Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Spis treści 12 страница



 

– Po prostu pozw olił em jej odejś ć.


– To był o w sobotę w ieczorem?

 

– Tak. W tedy w idział em ją ostatni raz.

 

B ył ś w iadek, któ ry w idział, jak okoł o w pó ł do ó sm ej M egan – a raczej „kobieta pasują ca do jej rysopisu” – szł a w kierunku stacji kolejow ej w W itney; w iem o tym z gazet. Potem przepadł a jak kam ień w w odę. N ikt nie w idział jej na peronie ani w pocią gu. N a stacji w W itney nie m a kam er, a kam ery w C orly jej nie zarejestrow ał y, choć w edł ug dziennikarzy nie dow odzi to w cale, ż e jej tam nie był o, poniew aż na peronie jest„w iele m artw ych stref”.

 

– O któ rej pró bow ał pan się z nią skontaktow ać? – pytam. Zapada dł uga cisza.

 

– Poszedł em … Poszedł em do R ose. Zna pani ten pub? To blisko, tuż za rogiem, na K ingly R oad M usiał em się uspokoić, w szystko sobie poukł adać. W ypił em parę piw i w ró cił em do dom u. Tuż przed dziesią tą. C hyba m iał em nadzieję, ż e M egan zdą ż ył a ochł oną ć i w ró cił a. A le jej nie był o.

– A w ię c zadzw onił pan do niej okoł o dziesią tej?

 

– N ie. – Scott m ó w i teraz cicho, niem al szeptem. – N ie zadzw onił em. W ypił em jeszcze parę piw i pooglą dał em telew izję. Potem poszedł em spać.

 

Przypom inają m i się kł ó tnie z Tom em, te w szystkie straszne rzeczy, któ re w ygadyw ał am na bani, to w ybieganie na ulicę, te krzyki, to, jak w rzeszczał am, ż e już nigdy nie chcę go w idzieć. Zaw sze do

 

mnie dzw onił, zaw sze pró bow ał m nie uspokoić, nam aw iał m nie do pow rotu.

 

– Zał oż ył em – cią gnie – ż e siedzi z Tarą w kuchni i nadaje, jakim to jestem fiutem. I sobie odpuś cił em.

 

„I sobie odpuś cił em ”. B rzm i to tak bezdusznie i oboję tnie, ż e nie dziw i m nie, iż nikom u o tym nie opow iadał. Jestem zaskoczona, ż e w ogó le o tym w spom ina. To nie jest Scott, któ rego sobie w yobraż ał am, któ rego znał am, ten, któ ry opierają c w ielkie dł onie na chudych ram ionach M egan, stał za nią na tarasie, gotó w ją zaw sze chronić.

C hcę się rozł ą czyć, ale on w cią ż m ó w i.

 

– O budził em się w cześ nie. W telefonie nie był o ż adnych w iadom oś ci. N ie spanikow ał em zał oż ył em, ż e M egan jest u Tary i ż e w cią ż się gniew a. Zadzw onił em do niej i od razu w ł ą czył a się poczta gł osow a, ale i w tedy nie w padł em w popł och. Pom yś lał em, ż e jeszcze ś pi albo po prostu m nie

ignoruje. N ie m ogł em

znaleź ć num eru Tary, ale m iał em

jej adres; był na w izytó w ce na biurku

M egan. W stał em i pojechał em

do niej.    

Zastanaw ia m nie, dlaczego

to zrobił, skoro się o nią nie m artw ił, ale m u nie przeryw am
Pozw alam m u m ó w ić.        

– D otarł em tam kilka m inut po dziew ią tej. Trochę trw ał o, nim

Tara podeszł a do drzw i, ale kiedy

już je otw orzył a, m ó j w idok napraw dę ją zaskoczył. B ył o oczyw iste, ż e jestem ostatnią osobą, któ rą spodziew ał a się zobaczyć o tak w czesnej porze, i już w iedział em … Już w iedział em, ż e M egan u niej nie m a. Zaczą ł em intensyw nie m yś leć … Zaczą ł em … – Sł ow a w ię zną m u w gardle i czuję się podle ż e m u nie w ierzył am. – Tara pow iedział a, ż e ostatni raz w idział a ją na zaję ciach pilatesu w pią tek w ieczorem. D opiero w tedy w padł em w panikę.

 

R ozł ą czam się i dochodzę do w niosku, ż e ktoś, kto go nie zna, kto – w przeciw ień stw ie do m nie – nie w idział, jak zachow uje się w obecnoś ci ż ony, pom yś lał by pew nie, ż e w iele z tego, co przed chw ilą pow iedział, zabrzm iał o fał szyw ie.


 

 

Poniedział ek, 22 lipca 2013


R ano

 

 

Jestem jak zam roczona. Spał am

m ocno, ale coś m i się chyba ś nił o

i rano z trudem się budzę

Pow ró cił upał i chociaż w agon jest na w pó ł pusty, panuje w

nim duchota. Pó ź no w stał am i przed

w yjś ciem

z dom u nie m iał am czasu zajrzeć do gazety ani do internetu, dlatego pró buję poł ą czyć się

przez telefon ze stroną B B C, któ ra z niew iadom ych pow odó w

nie chce się zał adow ać. W

N orthcote

siada obok m nie m ę ż czyzna z iPadem. B ez ż adnych problem ó w

ł ą czy się z „D aily Telegraph” i od

razu to

w idzę, trzecią w iadom oś ć dnia, w ydrukow aną duż ą, tł ustą

czcionką: A R ESZT O W A N Y

W ZW IĄ ZK U ZE ZN IK N IĘ C IEM

M EG A N H IPW ELL.        
Jestem

tak przeraż ona, ż e zapom inam się i nachylam

w jego

stronę, ż eby lepiej w idzieć

M ę ż czyzna patrzy na m nie dotknię ty, niem al przestraszony.

       

– Przepraszam – m ó w ię. – Znam ją. T ę zaginioną. Znam ją.

       
             

– R ozum iem. To straszne. – Jest dobrze ubrany, w ś rednim w ieku, m ó w i elegancką angielszczyzną

 

– C hce pani przeczytać?

– Jeś li m oż na. M ó j telefon odm ó w ił posł uszeń stw a.

 

M ę ż czyzna uś m iecha się ż yczliw ie i podaje m i tablet. D otykam nagł ó w ka i na ekranie ukazuje się tekst.

 

 

W zw ią zku ze zniknię ciem m ieszkanki W itney, M egan H ipw ell (29 l. ), któ ra zaginę ł a w sobotę 13 lipca, aresztow ano trzydziestosześ cioletniego m ę ż czyznę. Policja nie potw ierdza, czy chodzi

o Scotta H ipw ella, m ę ż a zaginionej, któ rego przesł uchiw ano w pią tek. W sw oim

dzisiejszym
oś w iadczeniu rzecznik policji pow iedział: „Potw ierdzam, ż e aresztow aliś m y go w zw ią zku
ze zniknię ciem

M egan. N ie postaw iono m u jeszcze zarzutó w. Poszukiw ania pani H ipw ell trw ają,

     

przeszukujem y ró w nież m iejsce, gdzie w edł ug nas m ogł o dojś ć do przestę pstw a”.

 

 

A kurat m ijam y ich dom; po raz pierw szy pocią g nie zatrzym ał się przed sem aforem. O dw racam się gw ał tow nie, ale jest za pó ź no. D om u już nie w idać. Trzę są cym i się rę kam i oddaję tablet w ł aś cicielow i. Ten ze sm utkiem krę ci gł ow ą.

– B ardzo m i przykro – m ó w i.

 

– O na ż yje – protestuję. M am chrapliw y gł os i nie w ierzę sam ej sobie. O d ł ez piecze m nie pod

 

pow iekam i. B ył am w jego dom u. B ył am tam. Siedział am przy stole naprzeciw ko niego, patrzył am

 

m u w oczy, coś czuł am. M yś lę o jego w ielkich rę kach, o tym, ż e skoro m ó gł by m nie nim i

 

zm iaż dż yć, ró w nie dobrze m ó gł zm iaż dż yć ją, drobną, w ą tł ą M egan. Piszczą ham ulce, dojeż dż am y do W itney. Zryw am się na ró w ne nogi.

 

– M uszę iś ć – m ó w ię do siedzą cego obok m ę ż czyzny, a on, choć trochę zaskoczony, m ą drze kiw a gł ow ą.

 

– Pow odzenia – rzuca.

 

B iegnę po peronie, zbiegam schodam i na dó ł. Pę dzę pod prą d, u stó p schodó w potykam się i sł yszę czyjś gł os:

– N iech pani uw aż a!

N ie podnoszę w zroku, bo patrzę na kraw ę dź przedostatniego betonow ego stopnia. Jest na nim plam a krw i. Zastanaw iam się, czy od daw na. O d tygodnia? C zy to m oż liw e, ż e to m oja krew? A lbo jej? C zy znaleziono w ich dom u ś lady jej krw i i dlatego go aresztow ano? Pró buję w yobrazić sobie kuchnię, salon. Ten zapach: bardzo czysty, antyseptyczny. W ybielacz? N ie w iem, nie m ogę sobie


przypom nieć, pam ię tam tylko jego spocone plecy i przesycony zapachem piw a oddech.

 

M ijam biegiem przejś cie pod w iaduktem, potykam się na rogu B lenheim R oad i ruszam szybko chodnikiem. W strzym uję oddech i spuszczam gł ow ę, boją c się podnieś ć w zrok, ale kiedy to robię nic tam nie m a. A ni parkują cych przed dom em furgonetek, ani policyjnych radiow ozó w. C zy to m oż liw e, ż e przetrzą snę li już cał y dom? G dyby coś znaleź li, w cią ż by się tu krę cili; przeszukanie i zbieranie dow odó w rzeczow ych m usi trw ać w iele godzin. Przyspieszam kroku. Przed dom em przystaję i biorę gł ę boki oddech. Zasł ony są zacią gnię te na gó rze i na dole. Lekko poruszają się zasł ony w oknie są siada. K toś m nie obserw uje. Podchodzę do drzw i i podnoszę rę kę. N ie pow inno m nie tu być. N ie w iem, co tu robię. C hciał am tylko zobaczyć. C hciał am się tylko dow iedzieć. Przez chw ilę w aham się, czy w brew instynktow i zapukać do drzw i, czy odejś ć. O dw racam się i w tym m om encie drzw i się otw ierają.

 

N ie zdą ż ył am zareagow ać, bo bł yskaw icznie w ysuw a się zza nich rę ka, któ ra chw yta m nie i w cią ga do ś rodka. Scott. M a bł ę dne oczy i zacię te usta. Jak desperat. Przepeł niona przeraż eniem i adrenaliną w idzę zbliż ają cą się ciem noś ć. O tw ieram usta do krzyku, ale jest za pó ź no, bo Scott w cią ga m nie do dom u i zatrzaskuje drzw i.



M egan

 

C zw artek, 21 m arca 2013

 

 

R ano

 

 

Ja nie przegryw am. N a tyle pow inien m nie znać. N ie przegryw am takich gier.

 

Ekran telefonu jest pusty. U parcie, bezczelnie pusty. A ni esem esó w, ani nieodebranych poł ą czeń Ilekroć na niego patrzę, czuję się jak spoliczkow ana i w padam w jeszcze w ię kszą zł oś ć. C o m nie napadł o w tym hotelu? C o ja sobie m yś lał am? Ż e naw ią zaliś m y nić porozum ienia, ż e ł ą czy nas coś praw dziw ego? O n nie m a zam iaru nigdzie ze m ną jechać. A le przez chw ilę – dł uż ej niż chw ilę – w ierzył am m u i w ł aś nie to najbardziej m nie w kurza. B ył am ś m ieszna, naiw na. O d sam ego począ tku tylko się m ną baw ił.

 

Jeś li m yś li, ż e bę dę tu siedział a i po nim pł akał a, to jeszcze zobaczy. D am sobie radę bez niego

i to ś w ietnie – ale nie lubię przegryw ać. To nie w m oim stylu. To do m nie nie pasuje. M nie się nie
porzuca. To ja odchodzę.  
D oprow adzam się do obł ę du, nic na to nie poradzę. C ią gle w racam m yś lą do tego

popoł udniow ego spotkania w hotelu, cią gle analizuję to, co pow iedział, jak się w tedy czuł am. Ł ajdak.

 

Jeś li m yś li, ż e po prostu zniknę, po cichu odejdę, to się grubo m yli. Jeż eli zaraz nie odbierze przestanę dzw onić na kom ó rkę i zadzw onię do niego do dom u. N ie pozw olę się ignorow ać.

 

Przy ś niadaniu Scott prosi m nie, ż ebym odw oł ał a spotkanie z terapeutą. M ilczę. U daję, ż e go nie usł yszał am.

 

– D ave zaprosił nas na kolację – cią gnie. – N ie byliś m y u nich od B ó g w ie kiedy. M oż esz to przeł oż yć?

 

M ó w i lekkim tonem, jakby prosił m nie o drobną przysł ugę, ale czuję, ż e m nie obserw uje, ż e nie odryw a w zroku od m ojej tw arzy. G rozi nam kł ó tnia i m uszę być ostroż na.

 

– N ie m ogę – odpow iadam. – Jest za pó ź no. M oż e poprosisz, ż eby w padli do nas w sobotę w ieczorem? – N uż y m nie już sam a m yś l o zabaw ianiu D ave’a i K aren, ale m uszę iś ć na kom prom is.

 

– N ie jest za pó ź no. – Scott odstaw ia filiż ankę. K ł adzie m i rę kę na ram ieniu. – O dw oł aj, dobrze? – I w ychodzi z kuchni.

K iedy zam ykają się drzw i, biorę filiż ankę i rzucam nią w ś cianę.

 

 

W ieczorem


 

 

M ogł abym w m ó w ić sobie, ż e to w cale nie odrzucenie. M ogł abym w ytł um aczyć sobie, ż e tak trzeba ż e tak jest dobrze, zaró w no z m oralnego, jak i profesjonalnego punktu w idzenia. A le w iem, ż e to


niepraw da. A przynajm niej niecał a praw da, bo jeś li bardzo się kogoś poż ą da, m oralnoś ć (a już na pew no profesjonalizm ) przestaje się liczyć. Zrobi się w szystko, ż eby tego kogoś m ieć. O n po prostu nie doś ć m ocno m nie pragnie.

Przez cał e popoł udnie ignorow ał am telefony od Scotta, spó ź nił am się na terapię i nie rzuciw szy ani sł ow a recepcjonistce, poszł am prosto do gabinetu. K am al siedział przy biurku, coś pisał. Zerkną ł na m nie bez uś m iechu i znow u spuś cił w zrok. Stał am przed biurkiem, czekają c, aż na m nie spojrzy M inę ł y w ieki, zanim podnió sł gł ow ę.

– W szystko w porzą dku? – spytał w koń cu, tym razem z uś m iechem. – Spó ź nił aś się.

 

B rakow ał o m i tchu, nie m ogł am m ó w ić. O beszł am biurko i oparł am się o nie, ocierają c się nogą

 

o jego udo. O dsuną ł się trochę do tył u.

– M egan, dobrze się czujesz? – spytał.

Pokrę cił am gł ow ą. W ycią gnę ł am do niego rę kę, a on ują ł m oją dł oń.

 

– M egan… M ilczał am.

 

– N ie m oż esz… Pow innaś usią ś ć. Porozm aw iajm y. Tylko pokrę cił am gł ow ą.

– M egan.

Ilekroć pow tarzał m oje im ię, był o coraz gorzej.

W stał i w yszedł zza biurka, aby dalej ode m nie. Staną ł na ś rodku pokoju.

– D aj spokó j – rzucił pow aż nie, a naw etszorstko. – U sią dź.

Podeszł am do niego, jedną rę kę poł oż ył am m u na biodrze, drugą na piersi. Przytrzym ał m nie za

 

nadgarstki i odsuną ł się.

– N ie ró b tego. N ie m oż esz… N ie m oż em y… – Staną ł tył em do m nie.

– K am al – w ychrypiał am zał am ują cym się gł osem. B rzm iał ohydnie. – Proszę.

 

– To… niestosow ne. N orm alne, w ierz m i, ale… W tedy pow iedział am, ż e chcę z nim być.

 

– To jest przeniesienie, M egan – odparł. – C zasem się zdarza. M nie też. Pow inienem był poruszyć ten tem atna ostatnim spotkaniu. Przepraszam.

M iał am ochotę krzyczeć. Zabrzm iał o to tak banalnie, tak zim no, tak pospolicie.

– C hcesz m i pow iedzieć, ż e nic do m nie nie czujesz? – spytał am. – Ż e tylko to sobie w yobraził am? Pokrę cił gł ow ą.

 

– Spraw y zaszł y za daleko, nie pow inienem był do tego dopuś cić. M usisz to zrozum ieć.

Podeszł am bliż ej, poł oż ył am dł onie na jego biodrach i odw ró cił am go do siebie. Znow u chw ycił

m nie za rę ce i jego dł ugie palce ow inę ł y się w okó ł m oich nadgarstkó w.

– M ogę stracić pracę – pow iedział, a ja w padł am w zł oś ć.

 
O dsunę ł am się od niego gw ał tow nie i gniew nie. C hciał m nie przytrzym ać, ale nie zdoł ał

K rzyczał am na niego, m ó w ił am, ż e m am gdzieś jego pracę. Pró bow ał m nie uspokoić, bo m artw ił się pew nie o to, co pom yś li recepcjonistka, co pom yś lą pacjenci. C hw ycił m nie za ram iona, w bił kciuki w ciał o, kazał m i się opanow ać, przestać zachow yw ać się jak dziecko. Potrzą sną ł m ną m ocno i przez chw ilę m yś lał am, ż e uderzy m nie w tw arz.

 

Pocał ow ał am go, ze w szystkich sił ugryzł am go w dolną w argę i poczuł am krew w ustach. W tedy m nie odepchną ł.

 

W drodze do dom u planow ał am zem stę. M yś lał am o tym, co m ogł abym m u zrobić. O czyw iś cie m ogł abym spow odow ać, ż eby w yrzucono go z pracy albo jeszcze coś gorszego A le tego nie zrobię bo za bardzo go lubię. N ie pragnę jego krzyw dy. A ż tak bardzo nie boli m nie już naw et m yś l o odrzuceniu. Teraz najbardziej m artw i m nie to, ż e nie opow iedział am m u do koń ca sw ojej historii N ie m ogę zaczą ć od począ tku z kim ś innym, to zbyttrudne.


N ie chcę w racać do dom u, bo nie w iem, jak w ytł um aczył abym obecnoś ć siniakó w na rę kach.



R achel

 

Poniedział ek, 22 lipca 2013

 

 

W ieczorem

 

 

A teraz czekam. Ta niew iedza, ta w szechobecna pow olnoś ć m nie dobija. A le nic w ię cej nie m ogę zrobić.

R ano bał am się nie bez pow odu. N ie w iedział am tylko, czego się boję.

N ie Scotta. K iedy w cią gną ł m nie do dom u, m usiał dostrzec przeraż enie w m oich oczach, bo natychm iastm nie puś cił. R ozczochrany, z obł ę dem w oczach uciekł od ś w iatł a i zam kną ł drzw i.

– C o pani tu robi? W szę dzie są reporterzy z aparatam i, dziennikarze. N ie chcę, ż eby ktoś tu przychodził. Ł aził po ulicy. B ę dą gadali. B ę dą pró bow ali… Zrobią w szystko, ż eby zdobyć zdję cia ż eby…

 

– N ikogo tam nie m a – pow iedział am, chociaż szczerze m ó w ią c, nie zw ró cił am na to uw agi. K toś

 

mó gł siedzieć w sam ochodzie, czekają c, aż coś się w ydarzy.

 

– C o pani tu robi? – pow tó rzył.

 

– Sł yszał am … B ył o o tym w w iadom oś ciach. C hciał am tylko… C zy to on? A resztow ali go? K iw ną ł gł ow ą.

 

– Tak, dziś rano. B ył a tu ta policjantka. Przyszł a m i pow iedzieć. A le nie m ogł a… N ie chcą m i pow iedzieć dlaczego. M usieli coś znaleź ć, ale nie w iem co. N a pew no nie ją. W iem, ż e jej nie

znaleź li.    

Siada na schodach i obejm uje się w pó ł. C ał y się trzę sie.

 
– Już tego nie w ytrzym uję. N ie w ytrzym uję tego siedzenia i czekania na telefon. B o kiedy
zadzw oni, co m i pow iedzą? Przekaż ą najgorszą w iadom oś ć? Pow iedzą, ż e… – U ryw a, podnosi

w zrok i patrzy na m nie tak, jakby w idział m nie pierw szy raz w ż yciu. – Po co pani przyszł a?

 

– C hciał am … Pom yś lał am, ż e nie chce pan być sam. Spojrzał na m nie jak na w ariatkę.

 

– N ie jestem sam. – W stał, m iną ł m nie i w szedł do salonu.

 

Przez chw ilę po prostu stał am. N ie w iedział am, czy iś ć za nim, czy w yjś ć, ale w tedy zaw oł ał:

 

– C hce pani kaw y?

 

N a traw niku był a jakaś kobieta, palił a papierosa. W ysoka, o przypró szonych siw izną w ł osach, w eleganckich czarnych spodniach i zapię tej pod szyją biał ej bluzce. C hodził a nerw ow o po tarasie, ale kiedy m nie zobaczył a, zatrzym ał a się, rzucił a papierosa na w ył oż oną kam iennym i pł ytam i ś cież kę i rozgniotł a go czubkiem buta.

– Pani z policji? – spytał a z pow ą tpiew aniem, w szedł szy do kuchni.

 

– N ie, ja…

– M am o, to jestR achel W atson – przerw ał m i Scott. – To ona pow iedział a m i o A bdicu.

K obieta pow oli kiw nę ł a gł ow ą, jakby niew iele jej to m ó w ił o. Szybko otaksow ał a m nie


spojrzeniem od stó p po gł ow ę i z pow rotem.

– A ch tak.

 
– Ja… C hciał am tylko… – N ie m iał am uzasadnionego pow odu, ż eby tam być. Przecież nie
m ogł am pow iedzieć, ż e chciał am się tylko dow iedzieć. C hciał am zobaczyć.

– C ó ż. Scottjestpani bardzo w dzię czny. C zekam y teraz, aż w yjaś nią nam, o co tu w ł aś ciw ie chodzi

K obieta podeszł a bliż ej, w zię ł a m nie za ł okieć i ł agodnie odw ró cił a w stronę drzw i. Zerknę ł am na
Scotta, ale na m nie nie patrzył. Przyglą dał się czem uś za oknem, za toram i.  
– D zię kujem y, ż e nas pani odw iedził a. Jesteś m y pani bardzo zobow ią zani.  
Znalazł am się za progiem, drzw i zam knę ł y się stanow czo, podniosł am w zrok i w tedy ich

zobaczył am: Tom a z w ó zkiem i A nnę u jego boku. N a m ó j w idok obydw oje stanę li jak w ryci. A nna podniosł a rę kę do ust, pochylił a się i chw ycił a dziecko. Jak lw ica chronią ca sw oje m ał e. M iał am

ochotę się roześ m iać, pow iedzieć: „N ie chodzi o ciebie, m am gdzieś tw oją có rkę ”.

 

Jestem w yrzutkiem. M atka Scotta dał a m i to w yraź nie do zrozum ienia. Jestem w yrzutkiem,

 

w dodatku w yrzutkiem zaw iedzionym, ale to nie pow inno m ieć ż adnego znaczenia, poniew aż policja aresztow ał a K am ala A bdica. M ają go, a ja im pom ogł am. Postą pił am sł usznie. M ają go, a w kró tce znajdą M egan i sprow adzą ją do dom u.



A nna

 

Poniedział ek, 22 lipca 2013

 

 

R ano

 

 

Tom obudził m nie pocał unkiem i zaw adiackim uś m iechem. D zisiaj w ychodzi trochę pó ź niej, dlatego zaproponow ał, ż ebyś m y zabrali Evie na ś niadanie. D o kaw iarni tuż za rogiem, gdzie spotykaliś m y się na począ tku naszej znajom oś ci. U sią dziem y przy oknie, bo nic nam nie grozi – R achel jes w pracy, w Londynie, w ię c na pew no nie zobaczy nas z ulicy. M im o to przechodzi m nie dreszczyk em ocji, bo m oż e z jakiegoś pow odu w ró ci w cześ niej do dom u, m oż e ź le się poczuje albo zapom ni w aż nych papieró w. K iedyś o tym m arzył am. C hciał am, ż eby któ regoś dnia nas zobaczył a, m nie z nim, ż eby natychm iast dotarł o do niej, ż e Tom już do niej nie należ y. Teraz trudno jest m i w to uw ierzyć.

 

O d zniknię cia M egan unikam tej trasy jak ognia – przechodzą c przed ich dom em, dostaję gę siej skó rki – ale do kaw iarni m oż na dojś ć tylko tam tę dy. Tom idzie z w ó zkiem przodem; ś piew a coś i Evie się ś m ieje. U w ielbiam, kiedy tak w ychodzim y w e troje. W idzę, jak ludzie na nas patrzą, w iem co m yś lą: jaka cudow na rodzina. Pę kam w tedy z dum y, z niczego nie był am tak dum na jak z tego N igdy w ż yciu.

 

Tak w ię c lew ituję w sw ojej banieczce szczę ś cia i gdy dochodzim y już praw ie do dom u H ipw elló w otw ierają się drzw i. Przez chw ilę m yś lę, ż e m am halucynacje, bo w progu staje ona. R achel W ychodzi, zatrzym uje się, dostrzega nas i nieruchom ieje. K oszm ar. U ś m iecha się dziw nie, niem al się

krzyw i i nie m ogę się pow strzym ać: podbiegam do w ó zka i szybko biorę dziecko na rę ce
W ystraszona Evie zaczyna pł akać.  
R achel szybko odchodzi w kierunku stacji.  
Tom w oł a za nią:  
– R achel! C o ty tu robisz? R achel!  
A le ona idzie dalej, coraz szybciej i szybciej, w koń cu zaczyna biec, a m y stoim y na chodniku

Wreszcie Tom patrzy na m nie, w idzi m oją m inę i rzuca:



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.