|
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Spis treści 11 страница– Zna pani M egan? – spytał w koń cu Scott. Sł yszą c, jak w ypow iada jej im ię, poczuł am, ż e w gardle roś nie m i gula. W bił am w zrok w stó ł i kurczow o obję ł am dł oń m i kubek. – Tak – odparł am. – Trochę. Z galerii. Spojrzał na m nie w yczekują co, z nadzieją. Zacisną ł zę by i stę ż ał y m u m ię ś nie szczę ki. Szukał am sł ó w, lecz nie m ogł am ich znaleź ć. Pow innam był a lepiej się przygotow ać.
– C zy są jakieś now e w iadom oś ci? – Spotkaliś m y się w zrokiem i przez chw ilę m yś lał am, ż e coś chlapnę ł am – to, czy dow iedział się czegoś now ego, nie był o m oją spraw ą – ż e w padnie w gniew i każ e m i w yjś ć. – N ie – odrzekł. – C o chciał a m i pani pow iedzieć?
Pocią g przetoczył się pow oli; spojrzał am w stronę toró w. Zakrę cił o m i się w gł ow ie, jakbym w yszł a z w ł asnego ciał a, jakbym oglą dał a siebie z zew ną trz.
– W m ejlu pisał a pani, ż e chce pani pow iedzieć m i coś o M egan. – Scottlekko podnió sł gł os.
W zię ł am gł ę boki oddech. C zuł am się strasznie. A ż do bó lu zdaw ał am sobie spraw ę, ż e to, co zaraz pow iem, w szystko pogorszy, ż e go zrani.
– W idział am ją z kim ś – w ypalił am. Tak po prostu, gł oś no i otw arcie, bez w stę pu i kontekstu. Spojrzał na m nie.
– K iedy? W sobotę w ieczorem? M ó w ił a pani policji? – N ie, w pią tek rano – odparł am, a jem u opadł y ram iona.
– A le… ale w pią tek nic się nie dział o. D laczego uw aż a pani, ż e to w aż ne? – Znow u napię ł y m u się m ię ś nie szczę ki, w padał w gniew. – W idział a ją pani… W idział a ją pani z kim? Z m ę ż czyzną? – Tak…
– Jak w yglą dał? – Scottw stał, przesł aniają c ciał em ś w iatł o. – M ó w ił a pani policji? – pow tó rzył.
– Tak, ale chyba nie potraktow ali m nie pow aż nie – odpow iedział am. – D laczego?
– Po prostu… N ie w iem. Pom yś lał am, ż e pow inien pan o tym w iedzieć. Poł oż ył rę ce na stole, zacisną ł pię ś ci i pochylił się do przodu.
– A le o czym? G dzie ją pani w idział a? C o M egan robił a? K olejny gł ę boki oddech.
– B ył a… na traw niku. Tam. – W skazał am ogró d. – W idział am … w idział am ją z pocią gu. – W yraz
– N ie był o m nie w tedy w dom u. M usiał em w yjechać. N a konferencję do B irm ingham. W ró cił em w ieczorem. – Sceptycyzm ustą pił m iejsca czem uś innem u i na jego policzkach w ykw itł y czerw one plam y. – A w ię c w idział a ją pani na traw niku? Z jakim ś m ę ż czyzną? I…
w ó w czas przyjació ł ki Lary. Przypom niał o m i się, jak z w iercą cym się na kolanach tł ustym bachorem m ó w ił a, ż e bardzo jej przykro, iż m oje m ał ż eń stw o się rozpadł o, przypom niał o m i się, jak w yszł am z siebie, sł yszą c te frazesy. K azał am jej się ode m nie odpieprzyć, a ona na to, ż ebym nie m ó w ił a tak przy dziecku. O d tam tej pory już jej nie w idział am. – Jak on w yglą dał, ten m ę ż czyzna? – spytał Scott. Stał tył em do m nie, patrzył na traw nik.
– B ył w ysoki, chyba w yż szy od pana. M iał ś niadą cerę. Jak A zjata. A lbo H indus – coś w tym stylu.
– I cał ow ali się? W ogrodzie? – Tak. Z jego ustw ydobył o się dł ugie w estchnienie. – C hryste, m uszę się napić. – O dw ró cił się. – M a pani ochotę na piw o? M iał am, i to rozpaczliw ą, ale odm ó w ił am. W yją ł butelkę z lodó w ki, otw orzył i pocią gną ł dł ugi ł yk. Patrzą c na niego, niem al czuł am, jak zim ne piw o spł yw a m i do gardł a, z pragnienia rozbolał y m nie rę ce. Scottoparł się o blat, gł ow a zw isł a m u praw ie do piersi.
Poczuł am się paskudnie. N ie pom ogł am m u, przeze m nie był o m u jeszcze gorzej, jeszcze bardziej go bolał o. N iepokoił am go w sm utnych dla niego chw ilach, tak się nie robi. N ie pow innam był a tu przychodzić. N ie pow innam był a kł am ać. Tak, to na pew no. W ł aś nie w staw ał am, gdy znow u się odezw ał.
– M oż e to i… N ie w iem. M oż e to i lepiej, praw da? To znaczy, ż e nic jej nie jest. Po prostu… – R oześ m iał się kró tkim, gł uchym ś m iechem. – Po prostu z kim ś uciekł a. – W ierzchem dł oni otarł ł zę na policzku i m oje serce skurczył o się jak m ał a, tw arda pił eczka. – A le nie m ogę uw ierzyć, ż e nie
Przem aw iał do m nie jak do kogoś zaufanego – jak do jej przyjació ł ki – i choć w iedział am, ż e to nie w porzą dku, był o m i m ił o. Pocią gną ł ł yk piw a i spojrzał na ogró d. Poszł am za jego w zrokiem i zobaczył am stos kam ieni pod pł otem, zaczę ty, ale niedokoń czony skalniak. Podnió sł rę kę i butelka znieruchom iał a w poł ow ie drogi do ust. O dw ró cił się do m nie.
– W idział a ją pani z pocią gu? – spytał. – W ię c… patrzył a pani przez okno i zobaczył a ją? Sw oją
znaczy, gdzie pań stw o m ieszkają. K iedyś też tu m ieszkał am. D aw no tem u. D latego gdy przejeż dż am tę dy pocią giem, czasem jej w yglą dam. – Patrzył na m nie; czuł am, ż e pł oną m i policzki. – C zę sto w ychodził a na taras. Postaw ił pustą butelkę na blacie, zrobił dw a kroki w m oją stronę i usiadł przy stole na krześ le obok m ojego. – A w ię c dobrze ją pani znał a? N a tyle dobrze, ż eby tu przychodzić? W ż ył ach na szyi pulsow ał a m i krew, m iał am spocony dó ł plecó w, czuł am się jak po zastrzyku adrenaliny. N ie pow innam tego m ó w ić, nie pow innam kom plikow ać kł am stw a.
– B ył am tu tylko raz, ale… ale znam ten dom, bo kiedyś tu m ieszkał am. – Scott unió sł brw i. – To
znaczy w pobliż u, parę dom ó w dalej. Pod num erem dw adzieś cia trzy. Pow oli kiw ną ł gł ow ą. – W atsonow ie – pow iedział. – A w ię c pani jest… kim? B ył ą ż oną Tom a? – Tak. W yprow adził am się parę lattem u. – M im o to w cią ż w padał a pani do galerii? – C zasem.
– K iedy się spotykał yś cie, o czym … M egan opow iadał a pani o sw oich spraw ach osobistych?
O m nie? – M ó w ił chrapliw ym gł osem. – O kim ś innym? Pokrę cił am gł ow ą. – N ie, nie. Zw ykle… zabijał yś m y tylko czas. Zapadł a dł uga cisza. W kuchni zrobił o się nagle gorą co, z każ dego blatu i szafki bił zapach ś rodkó w odkaż ają cych. Zrobił o m i się sł abo. Po praw ej stronie stał stolik ze zdję ciam i w ram kach M egan uś m iechał a się do m nie w esoł o i oskarż ycielsko zarazem.
– Pó jdę już – rzucił am. – Zaję ł am panu doś ć czasu. – C hciał am w stać, lecz Scott, nie odryw ają c oczu od m ojej tw arzy, poł oż ył rę kę na m oim nadgarstku.
– Proszę jeszcze nie iś ć – poprosił cicho. N ie w stał am, ale zabrał am rę kę; czuł am się niesw ojo był am skrę pow ana. – Ten m ę ż czyzna. Ten, z któ rym ją pani w idział a: rozpoznał aby go pani? To znaczy, gdyby go pani znow u zobaczył a.
N ie m ogł am m u pow iedzieć, ż e zrobił am już to na policji. C ał e uzasadnienie m oich odw iedzin opierał o się na tym, ż e nie potraktow ano m nie tam pow aż nie. G dybym w yznał a praw dę, przestał by m i ufać. D latego znow u skł am ał am.
– N ie w iem. C hyba tak. – O dczekał am chw ilę i dodał am: – W gazecie czytał am, co pow iedział o niej jeden ze znajom ych. M a na im ię R ajesh. Zastanaw iał am się, czy… A le on już krę cił gł ow ą. – R ajesh G ujral? M ał o praw dopodobne. W ystaw iał sw oje prace w galerii. M ił y facet, ale… Jes ż onaty, m a dzieci. – Jakby m iał o to jakieś znaczenie. – C hw ileczkę. – W stał. – Jest tu gdzieś jego
przedstaw iają cego ich razem.
W ró cił Scottz jaką ś broszurą. U lotką reklam ują cą w ystaw ę w galerii. O tw orzył ją i pow iedział:
– Tutaj. To jestR ajesh. M ę ż czyzna stał obok kolorow ego abstrakcyjnego obrazu, starszy, brodaty, niski i przysadzisty. To nie jego w idział am w ogrodzie, nie jego w skazał am policji. – To nie on – pow iedział am. Scott staną ł z boku, spojrzał na broszurę, nagle odw ró cił się i w yszedł z kuchni, by znow u znikną ć na schodach. K ilka chw il pó ź niej w ró cił z laptopem, a nastę pnie usiadł przy stole. – M yś lę, ż e… – O tw orzył i w ł ą czył kom puter. – M yś lę, ż e m am tu… – U m ilkł i skupiony zacisną ł zę by. – M egan chodził a do terapeuty. N azyw a się … A bdic. K am al A bdic. N ie jest A zjatą, pochodzi z Serbii czy B oś ni, gdzieś stam tą d. A le m a ś niadą cerę. Z daleka m ó gł by uchodzić za H indusa. – Zastukał palcam i w klaw iaturę. – C hyba m a sw oją stronę. Tak, na pew no. N a stronie jestzdję cie… O dw ró cił laptopa, tak bym m ogł a zobaczyć ekran. Pochylił am się, ż eby lepiej w idzieć. – To on – stw ierdził am. – N a sto procent. Scott zam kną ł kom puter. D ł ugo m ilczał. Siedział w sparty ł okciam i na stole, podtrzym ują c gł ow ę czubkam i palcó w. D rż ał y m u ram iona.
– M iał a napady lę kow e – pow iedział w reszcie. – N ie m ogł a spać i tak dalej. Zaczę ł y się chyba w zeszł ym roku. N ie pam ię tam dokł adnie kiedy. – N ie patrzył na m nie, jakby m ó w ił do siebie, jakby zapom niał o m oim istnieniu. – To ja zasugerow ał em, ż eby z kim ś porozm aw iał a. To ja ją do tego zachę cał em, bo nie potrafił em jej pom ó c. – Zał am ał m u się gł os. – B o nie um iał em. Pow iedział a, ż e m iał a już kiedyś podobne problem y, ż e jej przejdzie, m im o to zm usił em … nam ó w ił em ją, ż eby poszł a do lekarza. K toś go jej polecił. – C icho odkaszlną ł. – W yglą dał o na to, ż e terapia skutkuje. – R oześ m iał się kró tkim, cichym ś m iechem. – Teraz już w iem dlaczego. W ycią gnę ł am rę kę, aby poklepać go po ram ieniu, jakoś pocieszyć. C ofną ł się gw ał tow nie i w stał.
– N iech pani już idzie – rzucił szorstko. – Zaraz przyjdzie m oja m atka. N ie zostaw ia m nie sam ego na dł uż ej niż parę godzin. – W drzw iach chw ycił m nie za rę kę. – C zy ja gdzieś panią w idział em?
W pierw szej chw ili chciał am pow iedzieć, ż e tak, m oż liw e. N a posterunku albo tutaj, na ulicy B ył am tu w sobotę w ieczorem. A le pokrę cił am gł ow ą. – N ie, chyba nie. Szł am w stronę stacji najszybciej, jak m ogł am. W poł ow ie ulicy spojrzał am za siebie. Scott w cią ż stał w drzw iach, w cią ż m nie obserw ow ał.
W ieczorem
O bsesyjnie spraw dzam pocztę, ale Tom m ilczy. O ileż ł atw iejsze m usiał o być ż ycie zazdrosnych pijaczek przed epoką m ejli, esem esó w i kom ó rek, przed inw azją cał ej tej elektroniki i ś ladó w, któ re za sobą zostaw iają. W dzisiejszych gazetach nie m a praw ie nic o M egan. Zaczynają już o niej zapom inać, bo pierw sze strony są poś w ię cone kryzysow i politycznem u w Turcji, pogryzionej przez psy czteroletniej dziew czynce z W igan i poniż ają cej klę sce naszej reprezentacji pił karskiej w m eczu z C zarnogó rą Tak, już o niej zapom inają, chociaż zniknę ł a ledw ie tydzień tem u.
C athy zaprosił a m nie na lunch. N ie m iał a co ze sobą zrobić, bo D am ien pojechał do B irm ingham odw iedzić m atkę. Jej nie zaproszono. Spotykają się od dw ó ch lat, a jeszcze nie poznał a jego m atki Poszł yś m y do Ż yrafy przy H igh Street, lokalu, któ rego nie znoszę. K iedy usiadł yś m y na ś rodku sali peł nej rozw rzeszczanych dw u-, trzy- i czterolatkó w, zaczę ł a m nie w ypytyw ać. B ył a ciekaw a, co w czoraj robił am.
– W idział aś się z kim ś? – zaczę ł a z nadzieją w oczach. B ardzo m nie w zruszył a, napraw dę.
M ał o brakow ał o i pow iedział abym, ż e tak, bo przecież się w idział am, jednak ł atw iej był o skł am ać O dparł am, ż e był am na spotkaniu A A w W itney.
– A ch tak… – w ym ruczał a zaż enow ana, spuszczają c oczy i patrzą c na sw oją przyw ię dł ą sał atkę grecką. – C hyba nie w ytrzym ał aś. W pią tek.
– Tak – odpow iedział am i poczuł am się strasznie, bo m yś lę, ż e tylko jej zależ y na tym, ż ebym w ytrzeź w iał a. – To nie bę dzie ł atw y spacerek, C athy. N iem niej robię, co m ogę. – Jeś li zajdzie taka potrzeba, no w iesz, ż eby ktoś z tobą poszedł …
– N ie na tym etapie. A le bardzo ci dzię kuję. – To m oż e zajm iem y się czym ś razem? M oż e pó jdziem y na sił ow nię?
R oześ m iał am się, lecz kiedy zdał am sobie spraw ę, ż e m ó w i pow aż nie, odrzekł am, ż e się zastanow ię.
W ł aś nie w yszł a. Zadzw onił D am ien z w iadom oś cią, ż e już w ró cił od m atki, i natychm iast do niego pobiegł a. C hciał am jej coś pow iedzieć, spytać, dlaczego lecisz do niego, kiedy tylko zadzw oni? A le w m ojej sytuacji nie m am praw a udzielać sercow ych rad – ani sercow ych, ani ż adnych innych – zresztą i tak m am ochotę się napić. (M yś lę o tym, odką d pryszczaty kelner w Ż yrafie spytał nas, czy
dobrze ci idzie). W ł aś nie w kł adam buty, ż eby skoczyć do m onopolow ego, gdy dzw oni telefon. Tom To na pew no Tom. Szybko w yjm uję kom ó rkę z torebki, patrzę na ekran i serce w ali m i jak m ł otem.
– C ześ ć. – O dpow iada m i cisza, w ię c pytam: – W szystko w porzą dku? K ró tka pauza i Scottm ó w i:
– Tak. Jakoś się trzym am. D zw onię, ż eby podzię kow ać pani za w czoraj. Za to, ż e pani się odezw ał a.
– N ie m a za co. N ie m usiał pan… – Przeszkadzam?
– N ie. Zupeł nie. – Znow u zapada cisza, w ię c pow tarzam: – Zupeł nie. C zy… C zy coś się stał o? R ozm aw iał pan z policją?
– B ył a tu dzisiaj policjantka od kontaktó w z rodziną – m ó w i, a m oje serce gw ał tow nie przyspiesza
– D etektyw R iley. W spom niał em jej o tym A bdicu. Zasugerow ał em, ż e w arto z nim pogadać.
– M ó w ił … M ó w ił jej pan, ż e rozm aw ialiś m y? – Zupeł nie zaschł o m i w ustach. – N ie, nie m ó w ił em. Pom yś lał em, ż e m oż e… Sam nie w iem. Ż e lepiej bę dzie, jeś li dow ie się o nim ode m nie. Pow iedział em … To kł am stw o, w iem, ale pow iedział em, ż e dł ugo m yś lał em, chcą c sobie przypom nieć coś istotnego, i ż e m oż e w arto by porozm aw iać z jej terapeutą. Ż e niepokoił y m nie ł ą czą ce ich relacje. Znow u m ogę oddychać. – C o ona na to? – pytam. – Ż e już z nim rozm aw iali, ale porozm aw iają jeszcze raz. D ł ugo w ypytyw ał a m nie, dlaczego nie w spom niał em o nim od razu. Jest jakaś taka… N ie w iem. N ie ufam jej. N iby pow inna trzym ać m oją stronę, a przez cał y czas m am w raż enie, ż e w ę szy, jakby pró bow ał a podstaw ić m i nogę. To gł upie, ale jest m i m ił o, ż e on też jej nie lubi. K olejna rzecz, któ ra nas ł ą czy, kolejna nić, któ ra nas w ią ż e.
– Tak czy inaczej, chciał em pani podzię kow ać. Ż e pani przyszł a. B ył o m i… M oż e to dziw nie zabrzm i, ale dobrze był o pogadać z kim ś, kogo praw ie nie znam. Zaczą ł em chyba trzeź w iej m yś leć K iedy pani w yszł a, przypom niał o m i się, jak M egan w ró cił a do dom u po pierw szej rozm ow ie z tym terapeutą A bdikiem, jak w tedy w yglą dał a. B ył a w niej jakaś … lekkoś ć. – G ł oś no w ypuszcza pow ietrze. – Zresztą nie w iem, m oż e m i się tylko przyw idział o.
Tak jak w czoraj, m am w raż enie, ż e przestał ze m ną rozm aw iać, ż e po prostu m ó w i. Spraw dza m oje reakcje, co m i schlebia. C ieszę się, ż e m ogę m u się na coś przydać.
– Przez cał y dzień przeglą dał em jej rzeczy – cią gnie. – Znow u. Przedtem sześ ć razy przetrzą sną ł em nasz pokó j i cał y dom, szukają c jakiejś w skazó w ki, czegoś, co podpow iedział oby m i, doką d M egan m ogł a uciec. N ie w iem, m oż e szukał em czegoś od niego. A le niczego nie znalazł em A ni m ejli, ani listó w, niczego. C hciał em się z nim skontaktow ać, ale dzisiaj nie przyjm uje, a nie m ogę znaleź ć num eru jego kom ó rki. – M yś li pan, ż e to dobry pom ysł? – pytam. – To znaczy nie są dzi pan, ż e lepiej zostaw ić to policji?
– N ie chcę m ó w ić tego na gł os, ale czuję, ż e oboje m yś lim y o tym sam ym: to niebezpieczny czł ow iek. A przynajm niej m oż e być niebezpieczny.
się czegoś bał. C hcę spytać, czy ktoś z nim jest, ale nie m ogę: ź le by to zabrzm iał o, zbytarogancko.
– W idział em dzisiaj pani był ego m ę ż a – m ó w i, a ja czuję, ż e jeż ą m i się w ł oski na rę kach. – Tak?
– W yszedł em po gazety i spotkał em go na ulicy. Spytał, jak się czuję i czy są now e w iadom oś ci.
– Tak? – pow tarzam, bo tylko to potrafię pow iedzieć, bo um ykają m i w szystkie inne sł ow a. N ie chcę, ż eby rozm aw iał z Tom em. Tom w ie, ż e nie znam M egan. W ie, ż e w noc jej zniknię cia był am na B lenheim R oad.
– N ie w spom niał em o pani. N ie chciał em … N o w ie pani. N ie był em pew ny, czy pow inienem m ó w ić o naszym spotkaniu. – Sł usznie. M ogł oby być niezrę cznie. – W ł aś nie.
Zapada dł uga cisza. C zekam, aż zw olni m i serce. Jestem pew na, ż e Scottzaraz się rozł ą czy, ale nie.
– N apraw dę nigdy o m nie nie w spom inał a? – pyta. – W spom inał a – m ó w ię – oczyw iś cie, ż e w spom inał a. To znaczy w sum ie rzadko rozm aw iał yś m y ale…
– A le był a pani u nas w dom u. M egan rzadko kogoś zaprasza. Jest bardzo zam knię ta w sobie chroni sw oją przestrzeń. Szukam pow odu. Ż ał uję, ż e pow iedział am m u, ż e u niej był am. – Przyszł am tylko poż yczyć ksią ż kę. – N apraw dę? – N ie w ierzy m i. M egan nie lubi czytać. Przypom ina m i się ich dom: na pó ł kach nie
był o ksią ż ek. – C o m ó w ił a? O m nie.
się ratow ać. – Szczerze pow iedziaw szy, przeż yw ał am w m ał ż eń stw ie bardzo trudne chw ile, dlatego m yś lę, ż e chodził o jej gł ó w nie o kontrast i poró w nanie. K iedy o panu m ó w ił a, prom ieniał a jej tw arz – C o za koszm arny frazes.
– N apraw dę? – C hyba tego nie sł yszy, lecz w jego gł osie pobrzm iew a tę skna nutka. – To m ił o. – R obi pauzę, oddycha szybko i pł ytko. – Strasznie… strasznie się pokł ó ciliś m y – cią gnie. – Tego w ieczoru, kiedy odeszł a. N ie m ogę znieś ć m yś li, ż e był a na m nie zł a, kiedy… – N ie koń czy zdania. – Jestem pew na, ż e szybko jej przeszł o – m ó w ię. – M ał ż eń stw a się kł ó cą. K ł ó cą się cał y czas.
– A le w tedy był o strasznie, napraw dę strasznie i nie m ogę … N ie m ogę nikom u o tym pow iedzieć bo gdybym pow iedział, uznaliby, ż e to przeze m nie. Zm ienia m u się gł os, jestteraz udrę czony, peł en poczucia w iny. – N ie pam ię tam, jak to się zaczę ł o – m ó w i i od razu w iem, ż e kł am ie, ale m yś lę o w szystkich tych kł ó tniach, o któ rych zapom niał am, i gryzę się w ję zyk. – D aliś m y się ponieś ć em ocjom. B ył em … był em dla niej niedobry. Zachow ał em się jak ł ajdak. Jak ostatni ł ajdak. M egan się zdenerw ow ał a Poszł a na gó rę i spakow ał a do torby jakieś rzeczy. N ie w iem dokł adnie co, ale potem zauw aż ył em ż e nie m a jej szczoteczki do zę bó w, i w iedział em już, ż e nie zam ierza w racać do dom u. Zał oż ył em … pom yś lał em, ż e pojechał a do Tary. R az już u niej nocow ał a. Tylko jeden raz. N ie ż eby to się pow tarzał o. N aw et po nią nie pojechał em – cią gnie i znow u w yraź nie sł yszę, ż e nie rozm aw ia ze m ną, tylko się spow iada. Jest po jednej stronie konfesjonał u, ja po drugiej, niew idoczna i bez tw arzy
|
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
|