gł ow ę i z trzę są cym i się rę kam i i ś ciś nię tym ż oł ą dkiem ubieram się na rozm ow ę w spraw ie pracy. W ychodzę w cześ nie, bo przedtem
przeraź liw e w ycie policyjnej syreny, dosł ow nie podskakuję ze strachu. N a peronie idę jak najbliż ej
Po poł udniu
Spraw a pow inna być dla m nie zam knię ta. Przez cał y ten czas m yś lał am, ż e jest coś, co m uszę sobie przypom nieć, coś, co m i um knę ł o. A le niczego takiego nie m a. N ie w idział am nic w aż nego ani nie zrobił am niczego potw ornego. Znalazł am się przypadkiem na tej ulicy, to w szystko. Teraz już to w iem, dzię ki uprzejm oś ci rudzielca. N iem niej w gł ę bokich zakam arkach m ó zgu odczuw am sw ę dzenie, któ re nie ustę puje, ż ebym nie w iem jak się drapał a.
N ie był o ani G askilla, ani R iley, zeznanie odebrał znudzony policjant. Trafi do teczki i w szyscy o nim zapom ną, chyba ż e znajdą m nie w jakim ś row ie. N a rozm ow ę w spraw ie pracy jechał am w kierunku przeciw nym do tego, gdzie m ieszka Scott, ale przed posterunkiem zł apał am taksó w kę N ie zam ierzam ryzykow ać. Poszł o tak, jak m iał o pó jś ć: praca jest duż o poniż ej m oich m oż liw oś ci,
cał y czas jeź dzić do W itney, chodzić tym i ulicam i i ryzykow ać, ż e w padnę na Scotta czy A nnę z dzieckiem.
B o w yglą da na to, ż e opró cz w padania na ludzi nic innego nie robię. M iasteczko na przedm ieś ciach Londynu – kiedyś bardzo m i się tu podobał o, ta atm osfera. M oż e nie w szystkich się zna, ale tw arze są znajom e.
Jestem praw ie na stacji, w ł aś nie m ijam pub Pod K oroną, kiedy ktoś kł adzie m i rę kę na ram ieniu O dw racam się gw ał tow nie i ześ lizguję z chodnika na jezdnię.
– H ej, hej, przepraszam. Przepraszam. – To znow u on, rudzielec z pocią gu. W jednym rę ku trzym a kufel, drugą skruszony podnosi. – N erw ow a jesteś, co? – U ś m iecha się. M uszę być przeraż ona, bo uś m iech natychm iastznika. – D obrze się czujesz? N ie chciał em cię przestraszyć. W cześ niej skoń czył pracę i zaprasza m nie na drinka. O dm aw iam, ale potem zm ieniam zdanie.
– M uszę cię przeprosić za sw oje zachow anie w pocią gu – m ó w ię, gdy rudzielec (okazuje się, ż e
– C hcę cię spytać, co się w tedy stał o. Tego w ieczoru, kiedy się poznaliś m y. K iedy M eg… K iedy zaginę ł a ta kobieta. – Tak, w iem. A le dlaczego? B iorę gł ę boki oddech. C zuję, ż e zaczynam się czerw ienić. M oż na przyznać się do tego sto razy
w oczy. Trą ca nogą m oją nogę. – Spoko – m ó w i. – N ie zrobił aś nic zł ego. – Podnoszę gł ow ę i w idzę, ż e się uś m iecha. – Ja też
był em dziabnię ty. Pogadaliś m y trochę w pocią gu, nie pam ię tam o czym. Potem w ysiedliś m y tutaj, w W itney, i trochę się zataczał aś. Poś lizgnę ł aś się na schodach. Pam ię tasz? Pom ogł em ci w stać, był aś zaw stydzona i zaczerw ienił aś się tak jak teraz. – Ś m ieje się gł oś no. – W yszliś m y razem ze stacji i zaprosił em cię do pubu. A le pow iedział aś, ż e m usisz iś ć, bo m asz spotkanie z m ę ż em. – To w szystko? – N ie. N apraw dę nie pam ię tasz? To był o potem, nie w iem, m oż e pó ł godziny pó ź niej. Siedział em
Pod K oroną, ale kum pel zadzw onił z baru po drugiej stronie toró w, w ię c tam poszedł em. B ył aś w przejś ciu pod w iaduktem. U padł aś. K iepsko w yglą dał aś. Skaleczył aś się. Trochę się m artw ił em, spytał em, czy m oż e odprow adzić cię do dom u, ale nie chciał aś o tym sł yszeć. B ył aś … był aś bardzo zdenerw ow ana. C hyba pokł ó cił aś się ze sw oim facetem. Szedł ulicą, oddalał się od nas, w ię c zaproponow ał em, ż e po niego pó jdę, ale nie chciał aś. A on po prostu odjechał. B ył … był z kim ś.
– Z kobietą? A ndy kiw a gł ow ą, jakby robił unik. – W siedli razem do sam ochodu. Pom yś lał em, ż e pew nie się o to pokł ó ciliś cie. – A potem? – Potem poszł aś. B ył aś trochę … nie w iem, przym ulona czy coś, i poszł aś. C ią gle pow tarzał aś, ż e nie potrzebujesz pom ocy. Ja też był em naw alony, w ię c dał em ci spokó j. Poszedł em do tego baru i spotkał em się z kum plem. To w szystko.
Idą c schodam i na gó rę, jestem pew na, ż e krą ż ą nade m ną jakieś cienie, ż e sł yszę czyjeś kroki. K toś
pojechał am pocią giem.
Siedzę na ł ó ż ku, w yglą dają c przez okno i zastanaw iają c się, dlaczego nie jest m i lepiej. M oż e dlatego, ż e na dobrą spraw ę w cią ż nic nie w iem. M oż e dlatego, ż e chociaż to, co pam ię tam, zgadza się z tym, co pam ię tają inni, w cią ż czegoś brakuje. I w tedy przychodzi olś nienie: A nna. N ie chodzi tylko o to, ż e Tom ani razu nie w spom niał, ż e pojechał z nią gdzieś sam ochodem – chodzi o to, ż e oddalają c się ode m nie i w siadają c do sam ochodu, A nna nie m iał a na rę kach dziecka. G dzie był a w tedy Evie?
Sobota, 17 sierpnia 2013 W ieczorem
M uszę porozm aw iać z Tom em, m uszę poukł adać to jakoś w gł ow ie, bo im w ię cej o tym m yś lę, tym m niejszy m a to sens i cią gle do tego w racam. D odatkow o denerw uję się, bo m inę ł y już dw a dni odką d zostaw ił am m u w iadom oś ć, a on się nie odzyw a. W czoraj w ieczorem nie odebrał telefonu, nie odbierał przez cał y dzień. C oś jest nie tak i nie m ogę oprzeć się w raż eniu, ż e m a to coś w spó lnego z A nną.
W iem, ż e usł yszaw szy o tym, co zaszł o u Scotta, Tom bę dzie chciał ze m ną porozm aw iać. W iem ż e bę dzie chciał pom ó c. N ie m ogę przestać m yś leć o tym, jaki był w tedy, nad jeziorem, jak się w ó w czas czuliś m y. D latego biorę kom ó rkę i w ybieram jego num er, z m otylkam i w brzuchu, tak jak kiedyś, przed laty, i tak jak kiedyś nie m ogę się doczekać, aż usł yszę jego gł os. – Tak? – Tom? To ja. – Tak.
M usi tam być A nna, w ię c nie chce w ypow iadać m ojego im ienia. D aję m u chw ilę, ż eby m ó gł od niej uciec, przejś ć do drugiego pokoju. W zdycha. – C o się stał o? – C hciał am z tobą porozm aw iać … Tak jak ci napisał am … – N apisał aś? – Jestpoirytow any. – D w a dni tem u zostaw ił am ci w iadom oś ć, karteczkę. Pom yś lał am, ż e pow inniś m y…
w poniedział ek, gdy pojechaliś m y nad jezioro. – C hciał am cię tylko o coś spytać. – O co? – w arczy. – W szystko w porzą dku? – C zego ty chcesz, R achel? – Już jej nie m a, zniknę ł a, cał a czuł oś ć sprzed tygodnia. Przeklinam
siebie za tę karteczkę, najw yraź niej w pę dził am go w jeszcze w ię ksze kł opoty. – C hciał am cię spytać o tam ten w ieczó r… o w ieczó r, kiedy zaginę ł a M egan H ipw ell. – Jezu C hryste. Już o tym rozm aw ialiś m y, to niem oż liw e, ż ebyś zdą ż ył a zapom nieć. – C hcę tylko… – B ył aś pijana – m ó w i gł oś no i szorstko. – K azał em ci w racać do dom u. N ie chciał aś m nie sł uchać. I gdzieś cię poniosł o. Szukał em cię, ale zniknę ł aś.
|
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
|