Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Spis treści 18 страница





R achel

 

Ś roda, 7 sierpnia 2013

 

 

W ieczorem

 

 

U pał jest nie do zniesienia, cią gle w zm aga się i w zm aga. O kna są otw arte i czuję w ustach sm ak spalin z ulicy. D rapie m nie w gardle. B iorę już drugi prysznic, gdy dzw oni telefon. N ie odbieram, lecz po chw ili dzw oni ponow nie. I znow u. G dy w ychodzę spod prysznica, dzw oni po raz czw arty w ię c odbieram.

 

Jestspanikow any, m a kró tki oddech. M ó w i uryw anym gł osem.

– N ie m ogę w ró cić do dom u. W szę dzie są kam ery.

– Scott?

 

– W iem, ż e to… ż e to dziw ne, ale m uszę gdzieś pojechać, gdzieś, gdzie nie bę dą na m nie czekali D o m atki nie m ogę, do znajom ych też nie. D latego po prostu… jeż dż ę. Jeż dż ę w kó ł ko, odką d w yszedł em z posterunku… – Zał am uje m u się gł os. – Potrzebuję paru godzin. Ż eby posiedzieć pom yś leć. B ez nich, bez policji, bez tych pieprzonych pytań. Przepraszam, ale czy m ó gł bym do pani w paś ć?

 

M ó w ię, ż e tak, oczyw iś cie. N ie tylko dlatego, ż e jest spanikow any i zrozpaczony, chcę go też zobaczyć. C hcę m u pom ó c. Podaję m u adres i sł yszę, ż e bę dzie za kw adrans.

D zw onek dzw oni dziesię ć m inutpó ź niej, kró tkim i, ostrym i, niecierpliw ym i seriam i.

– N ie m iał em gdzie się podziać – m ó w i Scott, kiedy otw ieram frontow e drzw i. M a udrę czoną tw arz, jestw strzą ś nię ty, blady i spocony. – Przepraszam.

– N ie m a za co.

Staję z boku, ż eby go przepuś cić. Prow adzę go do salonu, m ó w ię, ż eby usiadł. Przynoszę m u szklankę w ody z kuchni. W ypija ją niem al jednym haustem, siada pochylony, opiera ł okcie na kolanach i zw iesza gł ow ę.

 

Stoję, nie w iedzą c, czy coś pow iedzieć, czy m ilczeć. B iorę szklankę i napeł niam ją bez sł ow a

 

W koń cu Scottzaczyna m ó w ić.

 

– M oż na by pom yś leć, ż e najgorsze już się stał o – m am rocze. – M oż na, praw da? – Patrzy na m nie

 

– M oja ż ona nie ż yje, a policja m yś li, ż e ją zabił em. C zy m oż e być coś gorszego?

 

To aluzja do tego, co o niej piszą. D o tej brukow ej sensacji, opartej podobno na przecieku z policji, w iadom oś ci, ż e M egan był a zam ieszana w ś m ierć dziecka. M ę tne dom ysł y, bzdurna opow iastka, kam pania oszczerstw w ym ierzona w zm arł ą. Jedna w ielka nikczem noś ć.

 

– To niepraw da – m ó w ię. – To niem oż liw e.

Scottm a pozbaw ioną w yrazu tw arz, patrzy na m nie nic nierozum ieją cym w zrokiem.

 

– D ziś rano detektyw R iley coś m i pow iedział a. – K aszle, odchrzą kuje. – C oś, co zaw sze chciał em usł yszeć. N ie m a pani poję cia – cią gnie praw ie szeptem – jak bardzo tego pragną ł em. M arzył em o tym, w yobraż ał em sobie, jak bę dzie w tedy w yglą dał a, jak się bę dzie do m nie uś m iechał a,


tajem niczo i nieś m iał o, jak w eź m ie m nie za rę kę, przytknie ją do ust… – Zupeł nie odleciał, coś m u
się roi, nie m am poję cia, o czym m ó w i. – D zisiaj… dzisiaj dow iedział em się, ż e M egan był a w cią ż y.

Zaczyna pł akać, ja też szlocham, ze ś ciś nię tym gardł em opł akują c ś m ierć dziecka, któ re nigdy nie

istniał o, dziecka kobiety, któ rej nie znał am. Potw ornoś ć niem al nie do zniesienia. N ie m ogę poją ć, jakim cudem Scottjeszcze oddycha. To pow inno go zabić, w yssać z niego ż ycie. M im o to w cią ż ż yje.

 

N ie m ogę m ó w ić, nie m ogę się poruszyć. W pokoju jest gorą co i duszno m im o otw artych okien Sł yszę hał asy z ulicy, zaw odzenie policyjnej syreny, krzyki i ś m iech m ł odych dziew czą t, basow e dudnienie gł oś nika z przejeż dż ają cego sam ochodu. N orm alne ż ycie. A le tutaj koń czy się ś w iat. D la

Scotta. D latego nie m ogę w ydobyć z siebie gł osu. Stoję niem a, bezradna i bezuż yteczna.  
N agle sł yszę kroki na schodach, sł yszę znajom e pobrzę kiw anie: C athy grzebie w torebce
w poszukiw aniu kluczy. To gw ał tow nie przyw raca m nie do ż ycia. M uszę coś zrobić. C hw ytam Scotta
za rę kę, a on patrzy na m nie w ystraszony.  
– C hodź m y – m ó w ię, cią gną c go za sobą.  

B ez oporu pozw ala w yprow adzić się z salonu i w biegam y na gó rę, zanim C athy w chodzi do dom u Zam ykam za nam i drzw i.

 

– M oja w spó ł lokatorka – w yjaś niam. – M ogł aby… o coś spytać. W iem, ż e nie m a pan na to ochoty. Scott kiw a gł ow ą. R ozglą da się po m oim pokoiku, patrzy na niepoś cielone ł ó ż ko, na stos ubrań na krześ le przy biurku, czystych i brudnych, na nagie ś ciany i tanie m eble. Jest m i w styd. Tak w yglą da m oje ż ycie – brudne, niechlujne i m ał e. N ie do pozazdroszczenia. M yś lą c o tym, dochodzę do w niosku, ż e jestem ś m ieszna, w yobraż ają c sobie, ż e w takiej chw ili m oż e go obchodzić m oja sm ę tna

 

w egetacja.

W skazuję ł ó ż ko. Scott posł usznie siada i w ierzchem dł oni w yciera oczy. C ię ż ko w ypuszcza pow ietrze.

– N apije się pan czegoś? – pytam.

– M oż e piw a?

 

– N ie trzym am tu alkoholu – odpow iadam i czerw ienię się. A le on tego nie zauw aż a, naw et nie podnosi w zroku. – H erbaty? – K iw a gł ow ą. – N iech pan się poł oż y. O dpocznie. – R obi, co m ó w ię zdejm uje buty i jak posł uszne dziecko kł adzie się na ł ó ż ku.

N a dole nastaw iam czajnik i rozm aw iam z C athy o niczym, sł uchają c, jak opow iada o now ej

restauracji, któ rą odkrył a w N orthcote („m ają ś w ietne sał atki”), i o tym, jak denerw ują ca jest ich
now a pracow nica. U ś m iecham się i potakuję, ale praw ie jej nie sł yszę. Jestem spię ta, cią gle w ytę ż am

sł uch, nasł uchuję skrzypnię ć i krokó w. O n jest tu, na gó rze, w m oim ł ó ż ku, to czysty surrealizm W iruje m i w gł ow ie, jakbym to ś nił a.

C athy przestaje w koń cu paplać, patrzy na m nie i m arszczy brw i.

– D obrze się czujesz? – pyta. – W yglą dasz jakoś tak… inaczej.

– Jestem trochę zm ę czona. Ź le się czuję. C hyba się poł oż ę.

 

C athy robi m inę. W ie, ż e nie pił am (zaw sze to w idzi), ale podejrzew a, ż e zaraz zacznę. W szystko m i jedno, nie m ogę teraz o tym m yś leć. B iorę herbatę i m ó w ię, ż e zobaczym y się rano.

Przystaję pod drzw iam i i nasł uchuję. C isza. O stroż nie przekrę cam gał kę. Scott leż y dokł adnie w tej sam ej pozycji, w jakiej go zostaw ił am, z rę kam i po bokach i zam knię tym i oczam i. Sł yszę jego oddech, cichy i nieró w ny. Zajm uje pó ł ł ó ż ka, ale kusi m nie, ż eby poł oż yć się obok niego, obją ć go ram ieniem, pocieszyć. A le tylko gł oś no chrzą kam i podaję m u kubek.

 

Scottsiada.

 

– D zię kuję – rzuca chrapliw ie. – D zię kuję, ż e… udzielił a m i pani schronienia. To jest… N ie potrafię naw ettego opisać. O dką d ukazał się ten artykuł …

– O tym, co się kiedyś zdarzył o?

– Tak.


To, jak brukow ce się o tym dow iedział y, jest gł oś no kom entow ane. W prasie huczał o od plotek w skazyw ano policję, K am ala A bdica, w skazyw ano Scotta.

– A le to kł am stw o – m ó w ię. – Praw da?

– O czyw iś cie, ż e tak, jednak daje kom uś m otyw. W ł aś nie tak tw ierdzą: M egan zabił a sw oje dziecko, dlatego ktoś, przypuszczalnie jego ojciec, m iał m otyw, ż eby zabić ją. W iele latpó ź niej.

– Przecież to absurd.

– A le w ie pani, co ludzie m ó w ią. Ż e zm yś lił em tę historyjkę nie tylko po to, ż eby oczernić M egan ale też po to, ż eby odsuną ć od siebie podejrzenia i zrzucić w inę na kogoś innego. K ogoś z jej przeszł oś ci, kogo niktnaw etnie zna.

 

Siadam na ł ó ż ku obok niego. N asze uda praw ie się stykają.

– C o na to policja?

Scottw zrusza ram ionam i.

 

– N ic. Pytali m nie, co m i o tym w iadom o. C zy w iedział em, ż e M egan m iał a dziecko? C zy w iem, co się stał o? C zy w iem, kto był ojcem? Pow iedział em, ż e nie, ż e to bzdura, M egan nigdy nie był a

w cią ż y…

– Znow u ł am ie m u się gł os. Pocią ga ł yk herbaty. – Spytał em, ską d o tym w iedzą, jak to

trafił o do gazet. A oni, ż e to tajem nica. W iedzą pew nie od niego, od A bdica. – W ydaje dł ugie

w estchnienie, aż nim

w strzą sa. – N ie rozum iem dlaczego. D laczego m iał by w ygadyw ać o niej takie

rzeczy. N ie m am poję cia, co chce osią gną ć. Facetjestobł ą kany, to oczyw iste.

 

Przypom ina m i się m ę ż czyzna, któ rego w czoraj poznał am, jego spokojny sposó b bycia, ł agodny gł os i ciepł e oczy. Trudno o czł ow ieka bardziej zró w now aż onego. Tylko ten uś m iech.

– To skandal, ż e opublikow ali coś takiego. Pow inny istnieć jakieś zasady…

– N ie m oż na zniesł aw iać zm arł ego. – Scott m ilknie, po czym dodaje: – Zapew nili m nie, ż e tego nie

 

ujaw nią. Tego, ż e był a… w cią ż y. N a razie. M oż e nigdy. B ezw zglę dnie nie zrobią tego, zanim się nie upew nią.

– „Zanim się nie upew nią? ”.

– To nie jestdziecko A bdica.

– Zbadali D N A?

Scottkrę ci gł ow ą.

– N ie. Po prostu w iem. N ie m am poję cia ską d, ale w iem. D ziecko jest… był o m oje.

– Jeś li A bdic m yś lał, ż e to on jestojcem, m iał by m otyw, praw da?

 

N ie był by pierw szym m ę ż czyzną, któ ry pozbyw a się niechcianego dziecka, pozbyw ają c się jego m atki. A le nie m ó w ię tego na gł os. Poza tym – tego też nie m ó w ię – daje to ró w nież m otyw Scottow i Jeś li dom yś lał się, ż e M egan nosi dziecko innego… Tylko ż e on nie m ó gł by tego zrobić. Jego zszokow anie, rozpacz – to niem oż liw e, ż eby udaw ał. N iktnie jesttak dobrym aktorem.

C hyba przestał m nie sł uchać. Patrzy na drzw i, m a szkliste oczy, zapada się w ł ó ż ko jak w ruchom e piaski.

 

– Pow inien pan tu trochę zostać – m ó w ię. – Spró bow ać zasną ć. Przenosi na m nie w zrok i praw ie się uś m iecha.

 

– M ó gł bym? B ył oby… B ył bym bardzo w dzię czny. W dom u nie m ogę spać. N ie tylko przez tych na ulicy i poczucie, ż e pró bują m nie dopaś ć. N ie tylko. Przez nią też. Jest w szę dzie, cią gle ją w idzę Schodzę po schodach i nie patrzę, zm uszam się, ż eby nie patrzeć, ale kiedy m ijam okno, m uszę się cofną ć i spraw dzić, czy jej tam nie m a, na tarasie. Lubił a na nim siedzieć – cią gnie, a m nie napł yw ają do oczu ł zy – na tym m ał ym tarasie. Siedzieć i patrzeć na pocią gi.

 

– W iem. – K ł adę rę kę na jego ram ieniu. – C zasem ją w idział am.

– W cią ż sł yszę jej gł os – m ó w i. – Sł yszę, jak m nie w oł a. Leż ę w ł ó ż ku i sł yszę, jak w oł a do m nie z ogrodu. Jakby tam był a… – C ał y drż y.

– N iech pan leż y. – Zabieram kubek. – I odpoczyw a.


U pew niw szy się, ż e zasną ł, kł adę się za nim z tw arzą kilka centym etró w od jego ł opatek. Zam ykam oczy i w sł uchuję się w bicie sw ojego serca, pulsow anie krw i w ż ył ach na szyi. W dycham jego sm utny, zastał y zapach.

G dy się budzę, w iele godzin pó ź niej, już go nie m a.

 

 

C zw artek, 8 sierpnia 2013

 

 

R ano

 

 

C zuję się jak zdrajczyni. W yszedł ledw ie kilka godzin tem u, a ja idę już na spotkanie z K am alem czł ow iekiem, któ rego Scott uw aż a za zabó jcę sw ojej ż ony. Sw ojego dziecka. N ie w iem, czy nie pow innam był a w prow adzić go w m ó j plan, w yjaś nić, ż e robię to w szystko dla niego. C hodzi jednak o to, ż e nie jestem tego pew na, ponadto tak napraw dę nie m am ż adnego planu.

D am m u trochę siebie. Taki m am dzisiaj zam iar. O pow iem m u coś praw dziw ego. O tym, ż e chciał am m ieć dziecko. Zobaczę, czy to coś da, czy sprow okuje go do nienaturalnej odpow iedzi albo reakcji. I doką d m nie to zaprow adzi.

Prow adzi doniką d.

K am al pyta m nie na począ tek, jak się czuję i kiedy ostatni raz pił am.

– W niedzielę – odpow iadam.

– D obrze. To dobrze. – K rzyż uje rę ce na kolanach. – Ł adnie pani w yglą da. – U ś m iecha się i już nie

 

w idzę w nim m ordercy. Zastanaw iam się teraz, co w idział am w tedy. W yobraził am to sobie?

– O statnim razem pytał pan, jak zaczę ł o się m oje picie – m ó w ię, a on kiw a gł ow ą. – B ył am

 

w depresji. Staraliś m y się o… Pró bow ał am zajś ć w cią ż ę. N ie m ogł am i w padł am w depresję. W tedy

 

się zaczę ł o.

I już po chw ili znow u pł aczę. Trudno jest oprzeć się dobroci obcych ludzi. K ogoś, kto patrzy na ciebie, kto cię nie zna, kto m ó w i, ż e w szystko jest dobrze, bez w zglę du na to, co zrobił eś niedaw no czy kiedykolw iek: cierpiał eś, bolał o cię, zasł ugujesz na przebaczenie. Zw ierzam m u się i znow u zapom inam, po co tu przyszł am. N ie obserw uję jego tw arzy, nie szukam w jego oczach ś ladó w poczucia w iny czy podejrzliw oś ci. Pozw alam m u się pocieszać.

 

Jest ż yczliw y, rozsą dny. M ó w i o strategiach zaradczych, przypom ina m i, ż e po m ojej stronie jest m ł odoś ć.

 

Tak w ię c m oż e nie cał kiem zaw alił am, bo w ychodzę z gabinetu, czują c się lż ej, jest w e m nie

w ię cej optym izm u. K am al m i pom ó gł. Siedzę w pocią gu i pró buję w ydobyć z pam ię ci obraz
m ordercy, któ rego w tedy w idział am, lecz już go tam nie m a. N ie w idzę w nim kogoś, kto jest zdolny
do tego, ż eby pobić kobietę, roztrzaskać jej czaszkę.  

Przed oczam i staje m i inny obraz, straszny i ż enują cy: K am al o delikatnych rę kach, uspokajają cym sposobie bycia i m ow ie peł nej syczą cych spó ł gł osek, a naprzeciw ko niego w ielki, silny, szalony i zdesperow any Scott. M uszę sobie cią gle przypom inać, jaki był przedtem. A potem przyznaję, ż e tak napraw dę to przecież nie w iem.


 

 

Pią tek, 9 sierpnia 2013


W ieczorem

 

 

Pocią g zatrzym uje się przed sem aforem. Pocią gam z puszki ł yk zim nego dż inu z tonikiem i patrzę na jego dom, jej taras. Tak dobrze m i szł o, ale napraw dę tego potrzebow ał am. D la kuraż u. Jadę do Scotta i m uszę staw ić czoł o w szystkim niebezpieczeń stw om czyhają cym na B lenheim R oad: Tom ow i A nnie, policji i reporterom. Przejś ciu pod w iaduktem, gdzie czyhają m gliste w spom nienia o strachu i krw i. A le Scottprosił m nie, ż ebym przyszł a; nie m ogł am m u odm ó w ić.

 

W czoraj w ieczorem znaleź li tę dziew czynkę. A raczej to, co z niej został o. Pochow aną w ogrodzie

 

w iejskiego dom u niedaleko w ybrzeż a w A nglii W schodniej, dokł adnie tam, gdzie pow iedział

 

anonim ow y inform ator. R ano pisali o tym w gazetach.

 

 

Policja w szczę ł a ś ledztw o w spraw ie ś m ierci dziecka, któ rego szczą tki znaleziono w ogrodzie dom u pod H olkham w pó ł nocnym N orfolk. Zw ł oki odkryto, gdy policja, prow adzą ca ś ledztw o w spraw ie ś m ierci M egan H ipw ell, m ieszkanki W itney, któ rej ciał o znaleziono w C orly W oods

w zeszł ym tygodniu, otrzym ał a inform ację, ż e m ogł o dojś ć do innego, zw ią zanego z tą spraw ą
zabó jstw a.  
Przeczytał am tę inform ację i zadzw onił am do Scotta. N ie odebrał, w ię c zostaw ił am m u

w iadom oś ć, m ó w ią c, ż e bardzo m i przykro. O ddzw onił po poł udniu.

– D obrze się pan czuje?

 

– N ie bardzo. – Po gł osie poznał am, ż e pił.

– Tak m i przykro… Potrzebuje pan czegoś?

– K ogoś, kto nie pow ie m i: „A nie m ó w ił em ”.

– Sł ucham?

 

– M atka siedział a tu pó ł dnia. N ajw yraź niej od sam ego począ tku coś przeczuw ał a. „Z tą dziew czyną był o coś nie w porzą dku, coś nie tak. A ni rodziny, ani przyjació ł i nie w iadom o, ską d się w zię ł a”. C iekaw e, dlaczego nie pow iedział a m i tego w cześ niej. – B rzę k tł uką cego się szkł a i przekleń stw o.

– D obrze się pan czuje? – pow tó rzył am.

 

– M oż e pani w paś ć?

– D o pana?

– Tak.

– A le… policja, reporterzy, sam a nie w iem …

 

– Proszę. C hcę tylko tow arzystw a. K ogoś, kto znał M egs, kto ją lubił. K to nie w ierzy w te w szystkie…

W iedział am, ż e jestpijany, ale zgodził am się i tak.

A teraz siedzę w pocią gu, piję – ja też – i m yś lę o tym, co pow iedział. „K ogoś, kto znał M egs, kto ją lubił ”. N ie znał am jej i nie jestem pew na, czy nie przestał am jej lubić. Szybko dopijam dż in i otw ieram nastę pną puszkę.

 

W ysiadam w W itney. Jestem czę ś cią w ieczornego tł um u dojeż dż ają cych do pracy, kolejną w yrobniczką w m asie zgrzanych, zm ę czonych ludzi pragną cych w ró cić do dom u, usią ś ć w ogró dku z zim nym piw em, zjeś ć kolację z dzieć m i i w cześ niej pó jś ć spać. M oż e to tylko dż in, ale cudow nie jest, w prost nie do opisania, dać się porw ać tł um ow i, patrzeć, jak w szyscy spraw dzają kom ó rki i szukają w kieszeni biletu. C ofam się do zam ierzchł ych czasó w, do naszego pierw szego lata na


B lenheim R oad, kiedy codziennie po pracy spieszył am do dom u, niecierpliw ie schodzą c po schodach, w ypadają c ze stacji, praw ie biegną c ulicą. Tom pracow ał w tedy w dom u i rozbierał m nie, gdy tylko zam knę ł am drzw i. Przył apuję się na tym, ż e się uś m iecham, naw et teraz, po tylu latach. To

oczekiw anie, to podniecenie, ten przyspieszony oddech, te rum ień ce, któ re w ykw itał y na m ojej
tw arzy, gdy biegł am chodnikiem, zagryzają c w argę, ż eby się nie uś m iechać, m yś lą c o nim i w iedzą c
ż e on też nie m oż e się już doczekać.  

W spom nienia tak m nie pochł aniają, ż e zapom inam o Tom ie i A nnie, o policji i reporterach, i nagle staję pod jego drzw iam i, naciskam guzik dzw onka, drzw i się otw ierają, a m nie ogarnia podniecenie, chociaż nie pow inno, ale nie m am w yrzutó w sum ienia, bo M egan okazał a się inna, niż m yś lał am. N ie był a kochają cą ż oną. N ie był a naw et dobrym czł ow iekiem. B ył a kł am czuchą oszustką.

B ył a m orderczynią.



M egan

 

C zw artek, 20 lipca 2013

 

 

W ieczorem

 

 

Siedzę na sofie w salonie z kieliszkiem w ina w rę ku. W dom u w cią ż panuje bał agan. C zy on zaw sze m ieszkał jak nastolatek? Jako nastolatek stracił rodzinę, w ię c m oż e i tak. To sm utne. W raca z kuchni i siada w ygodnie blisko m nie. G dybym m ogł a, przychodził abym tu codziennie, tylko na parę godzin Po prostu siedział abym i pił a w ino, czują c, jak jego dł oń m uska m oją.

A le nie m ogę. O to chodzi, a on chce, ż ebym to z siebie w yrzucił a.

– D obrze – m ó w i. – Jesteś gotow a? D okoń czysz sw oją opow ieś ć?

 

O pieram się lekko o niego, o jego ciepł e ciał o. N ie odpycha m nie. Zam ykam oczy i chw ilę pó ź niej znow u tam jestem, w ł azience. To dziw ne, bo tak dł ugo pró bow ał am o tym nie m yś leć, nie w racać do tych nocy i dni, a teraz zam ykam oczy i niem al natychm iast się tam przenoszę, jakbym zasypiał a jakbym zaczynał a ś nić od poł ow y snu.

B ył o ciem no i bardzo zim no. Już nie leż ał am w w annie.

 

– N ie w iem, co się dokł adnie stał o. Pam ię tam, ż e się obudził am, pam ię tam, ż e m iał am zł e przeczucia, i nagle w ró cił M ac. W oł ał m nie. Sł yszał am go na dole, w ykrzykiw ał m oje im ię, ale nie m ogł am się poruszyć. Siedział am na podł odze w ł azience i trzym ał am ją w ram ionach. Lał deszcz trzeszczał y belki na suficie. B ył o m i zim no. M ac w szedł na schody, nie przestaw ał m nie w oł ać Staną ł w drzw iach i zapalił ś w iatł o.

 

C zuję to w yraź nie naw et teraz, czuję, jak ś w iatł o pali m i oczy, w szystko jest ostre, jaskraw obiał e przeraż ają ce.

 

– K rzyknę ł am: „Zgaś to! ”. N ie chciał am w idzieć, nie chciał am jej takiej oglą dać. N ie w iem, nie

w iem, co był o potem. M ac w rzeszczał na m nie, krzyczał m i prosto

w tw arz. O ddał am m u ją
i uciekł am. W ybiegł am z dom u na deszcz, pobiegł am na plaż ę. Potem nie pam ię tam. M inę ł o duż o
czasu, zanim po m nie przyszedł. W cią ż padał o. B ył am

chyba na w ydm ach. C hciał am w ejś ć do w ody

ale za bardzo się bał am. W koń cu przyszedł. Zabrał m nie do dom u.

 
     

– Pochow aliś m y ją rano. Zaw inę ł am ją w prześ cieradł o, a M ac w ykopał gró b. N a koń cu ogrodu niedaleko starych, nieuż yw anych toró w. O znaczyliś m y gró b kam ieniem. N ie rozm aw ialiś m y o tym, nie rozm aw ialiś m y o niczym, naw et na siebie nie patrzyliś m y. Tego w ieczoru M ac w yszedł Pow iedział, ż e m usi się z kim ś zobaczyć. M yś lał am, ż e poszedł na policję. N ie w iedział am, co robić C zekał am na niego, czekał am na kogokolw iek. A le nie w ró cił. Już nigdy.

 

Siedzę w ciepł ym salonie K am ala, czuję dotyk jego ciepł ego ciał a, niem niej cał a się trzę sę.

 

– W cią ż to czuję – m ó w ię. – W nocy. Tego najbardziej się boję, to nie pozw ala m i zasną ć, uczucie

ż e jestem w tym dom u sam a. B ał am się, bał am się za bardzo, by zasną ć. C hodził am po pustych
pokojach i sł yszał am jej pł acz, czuł am zapach jej skó ry. M iał am przyw idzenia. B udził am się

w ś rodku nocy pew na, ż e w dom u ktoś jest, ktoś lub coś. M yś lał am, ż e tracę zm ysł y. Ż e um ieram. Ż e


m oż e tam zostanę i w koń cu ktoś m nie pew nie znajdzie. Przynajm niej nie m usiał abym jej zostaw iać. Pocią gam nosem, pochylam się i biorę chusteczkę z pudeł ka na stole. R ę ka K am ala sunie w dó ł

m oich plecó w i tam się zatrzym uje.

– A le nie m iał am odw agi. C zekał am chyba dziesię ć dni, aż nie został o nic do jedzenia, ani jedna

 

puszka fasoli, dosł ow nie nic. Spakow ał am się i odeszł am.

– A potem? W idział aś się z nim?

– N ie, nigdy. O statni raz tam tej nocy. N ie pocał ow ał m nie ani się naw et porzą dnie nie poż egnał Pow iedział tylko, ż e m usi na trochę w yjś ć. To w szystko.

 

– Pró bow ał aś się z nim skontaktow ać?



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.