|
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Spis treści 14 страница
A shbury. Zadzw onił em do drzw i, ale nie był o cię w dom u. D zw onił em do ciebie parę razy
Zostaw ił em ci w iadom oś ć. I tak, był em zł y. B ył em w kurzony. – Przepraszam, Tom. N apraw dę m i przykro. – W iem. Tobie zaw sze jestprzykro. – M ó w ił eś, ż e na nią krzyczał am – cią gnę i aż się w zdragam. – C o krzyczał am? – N ie w iem – ucina. – M am poprosić ją do telefonu? M oż e utniecie sobie m ał ą pogaw ę dkę?
– Tom … – Jakie to m a teraz znaczenie? – C zy w idział eś w tedy M egan H ipw ell? – N ie. – Tom jestzaniepokojony. – B o? Ty ją w idział aś? C hyba nic jej nie zrobił aś?
– N ie, oczyw iś cie, ż e nie. M ilczy przez chw ilę. – To dlaczego o to pytasz? R achel, jeś li coś w iesz… – N ic nie w iem. N ic nie w idział am. – Po co był aś w poniedział ek u H ipw elló w? Pow iedz, inaczej nie uspokoję A nny. O na bardzo się denerw uje. – C hciał am pow iedzieć coś Scottow i. M yś lał am, ż e m u się to przyda. – N ie w idział aś jego ż ony, ale m iał aś m u do pow iedzenia coś … przydatnego?
W aham się. N ie w iem, co m ogę zdradzić, czy nie pow innam zatrzym ać tego w ył ą cznie dla Scotta.
– C hodził o o M egan – m ó w ię w koń cu. – M iał a rom ans. – C hw ila, m om ent. Ty ją znał aś? – Tylko trochę. – Ską d? – Z galerii. – A ch, z galerii… W ię c m iał a rom ans z kim? – Ze sw oim terapeutą. K am alem A bdikiem. W idział am ich. – Tak? To ten facet, któ rego aresztow ali? M yś lał em, ż e już go w ypuś cili.
sł yszę. – M uszę koń czyć.
W yobraż am sobie, jak odkł ada sł uchaw kę, podnosi sw oją m ał ą có reczkę, cał uje ją i obejm uje ż onę. T kw ią cy w m oim sercu sztyletprzekrę ca się, przekrę ca i przekrę ca.
Poniedział ek, 29 lipca 2013
R ano Jest siedem po ó sm ej, jadę pocią giem. D o m ojego w yim aginow anego biura. Znow u. C athy spę dził a cał y w eekend z D am ienem i gdy w ró cił a w czoraj w ieczorem, nie zdą ż ył a m nie naw et zw ym yś lać, bo nie dał am jej okazji. O d razu zaczę ł am ją przepraszać za sw oje zachow anie, pow iedział am, ż e jestem w doł ku, ale ż e w ezm ę się w garś ć i rozpocznę now e ż ycie. Przyję ł a przeprosiny albo tylko udał a, ż e przyjm uje. O bję ł a m nie i przytulił a. U przejm oś ć do potę gi.
M egan praw ie zupeł nie w ypadł a z obiegu, przestają o niej pisać. W „Sunday Tim esie” pojaw ił się kom entarz na tem at niekom petencji policji, w któ rym o niej w spom niano: w edł ug anonim ow ego przedstaw iciela K oronnej Sł uż by Prokuratorskiej „jest to przykł ad jednej z w ielu spraw, w któ rych policja pospieszył a się z aresztow aniem na podstaw ie sł abych lub w adliw ych dow odó w ”. D ojeż dż am y do sem afora. Sł yszę znajom y stukot, czuję szarpnię cie, pocią g zw alnia, a ja podnoszę w zrok, bo po prostu m uszę, bo nie m ogę inaczej, ale nic już tam nie w idać. D rzw i są zam knię te, zasł ony zacią gnię te. Jest tylko deszcz, ś ciana deszczu i bł otnista kał uż a zbierają ca się na koń cu ogrodu.
Pod w pł yw em nagł ego im pulsu w ysiadam w W itney. Tom m i nie pom ó gł, ale m oż e pom oż e ktoś inny: rudzielec, ten z soboty. C zekam, aż w ysiadają cy pasaż erow ie znikną na schodach, i siadam na jedynej na peronie ł aw ce z daszkiem. M oż e m i się poszczę ś ci. M oż e zobaczę, jak w siada do pocią gu M ogł abym za nim pó jś ć, m ogł abym z nim porozm aw iać. Tylko to m i pozostał o, to m ó j ostatni rzut koś ć m i. Jeś li m i się nie uda, bę dę m usiał a sobie odpuś cić. Po prostu odpuś cić. M ija pó ł godziny. Ilekroć sł yszę kroki na schodach, skacze m i puls. Ilekroć sł yszę stukot w ysokich obcasó w, ogarnia m nie trw oga. Jeś li A nna m nie tu zobaczy, bę dę m iał a kł opoty. Tom m nie ostrzegł O dw ió dł ją od pó jś cia na policję, ale jeś li nie przestanę …
K w adrans po dziew ią tej. U m kną ł m i, chyba ż e bardzo pó ź no jeź dzi do pracy. D eszcz zacina jeszcze m ocniej i nie m ogę znieś ć m yś li o kolejnym dniu bezcelow ego ł aż enia po Londynie. M am tylko dziesię ć funtó w, któ re poż yczył am od C athy i któ re m uszą m i w ystarczyć do chw ili, gdy zbiorę się na odw agę i poproszę m atkę o poż yczkę. Schodzę na dó ł, chcą c przejś ć na drugi peron i w ró cić do A shbury, gdy nagle w idzę Scotta, któ ry w nacią gnię tej na gł ow ie kurtce w ybiega z kiosku naprzeciw ko w ejś cia na stację.
Pę dzę za nim i doganiam go na rogu naprzeciw ko w ejś cia do tunelu pod w iaduktem. C hw ytam go za ram ię, odw raca się zaskoczony. – M oż em y porozm aw iać? – pytam. – Proszę. – Jezu C hryste – w arczy. – C zego pani ode m nie chce, do cholery? C ofam się i podnoszę rę ce.
– Przepraszam. Przepraszam. C hciał am tylko przeprosić, w yjaś nić …
U lew a przechodzi w potop. D o cna przem oczeni, jesteś m y jedynym i ludź m i na ulicy. Scot w ybucha ś m iechem. W yrzuca rę ce do gó ry i ryczy ze ś m iechu. – C hodź m y – m ó w i. – U topim y się tutaj. N astaw ia w odę i idzie na gó rę po rę cznik. W dom u nie jest już tak porzą dnie jak tydzień tem u; silny zapach ś rodkó w odkaż ają cych znikną ł, ustę pują c m iejsca czem uś bardziej naturalnem u. W ką cie salonu leż y stos gazet. N a stoliku do kaw y i kom inku stoją brudne kubki.
Scottsiada obok m nie i podaje m i rę cznik.
– B ał agan, w iem. M atka doprow adzał a m nie do szał u tym cią gł ym czyszczeniem i sprzą taniem Pokł ó ciliś m y się. O d kilku dni nie przychodzi. – D zw oni kom ó rka. Scottzerka na ekran i chow a ją do kieszeni. – O w ilku m ow a. O na nigdy nie przestanie. Idziem y do kuchni.
– Przepraszam – m ó w ię. – Za to, co się stał o. Przykro m i. Scottw zrusza ram ionam i.
– W iem. A le w sum ie to nie pani w ina. Jasne, bardzo by m i to pom ogł o, gdyby tylko nie był a pani…
– Pijaczką? Stoi tył em do m nie, nalew a kaw ę.
– W ł aś nie. A le i tak m ieli za m ał o dow odó w, ż eby go oskarż yć. – Podaje m i kubek, siadam y przy stole. W idzę, ż e jedno ze zdję ć na stoliku leż y odw ró cone tył em. Scottw cią ż m ó w i. – C oś tam znaleź li, w ł osy, kom ó rki naskó rka, w szystko w jego dom u, ale on nie zaprzecza, ż e u niego był a. Począ tkow o zaprzeczał, ale potem przyznał, ż e był a. – D laczego skł am ał? – W ł aś nie. Przyznał, ż e był a u niego dw a razy, ż e tylko rozm aw iali. N ie chce pow iedzieć o czym
ż e to niby tajem nica lekarska i tak dalej. W ł osy i kom ó rki naskó rka znaleziono na dole. W sypialni nie był o nic. Facet przysię ga, ż e nie m ieli rom ansu. A le to kł am ca, w ię c… – Przeciera rę ką oczy Jego tw arz zapada się w sobie, zw isają m u ram iona. Jakby się nagle skurczył. – W jego sam ochodzie był y ś lady krw i. – B oż e.
– Tak. Tej sam ej grupy co krew M egan. A le nie w iedzą, czy uda im się zbadać D N A, bo pró bka jes
bardzo m ał a. To m oż e nic nie znaczyć, cią gle to pow tarzają. Jak to? Znajdują w sam ochodzie jej krew i to nic nie znaczy? – K rę ci gł ow ą. – M iał a pani rację. Im w ię cej sł yszę o tym A bdicu, tym bardziej jestem pew ny. – Patrzy na m nie, prosto na m nie, pierw szy raz, odką d przyszliś m y. – Pieprzył się z nią i chciał a z tym skoń czyć, w ię c… w ię c coś jej zrobił. I tyle. N a sto procent.
Stracił cał ą nadzieję i w cale m u się nie dziw ię. M inę ł y z gó rą dw a tygodnie i przez ten czas M egan ani razu nie w ł ą czył a kom ó rki, nie skorzystał a z karty pł atniczej ani z bankom atu. N ikt jej nie w idział. Jakby zapadł a się pod ziem ię. – Pow iedział policji, ż e m ogł a uciec – m ó w i Scott. – D oktor A bdic? – Tak. Ż e był a ze m ną nieszczę ś liw a i uciekł a. – Pró buje odsuną ć od siebie podejrzenia, chce, ż eby zaczę li podejrzew ać pana.
– W iem. A le oni kupują w szystko, co ten skurw iel m ó w i. Jak choć by ta cał a R iley, czuję to, kiedy z nią rozm aw iam. O na go lubi. D la niej to biedny, sponiew ierany uchodź ca. – Scott ż ał oś nie zw iesza gł ow ę. – M oż e i m a rację. B o napraw dę strasznie się w tedy pokł ó ciliś m y. A le nie m ogę uw ierzyć ż e… był a ze m ną nieszczę ś liw a. To niepraw da. N iepraw da. – K iedy pow tarza to po raz trzeci zaczynam się zastanaw iać, czy nie pró buje tego sobie w m ó w ić. – A le jeś li m iał a rom ans, to chyba m usiał a być nieszczę ś liw a. Praw da?
– N iekoniecznie – odpow iadam. – M oż e był o to… Jak oni to nazyw ają? Przeniesienie. Tak. K iedy pacjentka zakochuje się w terapeucie, a przynajm niej tak jej się w ydaje. Tylko ż e terapeuta pow inien w tedy staw ić opó r, przekonać ją, ż e to nie jestpraw dziw e uczucie. Scottpatrzy na m nie, ale m am w raż enie, ż e nie sł ucha.
– C o się stał o? – pyta. – Z w am i. Zostaw ił a pani m ę ż a. Pojaw ił się ktoś inny? K rę cę gł ow ą.
– Pojaw ił a się A nna. To on zostaw ił m nie. – Przepraszam. – Scottrobi pauzę. W iem, o czym m yś li, i go uprzedzam.
– Zaczę ł o się już w cześ niej. N a dł ugo przed rozw odem. O to chciał pan spytać, praw da? K iw a gł ow ą.
– Staraliś m y się o dziecko – cią gnę, ale sł ow a w ię zną m i w gardle. Ilekroć o tym m ó w ię, do oczu napł yw ają m i ł zy, naw etteraz, po tak dł ugim czasie. – Przepraszam.
– N ie m a za co. – Scottw staje, podchodzi do zlew u i nalew a m i w ody. Staw ia szklankę na stole.
pow tarzał a, ż e jeszcze nie jestgotow a. – Teraz z kolei on ociera ł zy. – C zasem się o to kł ó ciliś m y.
– W sobotę też? Scottw zdycha, odgarnia do tył u w ł osy i w staje. – N ie – m ó w i i odw raca się. – W sobotę pokł ó ciliś m y się o coś innego.
Wieczorem
W dom u czeka na m nie C athy. Stoi w kuchni i ł apczyw ie pije w odę ze szklanki.
– Jak ci się pracow ał o? – pyta, ś cią gają c usta. Już w ie. – C athy… – D am ien m iał dzisiaj spotkanie w pobliż u Euston. W ychodzą c, w padł na M artina M ilesa Pam ię tasz? Znają się trochę z Funduszu Lainga, M artin był u nich piarow cem. – C athy… Podnosi rę kę, w ypija kolejny ł yk w ody.
– N ie pracujesz tam od m iesię cy! O d m iesię cy! W iesz, jak gł upio się czuję? Jak gł upio poczuł się D am ien? Proszę, bł agam, pow iedz, ż e m asz inną pracę, ż e po prostu m i nie pow iedział aś. Ż e nie udaw ał aś, ż e napraw dę tam chodził aś. Ż e dzień w dzień, przez cał y ten czas, m nie nie okł am yw ał aś.
– N ie w iedział am, jak ci to… – N ie w iedział aś, jak m i to pow iedzieć? A m oż e zw yczajnie i po prostu: C athy, w yrzucili m nie, bo
przyszł am pijana do pracy? C o ty na to? – W zdrygam się i jej tw arz ł agodnieje. – Przepraszam cię R achel, ale to napraw dę niesł ychane. – Jest dla m nie aż za m ił a. – G dzie ty się podziew asz? D oką d chodzisz? C o robisz przez cał y dzień? – Spaceruję. C hodzę do biblioteki. C zasem … – D o pubu? – C zasem. A le… – D laczego m ilczał aś? – C athy podchodzi bliż ej i kł adzie m i rę ce na ram ionach. – Pow innaś był a…
– W stydził am się – m ó w ię i zaczynam pł akać. To straszne, obrzydliw e, ale zaczynam ł kać Szlocham i szlocham, a biedna C athy obejm uje m nie, gł aszcze po gł ow ie, m ó w i, ż e w szystko bę dzie dobrze. C zuję się paskudnie. N ienaw idzę się bardziej niż kiedykolw iek.
i z pow rotem.
– N apraw dę, R achel, nie rozum iem, jak ci się udaw ał o tak dł ugo to cią gną ć. Jak ty to robisz? W zruszam ram ionam i.
– R ano w siadam do podm iejskiego o ó sm ej cztery i w racam tym o siedem nastej pię ć dziesią t sześ ć To m ó j pocią g. Innym nie jeż dż ę. N o i tyle.
Już praw ie ś w ita, za oknem jest szaro, szyby siecze deszcz. Już nie zasnę, nie z sercem w alą cym tak
m ocno, ż e aż m nie boli. M yś lę, chociaż nie jestem tego pew na, ż e na dole pow inno być jeszcze trochę w ina. N ie pam ię tam
ż ebym dopił a drugą butelkę. W ino bę dzie ciepł e, bo nie m ogę trzym ać go w lodó w ce; ilekroć w staw ię tam alkohol, C athy od razu go w ylew a. Tak bardzo chce, ż ebym w ytrzeź w iał a, ale jak dotą d nie w szystko idzie zgodnie z jej planem. N a korytarzu jest m ał a szafka, licznik gazow y. Jeś li został o trochę w ina, na pew no je tam schow ał am.
Przekradam się na podest i w pó ł m roku schodzę na palcach na dó ł. O tw ieram szafkę i w yjm uję butelkę: jest rozczarow ują co lekka, został w niej najw yż ej kieliszek w ina. C ó ż, lepsze to niż nic W lew am w ino do kubka (jeś li przyjdzie C athy, pow iem, ż e to herbata) i w kł adam butelkę do kosza
w koń cu, w przebł ysku olś nienia, stw ierdzam, ż e patrzę na C orly W ood, nasz las: w idać go z pocią gu N a sm agany deszczem las i toną cą w w odzie ł ą kę m ię dzy linią drzew a toram i.
N ie w iem, dlaczego dociera to do m nie z tak duż ym opó ź nieniem. Przez dziesię ć, pię tnaś cie, dw adzieś cia sekund patrzę na sam ochody, biał o-niebieską taś m ę i biał y nam iot w tle. O ddech m am coraz kró tszy i kró tszy, w reszcie w strzym uję go i przestaję oddychać.
To ona. Przez cał y czas był a w lesie, w ystarczył o pó jś ć w zdł uż toró w. C odziennie tam tę dy przejeż dż ał am, rano i w ieczorem, codziennie m ijał am ją, nie w iedzą c, ż e tam jest.
Las. W yobraż am sobie w ykopany pod krzakam i gró b, pospiesznie zasypany dó ł. W yobraż am sobie gorsze rzeczy, niem oż liw e rzeczy: jej ciał o w iszą ce na sznurze w gę stw inie, gdzie niktnie chodzi. To m oż e naw etnie być ona. To m oż e być coś innego. A le w iem, ż e nie jest.
N a ekranie pojaw ia się reporter o ciem nych w ł osach przyklejonych do gł ow y. Podkrę cam gł oś noś ć i sł ucham, jak m ó w i to, co już w iem, co czuję – ż e to nie ja nie m ogł am oddychać, to Megan.
– Tak. – Z przyciś nię tą do ucha rę ką rozm aw ia z kim ś w studiu. – Policja w ł aś nie potw ierdził a, ż e
na zalanej w odą ł ą ce na skraju C orly W ood, lasu oddalonego niecał e osiem kilom etró w od dom u M egan H ipw ell, znaleziono ciał o m ł odej kobiety. Jak pań stw o w iedzą, M egan H ipw ell zaginę ł a na
ż e są to jej zw ł oki. Zaw iadom iono już jej m ę ż a.
R eporter m ilknie. Prow adzą cy w iadom oś ci zadaje m u pytanie, któ rego nie sł yszę, bo w m oich uszach dudni krew. Podnoszę kubek do usti w ypijam w szystko do ostatniej kropli. R eporter znow u zaczyna m ó w ić. – Tak, K ay, w ł aś nie. W yglą da na to, ż e ciał o pogrzebano w lesie jakiś czas tem u i ż e odsł onił y je dopiero te ulew ne deszcze… Jest gorzej, duż o gorzej, niż m yś lał am. W idzę ją, jej zniszczoną tw arz w bł ocie, odsł onię te blade rę ce, któ re w ycią gają się ku gó rze, jakby pró bow ał a w ydostać się z grobu, rozkopują c ziem ię. U sta w ypeł nia m i coś gorą cego, ż ó ł ć i gorzkie w ino, w ię c biegnę na gó rę, ż eby zw ym iotow ać.
W ieczorem
Praw ie cał y dzień przeleż ał am w ł ó ż ku. Pró bow ał am to w szystko poukł adać. Z fragm entó w w spom nień, przebł yskó w pam ię ci i snó w odtw orzyć to, co zaszł o w sobotę. Ż eby się w tym rozeznać w yraź niej to zobaczyć, w szystko spisał am. C hrobot suną cego po papierze dł ugopisu brzm iał jak
suną ce bł otnistą drogą radiow ozy, ten potw orny biał y nam iot, a w szystko szare i rozm azane – i nagle zdję cie uś m iechają cej się do aparatu M egan, w cią ż pię knej i nietknię tej. Potem Scott ze zw ieszoną gł ow ą, któ ry pró buje w ejś ć do dom u, opę dzają c się od reporteró w. U jego boku jest R iley. Jeszcze
potem poradnia K am ala. A le sam ego K am ala nie m a. N ie chcę sł yszeć, co m ó w ią, ale m usiał am podkrę cić gł oś noś ć, ż eby zagł uszyć dzw onią cą
w uszach ciszę. W edł ug policji kobieta, w cią ż jeszcze oficjalnie niezidentyfikow ana, nie ż yje już od pew nego czasu, m oż liw e, ż e od kilku tygodni. Przyczyny ś m ierci jak dotą d nie ustalono. Tw ierdzą, ż e nie m a dow odó w, by zabó jstw o m iał o m otyw seksualny.
U w aż am, ż e to gł upie. W iem, co chcą pow iedzieć, chcą pow iedzieć, ż e nie przypuszczają, by ją zgw ał cono – na szczę ś cie, to oczyw iste – co jednak w cale nie znaczy, ż e zabó jstw o nie m iał o podł oż a seksualnego. M yś lę, ż e K am al jej pragną ł i nie m ó gł jej zdobyć, ż e M egan pró bow ał a z nim zerw ać a on nie m ó gł tego znieś ć. C zy nie jestto m otyw seksualny? Jak najbardziej.
N ie m ogę dł uż ej tego oglą dać, w ię c idę na gó rę i w peł zam pod koł drę. W ysypuję w szystko z torebki i przeglą dam notatki zrobione na kaw ał kach papieru, skraw ki zdobytych przeze m nie inform acji – w spom nienia przesuw ają się jak cienie i zastanaw iam się, po co ja to w ł aś ciw ie robię? Jaki m am cel? M egan
C zw artek, 13 lipca 2013
R ano
N ie m ogę spać w tym upale. Peł zają po m nie niew idzialne robaki, m am w ysypkę na piersi, nie m ogę się w ygodnie uł oż yć. A Scott prom ieniuje ciepł em, leż y się obok niego jak przy kom inku. O dsuw am się jak najdalej, w reszcie odrzucam koc i przyw ieram do brzegu ł ó ż ka. N ie sposó b tego znieś ć C hciał am zejś ć na dó ł i poł oż yć się na futonie w pokoju goś cinnym, ale Scott nie lubi budzić się beze m nie i zaw sze się w tedy kł ó cim y. Zw ykle o nietypow e w ykorzystyw anie pokoju albo o to, o kim
A w m ojej gł ow ie m yś li krą ż ą w okoł o, krą ż ą i krą ż ą. M am w raż enie, ż e się duszę.
D o jasnej cholery, kiedy ten dom tak straszliw ie zm alał? K iedy m oje ż ycie stał o się tak potw ornie nudne? C zy napraw dę tego chciał am? N ie pam ię tam. W iem tylko, ż e kilka m iesię cy tem u czuł am się lepiej, a teraz nie m ogę m yś leć, nie m ogę spać, nie m ogę rysow ać, teraz ogarnia m nie coraz bardziej nieodparta chę ć ucieczki. Sł yszę to, gdy leż ę, nie m ogą c zasną ć, sł yszę ten szept: w ym knij się. K iedy zam ykam oczy, w m ojej gł ow ie roi się od obrazó w z daw nego i przyszł ego ż ycia, od rzeczy o któ rych m arzył am, któ rych pragnę ł am, rzeczy, któ re m iał am i odrzucił am. N ie m ogę się uspokoić bo gdziekolw iek spojrzę, w szę dzie w idzę ś lepy zauł ek: zam knię ta galeria, dom y przy naszej ulicy, duszą ce zainteresow anie kobiet z zaję ć pilatesu, tory na koń cu ogrodu, pocią gi, któ re zaw sze w iozą gdzieś kogoś innego, przypom inają c m i w nieskoń czonoś ć, kilkanaś cie razy dziennie, ż e ja nigdzie nie jadę.
C hyba zaczynam w ariow ać.
|
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
|