Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





KWIECIEŃ 1 страница



 

 

Autorka należ y do Klubu Artystycznego „Miś *


 


Projekt okł adki Dariusz Rybicki

Opracowanie redakcyjne Maria Czernik

Opracowanie typograficzne Luiza Pindral

© Copyright by Beata Ostrowicka and Zaklad Narodowy im. Ossoliń skich - Wydawnictwo

Wrocł aw 2002

ISBN 83-04-04617-2

Skł ad i ł amanie

Zakł ad Narodowy im. Ossoliń skich - Wydawnictwo www. ossolineum. pl, osso_bn@pwr. wroc. pl

Druk i oprawa Drukarnia TINTA, 51-315 Wrocł aw, ul. Kieł czowska 62


LUTY

pią tego, poniedział ek

- Sześ ć tygodni temu umarł a Mama, sześ ć tygodni - po­wtarzam pó ł gł osem i wpatruję się w biał awą tarczę zegara wi­szą cego na prawo od okna.

Trzecia dziesię ć.

Siedzę w kuchni od przeszł o trzech godzin i rozmyś lam.

Nie pł aczę.

Kiedyś ryczał am o byle gł upstwo. O to, ż e Kukuś ka doku­cza, ż e czegoś nie potrafię, ż e Szymek przeszkadza, gdy są u mnie dziewczyny.

Nie pł akał am nawet na pogrzebie Mamy.

Za to Kukuś ka tak spazmował a, ż e aż zasł abł a. Szymek pochlipywał, tata był przeraź liwie blady i drgał a mu lewa po­wieka.

Sześ ć tygodni temu Mamę przejechał samochó d.

Kierowca miał 2, 8 promila alkoholu we krwi.

Trzecia dwadzieś cia.

Wspinam się po schodach na pię tro. Za ś rodkowymi drzwia­mi znajduje się pokó j mó j i Kukuś ki. Mama nazywał a go có ru-siowym. Dwa kroki do przodu, lampka po prawej stronie. Pstryk! Ś wieci. Có rusiowy w cał ej okazał oś ci.

Moje biurko i mó j tapczan po prawej stronie, Kukuś ki po lewej. U mnie normalnie, u niej zawsze idealnie poukł adane (nie wiadomo, po kim to ma). Dwie rozsuwane szafy (zawsze w nich za ciasno), dwie biblioteczki, mó j ciemnobrą zowy kufer z metalowymi okuciami. Dał a mi go babcia Marysia. Trzymam w nim szpargał y. Swoje Kuka upchnę ł a w trzech pudł ach z Ikei, stoją cych jedno na drugim.


Jeszcze jest biurko z komputerem. Na monitorze leż y ma­lachitowa popielniczka i malachitowy sł oń z obtł uczoną trą bą. Mł oda wyczytał a, w tych swoich kolorowych gazetach, ż e ma­lachit neutralizuje zł e promieniowanie.

Komputer to koś ć niezgody w naszej rodzinie. Mał ego in­teresują wył ą cznie gry (im wię cej strzelania, kopania, tym le­piej). Kuka godzinami surfuje i mailuje. Ma jakieś trzy przyja­ció ł ki, któ rych nigdy nie widział a na oczy, ale któ rym namię t­nie opisuje swoje i nasze ż ycie. Niech sobie opisuje, skoro lubi taki emocjonalny ekshibicjonizm, ale wtedy nikt nie moż e się do nas dodzwonić.

Poś rodku pokoju, wzdł uż popielato-beż owego dywanu, jest nasza niewidzialna linia demarkacyjna. Gdy był yś my mł od­sze, rozcią gnię te skakanki na podł odze wyznaczał y prywat­noś ć każ dej z nas.

Có rusiowy jest duż y, jasny, ale gdybym miał a do wyboru klitkę bez okien i bez Kukuś ki albo superpokó j z Kukuś ką, zdecydowanie wybrał abym klitkę. Mł oda jest paskudną wspó ł ­lokatorką. W rankingu (przeprowadzonym wś ró d znajomych) najbardziej upierdliwego rodzeń stwa, bezapelacyjnie zajmuje pierwsze miejsce.

Mł oda, jak zwykle, ś pi w poprzek ł ó ż ka. Rozczochrane ciem­ne wł osy, delikatne rysy, dł ugie nogi, niezachwiana pewnoś ć dwunastolatki i parszywa natura.

Uprzytamniam sobie, ż e chociaż Kuka to dzieciak (obrazi­ł aby się ś miertelnie o to! ), bo przecież mł odsza ode mnie o czte­ry lata, to ostatnio funkcjonuje nawet, nawet. Szkoł a, angiel­ski, zbió rki, lekcje plastyki. Jest tylko bardziej opryskliwa.

Za to Mał y zaczai sikać do ł ó ż ka.

Dobiega Szymkowe kaszlenie. Dla mnie kaszel to kaszel. Mama rozró ż niał a wilgotne, suche, krtaniowe, pł ytkie, gł ę bo­kie. Zawijam się szczelniej szlafrokiem i czł apię do niego. Pa­skudna lampka w kształ cie Myszki Miki oś wietla pokoik (Mał y nie pozwala jej gasić w nocy). Wszę dzie peł no klockó w lego, pluszakó w i samochodó w.

Mał a gł owa z kró tko ś cię tymi wł osami i lekko odstają cymi uszami, chude ramiona osł onię te granatową piż amą i dł ugie


nogi wystają ce poza krawę dź ł ó ż ka. Skopana koł dra na dy­wanie.

Przesuwam rę ką po prześ cieradle. Mokre. W drzwiach sta­je tata. Jest cał kowicie nieprzytomny.

- Olka, co się dzieje? - Ziewa i mruż y oczy. - Szymek chory?

- Zsikany - odpowiadam i wyjmuję z szafy piż amę.

- Poradzisz sobie? - Znowu ziewa.

- Mhm. Ale nie bę dę zmieniał a poś cieli. Weź go do siebie.

- A jak tam się zleje?

- To bę dzie mokro.

Szymek ś pi jak zabity. Ani nie czuje mojego przebierania (a wcale nie robię tego zbyt delikatnie), ani tego, jak tata go przenosi.

Wył ą czam Myszkę. Po raz pierwszy od sześ ciu tygodni jest

zgaszona w nocy.

Wracam do có rusiowego.

Zwijam się w kł ę bek i nakrywam koł drą po czubek gł owy. Zimno. Usił uję liczyć barany. Nic z tego. Doliczam do czter­dziestego dziewią tego barana, a potem znowu „sześ ć tygodni temu umarł a Mama, sześ ć tygodni... "

jedenastego, niedziela

Gdy patrzę wstecz i staram się przypomnieć sobie pierw­sze tygodnie po pogrzebie, w gł owie mam pustkę. Był am zbyt skupiona na sobie, swoim bó lu, a nie na tym, co dzieje się z resz­tą mojej rodziny.

Za to doskonale pamię tam pogrzeb.

Cał y ró j krewnych, znajomych, koleż anek obsypał Mamę tonami wią zanek, któ re nie mieś cił y się na pł ycie grobu, nas -najpierw - kondolencjami (tata zapomniał zaznaczyć w klep­sydrze, ż e ich nie chcemy), a potem telefonami, przypominają ­cymi, ż e zawsze moż emy liczyć, ż e gdyby coś się dział o, i ż e to wszystko takie straszne.

Mniej wię cej po trzech tygodniach telefony ustał y. Na pla­cu boju pozostał y tylko dwie osoby - ciotka Kryś ka (starsza


0 dwa lata siostra Mamy) i Malwinka - przyjació ł ka Mamy
(jeszcze z czasó w studenckich).

Obie sprawnie zaję ł y się mną, Kuka, Szymkiem i tatą. Tak, tatą też. Bo ojciec, po zał atwieniu wszystkich formalnoś ci po­grzebowych i zł oż eniu dokumentó w potrzebnych do uzyska­nia renty, opadł z sił.

Wzią ł nawet kilka dni urlopu, któ re spę dził zamknię ty w po­koju Mamy.

Począ tkowo ciotka i Malwinka zaglą dał y do nas codzien­nie, potem co drugi, trzeci dzień. Prał y, gotował y, sprzą tał y, przytulał y, a potem biegiem wracał y do swoich spraw. W koń ­cu wymogł y na tacie, ż eby porozglą dał się za jaką ś osobą do pomocy.

Rzeki ż ycia ciotki i Malwinki coraz szybciej wracał y do ich wcześ niej ustalonych koryt. Za to nasza rozlewał a się bez ł adu

1     skł adu i zaczę ł a nas topić w swej codziennoś ci.

Szkoł a, praca, angielski, lekcje, zbió rki, gimnastyka korek­cyjna, Kukuś kowe wybuchy pł aczu, Szymka nocne sikanie, cią gł e pytania o Mamę, kiedy wró ci, czyją bolał o, gdy umiera­ł a, i strach, ż e zaraz umrze tata, skoro jest starszy od Mamy o trzy lata. Ja nadal nie mogł am sypiać i nocami ł aził am po domu.

Tata postarzał się o kilka lat, jeszcze bardziej zamkną ł w sobie i chwilami się go bał am. Oż ywał tylko w niedzielę. Zabierał nas na pizzę, a pó ź niej szliś my do Mamy.

Tak jest i dziś. Był a pizzeria, potem bukiet ró ż i ciemna pł yta grobu.

Teraz siedzimy w samochodzie.

Nie rozmawiamy.

Jeż eli już ktoś się odezwie, to raczej mó wi coś zdawkowe­go, ż e korki, chociaż już pó ź no, ż e ten z prawej w oplu to pa­lant, ż e jutro znowu zaczyna się kierat, i ż e Szymek niepo­trzebnie wł aził do kał uż y.

Nie lubię niedziel.

Czę sto chodzę sama do Mamy, ale aż mi skó ra cierpnie, gdy idziemy tam wszyscy. Szymek zawsze pł acze, ojciec go upomi­na, jakieś babcie nam się przyglą dają, a jedna, taka w zielo-


nym pł aszczu, traktuje nas jak swoich dobrych znajomych. Wita się, poż ycza zapał ki i prosi, ż eby jej przynieś ć w butelce wodę z cmentarnej pompy. Nazywamy ją Pompową Staruszką.

Dom sprawia wraż enie, jakby przed chwilą wybuchł a w nim bomba. Zwał y porozrzucanych butó w pod wieszakiem, w kuch­ni brudne naczynia ze ś niadania (wyszliś my dosyć wcześ nie), w duż ym pokoju kosz z wypranymi ubraniami, na stał e już roz­ł oż ona deska do prasowania, zabawki Szymka, i wszę dzie, gdzie tylko okiem się gną ć, rzeczy nie na swoich miejscach. Na gó rze, w pokojach niezasł ane ł ó ż ka i podł oga do umycia, bo Mał emu rozlał się sok.

Jak to moż liwe, ż e Mama dawał a sobie z tym wszystkim radę? Przecież jeszcze pracował a w szkole i dawał a korepety­cje z matematyki.

Jak to moż liwe, ż e nasza czwó rka nagle tak zaczę ł a bał a­ganić? Za ż ycia Mamy nikt by nie poszedł do szkoł y, zostawia­ją c rozbebeszone ł ó ż ko, talerze po ś niadaniu na stole w kuch­ni, czy brudne skarpetki rzucone w ką t ł azienki.

„Kota nie ma, myszy harcują ", zł oś ci się ciotka Kryś ka, gdy przychodzi do nas i pró buje zapanować nad bał aganem i nad naszym niefrasobliwym do niego stosunkiem.

Mam szczerą ochotę wskoczyć do ł ó ż ka, nakryć się koł drą i nie myś leć o tym, ż e pod marmurową pł ytą, w tej chwili ozdo­bioną ró ż ami, leż y Mama.

Nic z tego.

Wiem, ż e w szkole skoń czył się mó j okres ochronny. Có ż znaczy prawie dorosł a uczennica, któ ra stracił a matkę, wobec trzech narkomanó w z IV b, nakrytych przez policję w jednym z mieszkań, czy cię ż arnej uczennicy z III c?

Muszę jeszcze skoń czyć matematykę, poprawić ć wiczenie z angielskiego i doczytać o Sł owackim. Na począ tek postana­wiam uporać się z matmą.

Szymek, jak to on, nieprzecię tnie dł ugo marudzi przy zdej­mowaniu kurtki, butó w, potem szuka pantofli, czerwonego resoraka, a na koniec utyka w toalecie. Ojciec w tym czasie już dawno zmienia pilotem programy w telewizorze. Kukuś ka gdzieś dzwoni. Ledwo koń czy, telefon piszczy. Odbieram.



- Olusiu, to ty? - poznaję gł os ciotki - Gdzieś cie byli?

- U Mamy.

- No tak. Cią gł e się do niej wybieram, tylko jakoś nie mogę
znaleź ć czasu. Nie przyjdę do was jutro. Mam kurs BHP, po­
tem wywiadó wkę u Agnieszki.

- A Malwinka?

- Ma grypę. Na wł asne ż yczenie. Tyle razy powtarzał am
jej, ż eby się zaszczepił a, ale ona woli wydać na krem niż na
szczepionkę. - Gł os wibruje oburzeniem.

Ciocia, w przeciwień stwie do Malwinki, uważ a, ż e kobieta stworzona jest tylko po to, by być matką i gospodynią domo­wą. I do tego wcale niepotrzebne są jej modne bluzeczki czy kremy z koenzymami.

Zdaniem ciotki Malwinka zmarnował a sobie ż ycie. Bo co to za ż ycie rozwó dki z dwoma dorastają cymi synami? Na prze­kó r mniemaniu ciotki Malwinka jest wyraź nie zadowolona z tego „zmarnowanego ż ycia". Synó w trzyma kró tko, chodzi do kina i teatru, ma siwawego narzeczonego, któ ry zwraca się do niej per „Malwisiu".

No i kupuje kremy.

Co do mnie, to Malwinkę lubię, ciotka mnie denerwuje i za­wsze w jej obecnoś ci czuję się niepewnie.

- Sł uchasz?
-Mhm.

- To z obiadem tak, jak mó wił am. Trzeba zrobić pranie,
przynieś ć poś ciel z magla. - Ciotka tł umaczy coraz mniej cier­
pliwie, ja przytakuję, ale gdyby trzeba był o coś powtó rzyć, nie
potrafił abym. - Przyjdę z koń cem tygodnia. Pa.

- Kto dzwonił? - pyta tata.

- Ciotka.

- Co chciał a?

No to mó wię. Na ojcu ta wiadomoś ć nie robi wię kszego wraż enia.

- Zaprowadzę Szymka do szkoł y, Kasia go przyprowadzi,
a ty zajmiesz się obiadem. Aha, po drodze zró b jakieś zaku­
py - zarzą dza i szura gazetą.

Po co komu te ró wnania kwadratowe? A co gorsza, wyglą -


da na to, ż e wcześ niejsze zadanie zrobił am do bani. I kiedy tak usił uję się skupić, do pokoju wchodzi Mł oda. Coś tam przekł a­da na swoim biurku ozdobionym kasztanami (wytwarzają zdro­wą aurę ), figurkami sł oni i mó wi:

- Moż e teraz kolacja, co? Skoń czysz potem.

- Daj mi spokó j... - Jak ona moż e cią gle myś leć o jedzeniu?!
Ledwo wyszliś my z cmentarza, przyuważ ył a obskurną budkę
z hot-dogami i oczywiś cie tata kupił jej jednego. - Albo chodź ­
my. - Przecią gam się.

Najszybsze, a przede wszystkim najprostsze, są kanapki. Mechanicznie kroję chleb i smaruję masł em. W gł owie mam pustkę. Do kuchni wchodzi tata, po nim zaraz Szymek. Na twarzy ma nadal rozmazany katar.

- Gdzie są moje czyste koszule? - pyta tata i się ga po butel­
kę mineralnej.

- Chyba w szafie.

- Nie ma.

- Moż e w pralni, w koszu.

- Poszukam. - Wychodzi z kuchni.

- Pani powiedział a, ż e jutro muszę mieć akwarele, a sta­
re już się skoń czył y - mó wi Szymek. - A sklepy już pozamy­
kane.

- Nie mogł eś o tym powiedzieć wczoraj? - warczę.

- Zapomniał em.

- Z takiego zapominania to są minusy - warczę dalej.

Do kuchni wpada Kukuś ka. Spoglą da na stó ł, a potem otwiera lodó wkę.

- Nie ma ż adnego sera! Co bę dę jadł a? - wrzeszczy.

- Jajka - odpowiadam.

 

- Jest tylko jedno! A co z jutrzejszym ś niadaniem? Prze­
cież nie mogę pó jś ć gł odna do szkoł y! - wś cieka się moja sio-
stra-wegetarianka.

- Co z moimi farbami? Jeszcze naboje mi się koń czą -
marudzi Szymek.

- Nie ma koszul! - krzyczy tata z pralni.

Nie wiedzieć czemu, każ de z nich kieruje swoje pytania i ż a­le do mnie.


- Unimarket jeszcze czynny - wtrą ca Szymek.

- Nikt cię nie pytał! - wrzeszczy Kukuś ka.

- Koń czcie kanapki - mó wię, jak gdyby nigdy nic, i ruszam
do pralni nastawić pralkę.

Parę minut po dwudziestej trzeciej Kuka i Szymek naresz­cie ś pią, ojciec tkwi przed telewizorem i oglą da film o ludziach porywanych przez UFO, a ja ziewam nad angielskim. Spać mi się chce coraz bardziej, wię c postanawiam matmę przepi­sać jutro od Majki, aKordiana przekartkować na przerwach.

- Już pó ź no - szepcze tata, stają c w drzwiach. Z duż ego
pokoju dobiegają odgł osy reklamy fanty Podchodzi do Kuki
i poprawia jej koł drę. - Koń cz.

- Już zaraz.

- Dobranoc. Spij spokojnie.
Ł atwo powiedzieć.

dwunastego, poniedział ek

Budzik ć wierka. Otwieram oczy. Sió dma dwadzieś cia. Jezu! Pomylił am się wczoraj. Miał am nastawić na szó stą dwadzie­ś cia. Kuka jeszcze ś pi.

- Pobudka! Pobudka!

Wyskakuję z ł ó ż ka, ł apię ubranie i wybiegam z pokoju. I szok! Na korytarzu stoi ziewają cy Szymek.

- Co tu robisz? - pytam gł upio.

- Idę siku.

- A tata?

- Już poszedł. Sł yszał em, jak wychodził. - Staje przy muszli.
Tego nie przewidział am.

- O któ rej zaczynasz lekcje? - panikuję.

 

- A co dziś jest? - Zamkną ł klapę i teraz myje rę ce nad
wanną.

- A co moż e być po niedzieli? - nie wytrzymuję. - Ś roda?

- No, poniedział ek - odpowiada szybko. Chwilami mam
wraż enie, ż e się mnie boi. - Na dziesią tą czterdzieś ci.

A ja na ó smą. Już wiem! Kukuś ka odprowadzi Mał ego do


ś wietlicy. W poniedział ki ma na dziewią tą czterdzieś ci pię ć. Na szczę ś cie ich szkoł y są blisko siebie.

- Leć się ubierać, ale już. I przestań wreszcie ziewać. - Wy­
pycham go z ł azienki.

Dosł ownie po sekundzie ktoś puka.

- Czego? - Koń czę się namydlać.

- Pospiesz się! - miauczy Kuka.

- Idź na dó ł! - krzyczę.

- Chcę się umyć, a nie siku!

- Któ re bojó wki? - pyta Szymek.

- Jakie znowu bojó wki? - Spł ukuję się w tempie ekspreso­
wym.

- No... Te stare. Zał oż yć je?

Już mam wrzasną ć, ż e siedmioletni chł opak mó gł by sam rozwią zać ten trudny problem, któ re spodnie wybrać, ale Mał y dodaje, ż e przecież najpierw Mama przygotowywał a mu ubra­nie, a ostatnio ja. Robi mi się gł upio.

- Zaraz przyjdę. Poczekaj.

Wcią gam ciuchy na wilgotne jeszcze ciał o. W lustrze moja twarz i Mamy niebieski szlafrok wiszą cy na ś cianie. Odwra­cam wzrok od lustra.

Dokł adnie wiem, jak wyglą dam.

Nic nadzwyczajnego. Mał y nos, mał e uszy i mał e piersi. Dł ugie wł osy i dł ugie nogi. Cera jasna, wł osy ciemne, oczy zie­lone. Ogó lnie szaroś ć i nijakoś ć.

Kukuś ka nadal marudzi pod drzwiami, ż e spó ź ni się prze­ze mnie i ż e powinnam obudzić się wcześ niej, ż eby nie bloko­wać teraz ł azienki.

Zł a jak osa wyskakuję na korytarz.

- Odprowadzisz Szymka do szkoł y.

- Nie mogę. Umó wił am się z dziewczynami w sprawie ga­
zetki.

- Nie zdą ż ę - ję czę. - Pierwszą mam fizykę. I kartkó wkę.
Nie mogę się spó ź nić.

- To niech idzie sam. - Wzrusza ramionami.

Szymek siedzi pó ł goł y na dywanie i skł ada klocki lego. Na biurku pió rnik, porozrzucane kredki i kilka zeszytó w.


- Patrz, jaki pojazd! - Szczupł ą buzię rozjaś nia uś miech.

- Zgł upiał eś? Nie masz rozumu? Zaraz musimy wyjś ć.
Wszystko na mojej gł owie, a ty mi jakieś pojazdy każ esz podzi­
wiać? Pakuj się i ubieraj, raz dwa!

Parę minut po ó smej Szymek koń czy jeś ć kanapkę, popija­ją c ją mlekiem wprost z kartonu.

- Idziemy, idziemy już, pospiesz się - poganiam go bez prze­
rwy.

- Muszę do toalety.

To mam pię tnaś cie minut z gł owy. Za pię ć dziewią ta wpy­cham Mał ego do jego szatni.

- Nie mam akwarel.

- Trudno.

- Dostanę minus.

- Trzeba był o pamię tać. Wieszaj worek.

- A Mama zawsze dawał a mi kanapki - niespodziewanie
zaczyna pł akać - i wodę.

Zamykam oczy, ż eby nie widzieć szczupł ych, zgarbionych plecó w i ramion trzę są cych się od pł aczu. Szymek szlocha co­raz rozpaczliwiej.

- Idź do ś wietlicy. Przyniosę ci farby i coś do jedzenia.

- Naprawdę?
-Mhm.

- A pę dzel też mi kupisz?

- Duż y czy mał y? - Rę kawem kurtki wycieram mu mokre
policzki i nos.

- A mó gł bym dwa?
-OK.

Pomagam mu zał oż yć nad podziw cię ż ki tornister, a potem odprowadzam na pierwsze pię tro, do ś wietlicy.

Najbliż szy papierniczy jest na Wiś lnej. Po drodze kupuję kartonik soku i rogala z czekoladą. Forsy starcza na farby i mał y pę dzel. Potem pę dem do ś wietlicy. Szymek z kilkoma szczerbatymi kolegami przeglą da album z kolorowymi stwor­kami.

- Masz - sapię. - Kuka przyjdzie po ciebie.

- Ooo! Z czekoladą? - cieszy się. - Mó j ulubiony.

l 14


- Patrz, to psajdak! - woł a w zachwycie jeden ze szczerbu-
li dziobią c palcem w obrazek. Jasnobrą zowy stworek z wiel­
kim ż ó ł tym dziobem. Coś poś redniego mię dzy dziobakiem

a kaczką.

Szymek mi macha i doł ą cza do kumpli.

Do szkoł y docieram w poł owie chemii. Fizyka i zapowie­dziana kartkó wka należ ą do zamierzchł ej przeszł oś ci. Leż ą na pó ł ce opatrzonej napisem „bę dą z tego kł opoty".

-  Przepraszam - dyszę, wpadają c do klasy.
Chemiczka, mł oda i szczupł a, odkł ada kredę, wyciera pal­
ce chusteczką wyję tą z kieszeni dzwonó w.

- Korki? Czy zepsuty budzik? - pyta.

- Raczej zwykł e ż ycie - mruczę pod nosem, siadają c w ł aw­
ce obok Majki.

Czuję się podle, a przecież dzień dopiero się zaczą ł.

- Aleksandra, nie dosł yszał am. Jeszcze raz, tylko gł oś niej.
Wstawać nie musisz.

Jestem spocona, zł a, obraż ona na cał y ś wiat, a najbardziej na tę parszywą Kukę.

-No?

Zaciskam zę by.

Wiem, co powinnam. Powinnam powiedzieć prawdę. Ż e musiał am odprowadzić mł odszego brata, a potem uciekł mi autobus. Ale nie mam odwagi. Wolę się skulić i czekać, aż to się skoń czy.

A w ogó le nie lubię chemiczki. Denerwuje mnie, ż e siada na ł awce, ż e zwraca się do nas przezwiskami, ż e jest taka, jaką ja nigdy nie bę dę. Pewną siebie mł odą kobietą.

- Jej umarł a mama - mó wi ktoś zduszonym szeptem za
moimi plecami.

Odwracam się bł yskawicznie. Któ ry to kretyn? Któ ry? Pawł owski czy Sierdel?

- Siadaj, Aleksandro. Przerwał aś nam.

Chemica odwraca się do tablicy i pisze wzory. Na policz­kach mam rumień ce. Czym prę dzej pochylam się nad pleca­kiem.

Boż e, czemu na ś wiecie są tacy gruboskó rni kretyni?

l 15


To tylko począ tek dzisiejszej katorgi. Na polskim wychodzi na jaw, ż e nie znam Kordiana, wię c w dzienniku przy moim nazwisku pojawia się pał a, a pó ź niej w szatni okazuje się, ż e gdzieś zgubił am polarowy szalik.

W parszywym nastroju wracam do domu. Nastawiam ra­dio i nieruchomieję w fotelu. Niby nic się nie wydarzył o, bo jedynka to dla mnie nie pierwszyzna, a mam szczerą ochotę powiesić się.

Uś wiadamiam sobie, ż e nie mamy obiadu. Zwlekam się do kuchni. Mroż onka do garnka. To brą zowawe, pomarszczone, to chyba pieczarki. Woda, kostka rosoł owa i pó ł ł yż eczki soli.

Piszczy telefon.

- Pań stwo Winnicy?

- Tak.

- Dzwonię ze ś wietlicy. Już jest wpó ł do pią tej! Ś wietlica
czynna jest do szesnastej.

- Nie rozumiem...

- Szymek nadal tu jest.
A to mał pa z tej Kukuś ki!

- Bardzo przepraszam, siostra miał a przyjś ć po niego... Bę dę
za pię tnaś cie minut.

Gruba ś wietliczanka wysł uchuje jeszcze raz moich zziaja­nych przeprosin. Rozumie, ale chce, by inni zrozumieli, ż e ona też ma dom. I ż e bardzo, ale to bardzo się ś pieszy.

Cał ą drogę Mał y zamę cza mnie opowiadaniami o pokemo-nach. Mam serdecznie doś ć sł uchania o ewolucjach, rodzajach i o tym, co któ ry potrafi. Z ulgą wchodzę do domu. Bał agan wszechobecny, a Jopek tak wyje, ż e aż szyby dzwonią.

- Zapomniał aś wył ą czyć zupę - mó wi Kuka. - Dobrze, ż e
wró cił am i dolał am wody.

- Przycisz! - nie wytrzymuję i wrzeszczę.

- Oj, zaraz. - Znika w có rusiowym.

- Nie odebrał aś Szymka! - Idę za nią. - Szymek, rozbieraj
się i do lekcji! - krzyczę.

Kuce rzednie mina. Ale tylko trochę i nie na dł ugo.

l 16


 

- Każ demu moż e się zdarzyć. Za to uratował am zupę.

- Gł odny jestem - odzywa się Szymek.

Chrobocze klucz w zamku. Wchodzi tata, trzymają c przed sobą firmowe pudeł ko „Cracovii".

- Na deser - mó wi. - Kremó wki. Coś się stał o?

- Nie odprowadził eś Szymka, nie zostawił eś pienię dzy -
odpowiadam.

- Przypomniał em sobie o tym dopiero w poł udnie. - Ojciec
wiesza pł aszcz, a Szymek obwą chuje pudeł ko. - Ale był em
pewny, ż e moje có reczki sobie poradzą.

- Ja uratował am zupę, bo Olka nalał a za mał o wody!

- Dzielna dziewczynka. - Tata cmoka Mł odą w czubek gł o­
wy. - Moż na na tobie polegać. Wł aś nie... Olusiu, nie przygoto­
wał aś mi koszuli.

Patrzę na tatę. Ciemne spodnie, ciemna marynarka i grana­towa sportowa koszulka z koł nierzykiem. Ś rednio to wyglą da.

- Przepraszam.

- Tylko dziś nie zapomnij - odzywa się mał pa-Kukuś ka.

- Wł aś nie - przytakuje tata. - Co na obiad?

- Zupa i frytki. Znalazł am je w zamraż alniku - mruczę. -
Potem trzeba iś ć do sklepu. Lodó wka pusta.

Po obiedzie i kremó wkach przygotowuję listę zakupó w. Jest tak dł uga, ż e ojciec postanawia jechać do Tesco, a wcześ niej do bankomatu. I proponuje Szymkowi, ż eby z nim pojechał, bo mę ż czyź ni muszą trzymać się razem.

Zamykam za nimi drzwi i idę do có rusiowego. Kukuś ka siedzi przy swoim biurku, w uszach sł uchawki.

- Ej, chcę porozmawiać - mó wię.

- No? - Wył ą cza walkmana, co biorę za dobrą monetę.

- Przegię ł aś dzisiaj z Szymkiem.
Od razu nastroszą się.

- Ale uratował am zupę.

- Ró b to, co został o wcześ niej ustalone!



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.