Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





KWIECIEŃ 4 страница



Skaranie boskie z tym szczerbulcem! A Majka?! Czy ona zgł upiał a?

- Dzwonię do Majki i wszystko odwoł uję! - krzyczę.

- O, nie! Nie masz prawa!

- Co ty pleciesz?

- Mateusz przychodzi do mnie! Nie do ciebie! Do cie­
bie przychodzi Majka! - wykł ó ca się Mał y. - Ją sobie od­
woł aj! - Pę dem wbiega do swego pokoju, a potem trzaska
drzwiami.

- O któ rej bę dą? - krzyczę za nim.

- Nie pamię tam! Ale na pewno dziś! Ubierz się, co? I mo­
gł abyś trochę posprzą tać.

- Tort też upiec?!

Co robić? Moż e Majka ż artował a? Gdzie sł uchawka? Jest.

- Dzień dobry. Mó wi Ola. Czy zastał am Majkę?

- Witaj. Gdzieś poszł a. Zaraz, zaraz, wybierał a się do cie­
bie. Coś się stał o?

- Wszystko w porzą dku. Chciał am tylko o coś zapytać. Do
widzenia.

Muszę natychmiast umyć gł owę. Dż insy i bluza? A moż e spó dnica i top?

l 45


Wraca Kuka. Ledwo otwiera drzwi widać, ż e gradowa chmu­ra to nic w poró wnaniu z nią.

- Wystarczył o ci pienię dzy? - Rozczesuję mokre wł osy.

- Nic do mnie nie mó w! Trzeba być chorym, ż eby mi kazać
kupować, a potem przynosić takie tony rzeczy. Rą k nie czuję!
Jeszcze zmokł am! Grypa murowana! - wrzeszczy, zdejmuje
kozaki i puchó wkę, a potem rzuca się na kanapę.

Pstryk... Wł ą czył a telewizor. Kolejna reklama cudownego wszystkopiorą cego proszku. Ciekawe, ż e ja nadal wyjmuję z pralki przybrudzone skarpetki i zaplamione bluzy Szymka. A uż ywam tego samego proszku, co ta uś miechnię ta pani.

- Rozpakowuj siatki! - Strzepuję okruszki ze stoł u. -1 wy­
szoruj wannę! Szymek, odkurz dywan!

- Nie umiem!

- To się naucz.

Decyduję się na dż insy i baweł nianą beż ową koszulkę. Nie­zobowią zują ce, a co najważ niejsze tylko to nadaje się w tej chwili do wł oż enia. Reszta niewyprasowanych ubrań zalega w pokoju Mamy.

- A ty co tak sprzą tasz? - Kukuś ka leż y na kanapie, a za­
kupy nadal w holu.

- Odczep się - warczę. - Nie moż na wcale na tobie polegać.
Jak zawsze.

Frruu! Rozwś cieczona przelatuje obok mnie, a potem z hu­kiem trzaska drzwiami do naszego pokoju. I dobrze. Nie mam wcale ochoty patrzeć na nią.

Inna sprawa, ż e u nas to chyba tylko ojciec nie trzaska.

Biegam, ukł adają c rzeczy. Jednocześ nie przygotowuję ma­karon z sosem napoli. Szymek mozoli się z odkurzaczem, a Ku­kuś ka zawodzi razem z Jopek.

0 czym rozmawiać? A moż e on rzeczywiś cie przychodzi do
Szymka? Niezależ nie od tego, co wymyś lił a i zaplanował a Maj­
ka. Skoro przychodzi do Szymka, to nie mogę mu siedzieć nad
gł ową, ż eby nie wyglą dał o, ż e się narzucam.

Szymek jest tylko pretekstem. Przecież pytał o mnie! Pytał! Przychodzi do mnie!

1 46


Ale to pomysł szczerbulca...

Mam mę tlik w gł owie.

Kukuś ka wychodzi z pokoju wtedy, gdy pachnie oregano.

- A zupy nie ma? - marudzi.

- Jak chcesz, to sobie ugotuj. Obiad dziś w kuchni.

- Ho, ho, w pokoju posprzą tane, nowy obrusik... To praw­
dziwy cud!

- Zamknij się.

Pseudoobiad jemy w nieprzyjaznej atmosferze. Szymek pró ­buje być ś mieszny i ł aduje do buzi ogromne iloś ci makaronu, a potem to, co mu z niej wystaje, obcina noż yczkami.

- To obrzydliwe - krzywi się Kukuś ka.
Terkocze dzwonek, a ja wpadam w panikę.

- Koń czcie... Talerze do zlewu! Szymek, wytrzyj się.

- To Mateusz! Mateusz! - krzyczy.

Już po chwili, oblepiony makaronem i sosem, otwiera drzwi.

- Pani da na chleb, pani, ja gł odna - zawodzi mł oda Ru­
munka. - Ja mam dzieci. Ony też gł odne.

Dać jej coś? Ile? Pię ć zł otych? To za mał o... Nie dam. Tyle się mó wi o ż ebrakach-oszukań cach. A jeś li rzeczywiś cie jest gł odna? Stoję tak i rozmyś lam, a kobieta w tym czasie wcho­dzi do holu.

- Pani, ony gł odne, chore... Ja gł odna...

- Proszę stą d wyjś ć! - wrzeszczy naraz Kukuś ka. Podska­
kuje do Rumunki, wypychają z domu, a potem z hukiem zamy­
ka drzwi. Z ogró dka sł ychać gniewne pokrzykiwania. - A gdyby
to był bandzior z noż em? - pyta wystraszonego Szymka.

- Myś lał em, ż e to Mateusz...

- Indyk myś lał o niedzieli, a w sobotę ł eb mu ś cię li! - Kuka
wisi na oknie w kuchni. - Poszł a. Teraz dzwoni do Lutowej.

 

- Kukuś ka ma rację - wtrą cam. - Musisz patrzeć przez
okno. A gdy jesteś sam, to najlepiej nikomu nie otwieraj.

- A jak ona był a gł odna?! - woł a Szymek. - A jak to był
Pan Jezus? Siostra na religii mó wił a, ż e tak moż e być.

- To nie był Pan Jezus - mó wi stanowczo Kukuś ka.

- Tak? A ską d wiesz?

- Bo wiem.


- A jak ona był a gł odna?

- Nie był a.

- Ską d wiesz?

Tym razem to ja pytam.

- Bo miał a farbowane wł osy. Jak ją stać na farbę, to i stać
na buł kę.

Znowu dzwonek.

- Sami sobie otwierajcie - burczy Szymek.

- Same - poprawiam.

Wychowawczo zerkam przez okno, wciskam guzik otwie­rają cy bramkę i wpuszczam Majkę.

- Gdzie Mateusz? - Szymek podskakuje. - Gdzie? Scho­
wał się?

- Hej, wszystkim. A ja nie wystarczę?

Choć by mnie mieli kroić ż ywcem, nie zdradzę, ż e czuję się zawiedziona.

- No, gdzie Mateusz?

Majka wiesza pł aszcz, a potem kuca przed szczerbulcem.

- Coś mu wypadł o. Postara się przyjś ć.

- A o któ rej? No, za godzinę? Za pó ł?

- Jak przyjdzie, to bę dzie! - huczę. - Przestań gę gać.

- Moż esz sobie sam zajadać chipsy - ś mieje się Kukuś ka
i znika w pokoju. Po chwili wyje razem z Britney.

- Majka, tyś chyba zgł upiał a! - wybucham w kuchni. Szy­
mek, obraż ony, poszedł grać na komputerze.

- Wyluzuj się.

- Jakoś nie potrafię. - Zdejmuję naczynia z suszarki.

- Oj, przestań.

- Jak mogł aś postawić mnie w takiej sytuacji?

- W jakiej? Mateusza nie ma. A w ogó le to on przychodzi
do Szymka - denerwuje się. - Zje cię? Histeryzujesz ostatnio.

Moż liwe.

- Myj - zarzą dza i skubie z durszlaka kilka nitek makaro­
nu. - Zró b kawę, co?

- Sama sobie zró b. - Nadal jestem wś ciekł a.

- Wkurzasz mnie. Idę do Szymka.

Powinien przyjś ć. Skoro obiecał Mał emu... Rany! Nic nie

l 48


obiecywał. I szczerze mó wią c, to w tym wszystkim wcale nie chodzi mi o Szymka.

Zdenerwowana myję, wycieram, ukł adam. Kuchnia dawno tak ł adnie nie wyglą dał a. Za ż ycia Mamy to był o jedyne miej­sce, gdzie zawsze panował idealny porzą dek.

Chcę wyrzucić resztki obiadu do kubł a, ale okazuje się, ż e jest peł en.

- Kukuś ka! Leć ze ś mieciami! - wrzeszczę.

- Uczę się! - odwrzaskuje.

Mnę w ustach przekleń stwo. Czapka na gł owę, bo wł osy jeszcze wilgotnawe. Niech bę dzie i Szymkowa, z pomponem. Po­rywam kosz i frunę do pojemnika. Jak zwykle, wszystko prze­peł nione. Trzeba wró cić do kuchni po wielki worek i do niego wrzucić ś mieci. A gdy przyjadą ś mieciarze, trzeba im go wci­sną ć (i pię ć zł otych za fatygę ).

„Cześ ć ", sł yszę, gdy akurat z kubł a wypada mi przed nogi sterta ł upin ziemniaczanych.

Stoi po drugiej stronie ogrodzenia.

- Cześ ć - odpowiadam cicho.

Rany! Dlaczego musiał mnie spotkać akurat w takim miej­scu!

I czemu w tej czapce!?

Jest jeszcze wyż szy, niż zapamię tał am.

Ostry nos, niebieskie oczy. Nie ma harmonijnych rysó w. Na pewno jest inny niż te wymuskane chł opaki z gazet dla dziewczą t. Przystojny... i bardzo mę ski.

- Coś się stał o? - Patrzy na mnie niebiesko, lekko prze­
krzywiają c gł owę.

- Nie, wszystko w porzą dku.

Wł aś nie zastanawiam się, co zrobić z czapką.

- Majka już jest?

- Mhm. Poczekaj, wpuszczę cię.

Z kieszeni spodni wył awiam klucz i otwieram nim bramkę. Stoimy naprzeciwko siebie. On spokojny, ja spł oszona, zaczer­wieniona, z brudnym koszem i w pomponiastej czapce.

- Dawaj kosz - mó wi i bierze ode mnie to brą zowe paskudz­
two.


Idziemy.

Do drzwi dwanaś cie duż ych krokó w lub szesnaś cie mał ych.

Szymek na widok Mateusza wyje, a potem dostaje szał u:

- Mam chipsy dla ciebie! I paluszki. Wiedział em, ż e przyj­
dziesz. I nowe kredki. Co z samolotem? A wiesz, ż e ona nie
był a Synem Boż ym? Chcesz soku?

Brudny kosz i brat-wariat. Nieź le się prezentujemy.

- Szymek! Cicho! - nie wytrzymuję. - Daj ż yć.
Ale Mateusz się ś mieje.

Rzuca kurtkę na wieszak, podaje rę kę Mał emu, a ten cią ­gnie go na gó rę, do swojego pokoju.

Nie bardzo wiem, jak się zachować. Na ratunek przychodzi Majka:

- Koń cz te gary, co? - Wpycha mnie do kuchni.
Wrę czam Majce fartuszek Mamy, a sama siadam i rozmy­
ś lam.

- Iś ć do nich? Mam sok...

- Bę dą chcieli, to sami przyjdą. Wyluzuj się.

Jestem strasznie spię ta. Ł apię się na tym, ż e już ze dwa razy poprawił am wł osy, a trzy obcią gnę ł am koszulkę. Majka wyczuwa mó j niepokó j.

- Mam coś dla ciebie - mó wi i kiwa gł ową, ż ebym do niej po­
deszł a. - Proszę. - Wrę cza mi przypalony garnek.

Wchodzi Mateusz.

Patrzy na Majkę, a potem robi w tył zwrot. Podchodzi do wieszaka i się ga do kieszeni kurtki.

Po chwili podaje mi drewnianego tulipanka.

- Proszę.

- Dzię kuję... - pospiesznie wycieram rę ce w rę cznik - za­
raz go wstawię do wody.

Mateusz chyba chce coś powiedzieć, ale akurat wczł apuje Kukuś ka.

- To są te z Unimarketu. Po pię ć czterdzieś ci - stwierdza
beznamię tnie. - Cześ ć.

- Cześ ć. Ja zapł acił em cztery sześ ć dziesią t. Zdzierają z was
w tym Unimarkecie - odpowiada podobnym tonem, na co
Majka parska ś miechem.

l 50


Kukuś ka wzrusza ramionami i wynosi się. Wtykam tuli­panka do doniczki z kaktusem.

- Zginę ł a mi kredka! - rozdziera się Szymek ze swojego
pokoju. - Nie mogę skoń czyć lufy!

- Już idę! - odkrzykuje Majka i wychodzi.

W kuchni panuje wzglę dna cisza przerywana bulgotaniem ekspresu. Muszę zają ć czymś rę ce. Porywam ś cierkę i przecie­ram blat szafki.

- Nie gniewasz się, ż e przyszedł em?

-  Nie ma sprawy. Szymek się cieszy - odpowiadam szybko.
Gdybyś my byli bohaterami jakiegoś romansu, to on powi­
nien spytać, czyja też.

- Fajny goś ciu - uś miecha się.

- Mhm - zgadzam się bez przekonania.

Szymek fajny? Nigdy nie myś lę o nim w tych kategoriach. Szczerbul to brudne kolana, mokre prześ cieradł a, zaganianie do lekcji, wybrzydzanie nad mlekiem, mę czą ce opowiadania o pokemonach. A ostatnio zabawy, ż e jest mał ym kotkiem.

- Moż e pó jdziemy do pokoju? - proponuję i wył ą czam eks­
pres.

Przekrzywia gł owę i patrzy na mnie badawczo. Wytrzymuję spojrzenie.

- Jesteś zł a.

- Nie jestem.

- Jak chcesz, to ci kupię drugiego tulipanka.

- Tego za cztery sześ ć dziesią t?

- Skł amał em. Za pię ć dziewię ć dziesią t.

Wbrew sobie uś miecham się i widzę, jak zapalają się oczy Mateusza.

- Soku? - pytam.

- Mhm. I kawę.

Sok, szklanki bez smug, chipsy i jakieś stare pierniczki, któ re znajduję w szafce. Jeszcze filiż anka z kawą. Wszystko to ustawiam na tacy i przechodzimy do pokoju.

- Twoja? - Się ga po zniszczony egzemplarz Ani z Zielonego
Wzgó rza.

- Siostry.

l 51


Muszę skł amać. Ż aden facet nie zrozumie, ż e jeś li dziew­czyna czyta tego typu ksią ż ki (mię dzy innymi), to nie znaczy, ż e jest infantylna.

Odkł adam ksią ż kę pod fotel.

- A co ty czytasz?

- Najchę tniej historyczne...
Cichusień ko piszczy telefon.

 

- Przepraszam. - Wył awiam sł uchawkę spod poduszek le­
ż ą cych na kanapie. - Sł ucham?

- Oleń ko, tu ciocia Marysia.

Ciocia Marysia? W gł owie pustka. Już wiem! Przyszywana ciotka z Rabki, u któ rej kiedyś byliś my na wakacjach. Drew­niany dom, pieczenie podpł omykó w na blasze w kuchni i wiel­kie pierzyny, pod któ rymi był o okropnie gorą co. Ostatnio ciot­kę widział am na pogrzebie.

- Dzień dobry.

- Jesteś cie w domu?
-Tak.

- Bę dę za jakieś pó ł godziny. Mam coś dla was... Pogadamy,
jak przyjdę, nie ma co niepotrzebnie wydawać pienię dzy. Pa.

- Dobrze, ciociu. - W moim gł osie nie sł ychać zbytniego
entuzjazmu. - Pa, pa.

Mateusz patrzy na mnie uważ nie.

- Przeszkadzam, tak?

- Teraz jeszcze nie. Dopiero gdy ciotka przyjdzie. Niezapo­
wiedziana wizyta.

- Nie ma sprawy. Idę na chwilę do Szymka.
-Mhm.

Patrzę przez okno. Jednocześ nie nadsł uchuję gł osu Mate­usza i chichotu Mał ego.

- Jakaś ciotka, tak? - Majka zbiega po schodach.

- Też sobie wybrał a czas na wizyty - mruczę.

Stukają Szymkowe drzwi i w holu pojawia się Mateusz. Zza jego plecó w wychyla się roześ miany Mał y.

- Przyjdziesz jutro? Przyjdziesz? - dopytuje się szczerbul.
Mateusz mierzwi Szymkowi wł osy.

- Chł opie, czas dać zarobić fryzjerowi.

l 52


 

- Ale przyjdziesz?

- Kiedyś przyjdę.

- Obiecujesz?

- Szkoda, ż e nie jesteś taki uparty, gdy chodzi o lekcje -
ję czę, a Szymek patrzy na mnie naburmuszony. - Ż artował am.

- Skoro mamy iś ć, to chodź my. - Majka zapina pł aszcz.
Stoimy przed domem. Jestem pewna, ż e nasza są siadka,

pani Lutowa patrzy przez okno. Mama zawsze ż artował a, ż e jakbym się miał a cał ować, to nigdy przed domem.

Jak by to był o cał ować się z Mateuszem?

Na policzkach ł una.

Szybko wracam do rzeczywistoś ci.

- Hej. Przepraszam, ż e tak wyszł o. - Majka i Mateusz stoją

już za bramką.

- Nic się nie stał o - mó wi Mateusz.

W podł ym nastroju wracam do domu. Zaprezentował am się niebywale ciekawie! Nie ma co! Ś mietnik, gary, opryskliwa siostra i ciotka dzwonią ca, najbardziej jak tylko moż na sobie wyobrazić, nie w porę.

Tulipanka przenoszę na swoje biurko.

- Paskudny - odzywa się naraz Kukuś ka ze swego ką ta. -
Paskudny - powtarza. - I czemu niebieski?

- Zamknij się. - Się gam po zeszyt do chemii.

Na poniedział ek zapowiedziana jest klasó wka. Ostatnio che­mia to dla mnie czarna magia. Tak samo jest z matmą i fizyką.

Jak to moż liwe? Mama uczył a matematyki w gimnazjum i społ ecznej podstawó wce. Tata skoń czył geologię na AGH, a ja - beztalencie matematyczno-fizyczno-chemiczne. Na szczę ­ś cie z przedmiotami humanistycznymi nie mam problemu.

Pamię tam, jak mnie Mama „doszkalał a".

Zawsze koń czył o się to straszliwą awanturą. Ona nie mo­gł a zrozumieć, jak moż na być takim bezmó zgowcem. Uważ a­ł a, ż e matematykę umiem, tylko wmó wił am sobie, ż e jej nie rozumiem. Ja obraż ał am się, ż e podnosi gł os. „Jak moż esz spokojnie uczyć innych? Przecież wiem, ż e są jeszcze gł upsi ode mnie", zawodził am, prawie pł aczą c. „Na nich mi nie zale­ż y. Zależ y mi na wł asnej có rce! ", krzyczał a.

l 53


Ciotka Marysia (czterdziestoletnia, korpulentna szatynka, z grubym warkoczem zwinię tym na czubku gł owy) zasapana, zmę czona i obł adowana siatkami. Cztery pę kate, dziwnie lek­kie reklamó wki.

- Nó g nie czuję -ję czy. - Uff...
Tupot po schodach. Biegnie Szymek.

- Ciocia! Masz coś dla mnie?

- Szymek!

 

- Mam, mam. - Cmoka go w czubek gł owy. - Oj, Szymuś,
zarosł eś. No nic, zaraz cię podetnę. Mam w tym wprawę. Ja­
siek nie wie, co to fryzjer. - Jasiek to syn. Starszy od Szymka,
mł odszy od Kuki. Typowy „wybijokno".

- Nie trzeba, ciociu, pó jdę z nim do fryzjera.

- Po co pienią dze wyrzucać? Dajcie mi tylko ostre no­
ż yczki.

- Aaa. Mamy znajomą fryzjerkę. Kawa?

- Już dwie pił am. Zró b mi, Oleń ko, herbaty. Okna by trze­
ba umyć... A Kasi nie ma?

- Na gó rze.

- Zajrzę potem do niej.

Szymek znika w swoim pokoju. Podś piewuje. Zadowolony do kwadratu.

Torebka do kubka, na to wrzą tek i herbata gotowa. Sta­wiam ją w pokoju obok chipsó w. Kiedy wypada zaprosić Mate­usza? I czy wypada? Muszę pogadać z Majką. I to nie telefo­nicznie. Pó jdę dziś do niej.

- Uff. - Tym razem ję k sł ychać, gdy ciotka kł adzie się na
kanapie. - Co to znowu? - stę ka i wyjmuje spod plecó w samo­
chodzik. - Od rana biegam. Jeden bus mi uciekł, w drugim
był o tł oczno, no, ale już jestem. Jak tam u was?

- Bez zmian.

- Krysia pomaga?

Pomaga? Raczej pomagał a. Przez ostatnie dni jedynie dzwo­ni i to nie z radami, a raczej delikatnymi pretensjami (miał aś robić suró wki, znowu nie kupił aś Szymusiowi witamin, Kasia ż alił a mi się, ż e potrzebne są jej nowe buty).

- Oleń ko!


 

- Zamyś lił am się. Oczywiś cie, ż e pomaga.

- Rentę zał atwiliś cie?
-Tak.

- Przysył ają?
-Mhm.

- To dobrze. A rachunki, jak?

- Ojciec pł aci, jak pł acił.

- Waldek mó wił mi ostatnio, ż e wam trudno. - Wzruszam
ramionami. Też mi wielkie odkrycie! - Jemu chodził o o to, ż e
z pienię dzmi krucho. Wiesz, jakie teraz ż ycie drogie? Moja
pensja ledwo na rachunki starcza.

To ja wygonił am Mateusza, ż eby wysł uchiwać takich tek­stó w?

- Przecież mamy rentę!

- To tyle, co kot napł akał. Mama dawał a korepetycje i za­
wsze był z tego kawał grosza... Ubrań by się wam przydał o,
sama mam dziecko, to wiem.

Ciotka coś krę ci. Tylko co?

- Herbata - przypominam. - Moż e ją podam?

- Nie... i tak wstaję.

Podchodzi do reklamó wek i wysypuje ich zawartoś ć na stó ł.

Ciuchy, ciuchy, ciuchy. Na pierwszy rzut oka widać, ż e to uż ywane.

- U nas na osiedlu likwidują ciucharnię. Za pię ć zł otych
kilo ubrań. - Z wniebowzię tą miną macha mi przed nosem
pasiastą spó dniczką. - Nawet są koszule dla taty. Szymuś!
Kasia! Mam coś dla was!

Stukają drzwi i już po chwili obok ciotki stoi moje rodzeń ­stwo.

- Po co tyle tego? - pyta Szymek.

- Na pewno każ demu coś się nada. - Ciotka siada przy sto­
le i się ga po kubek z herbatą.

Co robić? Odmó wić? Nie, bo się obrazi. Wzią ć coś?

Znowu sytuacja, w któ rej nie potrafię się znaleź ć. Z jed­nej strony wiem, ż e nie chcę tych ubrań za ż adne skarby ś wiata, z drugiej myś lę o ciotce. Poszł a, kupił a, przydź wi-

I 55


gał a. Wszystko z myś lą o nas. Obrazi się, jak nic nie weź ­miemy.

Patrzę bezradnie na Kukuś kę. Stoi bez ruchu. Szymek chichocze i przykł ada do siebie plisowaną spó dniczkę.

- Nie zniszcz jej, Szymusiu. To dla Kasi, do szkoł y.

- Nic z tego nie chcę - odzywa się twardo Kukuś ka. - Nic.

- Najpierw przymierz.

- Nie. - Kró tko i dobitnie. Ską d w tej smarkuli tyle odwa­
gi? - Nie chcę. Olka moż e sobie wzią ć wszystko. - Patrzy na
mnie wyzywają co.

- Ja też nie chcę, ciociu...

- Ta zielona jest ś mieszna - zaś miewa się Szymek. - A ja­
kie spodnie.

- Szymek, cicho!

- To ł adne rzeczy, pię ć zł otych za kilo. - Ciotce jest przy­
kro.

Podchodzę i na chybił trafił coś podnoszę. Ciemnoniebie­ska bluzka. Wezmę ją, bę dzie ś wię ty spokó j. A potem wyrzucę. Mnie nic nie ubę dzie, a ciotka się ucieszy.

- Z czego to? - Mnę w palcach materiał.

- Silk. Czyli czysty jedwab. - Ciotka uś miecha się szeroko.
Znowu jest zadowolona z ż ycia i tryska energią. Przykł ada do
mnie bluzkę. - Mnie też się podoba. Jakbym był a szczuplejsza,
to bym ci jej nie dał a - ś mieje się.

Odwzajemniam uś miech.

Czemu nie potrafię powiedzieć, o co mi naprawdę chodzi? Czemu nie mam na to odwagi?

- Olce jest brzydko w niebieskim - odzywa się stanowczo
Kukuś ka, wyrywa mi bluzkę, a potem pakuje ciuchy do re­
klamó wek.

- Kasiu, pooglą daj. To ł adne rzeczy. - Ciotka znowu ma
usta w podkó wkę. - W Krakowie nie ma takich sklepó w?

-Są.

- To czemu tego nie chcecie?

Zerkam na Kukę. Niech nas ratuje, skoro zaczę ł a.

- Nie lubimy... - odzywa się Mł oda.

- To trudno wytł umaczyć... Jak cioci cię ż ko z tymi siatka-


mi, to tata niedł ugo je przywiezie - mó wię szybko, ż eby za­trzeć zł e wraż enie.

Ciotka się ga po cukierniczkę. Powoli sł odzi, miesza. Jej milczenie jest aż nazbyt wymowne.

Stoję z pochyloną gł ową i czuję się tak, jakby to był a moja wina.

- Aauu! - ję czy naraz ciotka. - Chyba zł amał am zą b na pierniczku. A to pech!

Przed chwilą wró ciliś my od Malwinki. Był a pyszna sał at­ka, wę dliny, ciastka i siwawy narzeczony. Zabawiał nas kawa­ł ami.

Zaganiam Szymka do ł azienki. Ma się wyką pać w tempie ekspresowym.

Muszę pogadać z Kuka.

Jest w có rusiowym. Owinię ta kocem, z przymknię tymi oczami i walkmanem na uszach. Stukam ją w ramię.

- No? - pyta.

Odbieram to jako zachę tę. Siadam obok. Z tego miejsca widzę swoją czę ś ć pokoju. Ujmują c delikatnie, jest zabał aga-niona.

- Czemu mi nie pozwolił aś zatrzymać tej bluzki?
Uś miecha się leciutko.

- Bo jakbyś coś wzię ł a, to jutro by cał a Rabka wiedział a, ż e
dzieci tej nauczycielki z Krakowa ubierają się w szmateksach.

- Przesadzasz.

- A pamię tasz, co był o z tatą i z tym jej Wackiem?
Jasne! Tata i wujek Wacek poszli kiedyś na piwo, wró cili

podpici pó ź nym wieczorem, a na drugi dzień ciotka opowiada­ł a swoim kumochom, jakie trudne ż ycie ma Alinka z tym swo­im pijakiem.

- Boja wiem...

- Ale ja wiem. A poza tym, już do koń ca ż ycia zasypywał a­
by nas takimi ciuchami. A potem twoje dzieci, rozumiesz?

Jak zwykle wyolbrzymia.


Kiwam gł ową, ż e niby się zgadzam. Inna sprawa, ż e smar­kula wykazuje niezwykł ą dojrzał oś ć jak na kogoś w tym wieku. Albo ona jest normalna, albo to ja był am niedorozwinię ta.

- Ciucholandy są fajne. - Kukuś ka grzebie w koszu z kase­
tami. - Moje kumpele mają odjazdowe spodnie czy bluzki z ta­
kich sklepó w. Ale ja chcę sama sobie coś kupić, gdy mi przyj­
dzie na to ochota, a nie dostawać od dobrej cioci, bo jestem
biedną pó ł sierotką, rozumiesz?

-Mhm.

Lata ś wietlne chyba nie rozmawiał yś my tak normalnie. Zawsze pokrzykujemy, powarkujemy, wrzeszczymy.

Coś jeszcze nie daje mi spokoju. Postanawiam wykorzystać sytuację.

- Mhm. Sł uchaj... Powiedz mi.... Jak to robisz, ż e tak ł atwo
odmawiasz?

- Normalnie. Mó wię to, co myś lę. Ty tak nie robisz?

- Jasne, oczywiś cie, tak tylko pytał am - kwituję szorstko
i nastró j ż yczliwoś ci ró wnie szybko pryska, jak się pojawił.

Znowu jesteś my nielubią cymi się siostrami.

- Jak ci ciotka każ e pł acić za zą b, to dopiero bę dziesz miał a
- chichocze z tym swoim uś mieszkiem, któ rego nie cierpię.

- Odwal się - mruczę i siadam przy biurku.

Nad otwartym zeszytem do chemii, ale wpatrzona w tuli-panka.

Ciekawe, co on sobie o mnie myś li?

Do Majki moż na dzwonić i w ś rodku nocy. Tak też robię. W domu już wszyscy ś pią. Zwijam się na tapczanie w pokoju Mamy.

- Miał am przyjś ć, ale się nie wyrobił am - mó wię na wstę ­
pie. -1jak?

-Co?

- Jak to wszystko wypadł o?

- W porzą dku.

- Majka... Proszę.


- No... Wszystko OK. Chwalił Szymka, ś miał się z Kuki...
No wiesz...

Wiem.

Majka się boi, ż e zapytam, co Mateusz mó wił o mnie. A on nic nie mó wił.

To po co mi przynió sł tulipanka?

- Dobra, koń czymy.

- Olka, nie martw się. Sł yszał am od Rury, ż e Mateusz ma
teraz trudny okres.

- Zą bkuje?
Odkł adam sł uchawkę.

KWIECIEŃ

drugiego, poniedzialek

Postanawiam zafundować sobie psychiczny luz. Wczoraj wieczorem zadzwonił a Malwinka. Obiecał a, ż e dziś odbierze Szymka ze szkoł y, nakarmi, zaprowadzi do parku, przypilnu­je, ż eby odrobił lekcje i wieczorem odwiezie do domu.

Bardzo mi to odpowiada.

Dla ojca jest w lodó wce porcja wczorajszego kurczaka, a ewentualna pustka w parszywym ż oł ą dku Kuki nie interesu­je mnie. I tak do pó ź na bę dzie na tej swojej idiotycznej zbió rce.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.