Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Pozdrowienia, Ojciec



 

Benjamin skoń czył czytać i zatrzymał na chwilę wzrok na dole drugiej kartki, po czym zmią ł list i wł oż ył do kieszeni marynarki.

- Chodź my - rzucił. Podszedł do ł ó ż ka i wycią gną ł rę kę do Elaine.

- Co?

- Powiedział em: chodź my.

- Co?

- Od razu bierzemy ś lub.

Elaine gapił a się na niego, siedzą c na skraju ł ó ż ka.

- Czy... czy przeczytał eś ten list? - wydusił a.

- Przeczytał em. Chodź my już.

- I nie masz nic do powiedzenia?

- Nie lubię wyzwisk - ucią ł. Wzią ł ją za rę kę. Wyrwał a ją i wstał a wolno z ł ó ż ka.

- Mó wisz, ż e nie lubisz wyzwisk, tak?

- Zgadza się.

- I tylko tyle masz do powiedzenia?

- Chodź my.

- Benjaminie - zaczę ł a Elaine. - Moi rodzice się rozwodzą! Nasi ojcowie rozwią zują spó ł kę!

Ponownie chwycił ją za ramię.

- Czy... czy choć trochę cię obchodzi to, co zrobił eś?

- Nie.

- Co?

- Bierzemy natychmiast ś lub.

Elaine znowu wyszarpnę ł a rę kę i zaczę ł a powoli krę cić gł ową.

- Benjaminie?

- Co?

- Jeż eli jeszcze choć raz nawet odezwiesz się do mnie, to wezwę policję.

Odwró cił a się i ruszył a w stronę drzwi. Benjamin staną ł przed nią.

- Zejdź mi z drogi.

- Nie.

Elaine odwró cił a się, przecię ł a pokó j i stanę ł a przy oknie. Otworzył a je. Za oknem znajdował a się prowadzą ca na ziemię metalowa drabinka przeciwpoż arowa.

- Przestań się wygł upiać! - zawoł ał Benjamin. Przebiegł przez pokó j i zatrzasną ł okno. - Posł uchaj, Elaine - powiedział. - Posł uchaj. - Ują ł jej rę kę. - Oczywiś cie, ż e mnie to obchodzi. Jakż e mogł oby mnie to nie obchodzić? Ale ja cię kocham. Kocham cię, Elaine.

- Ale jak moż esz tak stać i mó wić, ż e nie lubisz wyzwisk?

- Elaine, przepraszam, ż e to powiedział em. Ale chcę, ż ebyś my się pobrali. Nic innego się nie liczy.

- Moi rodzice się rozwodzą, Benjaminie. - Elaine podeszł a z powrotem do ł ó ż ka i opadł a na nie. - Mó j ojciec...

Benjamin usiadł przy niej.

- Posł uchaj - zaczą ł. - Wiem, ż e to tragedia w ich ż yciu. Czuję się za to odpowiedzialny. Ale to, co jest naprawdę waż ne, Elaine, to ty i ja.

- Nie nasi rodzice?

- Posł uchaj, Elaine. On nie wie... on nie wie, co mó wi. Pisze, ż e jestem... - Się gną ł szybko do kieszeni po list i otworzył go. - Pisze, ż e jestem podł y. Nieuczciwy.

- No i co?

- Przecież nie jestem taki, Elaine. Prawda?

- On jest moim ojcem, Benjaminie.

- To nie o to chodzi.

- To o to chodzi.

- Chodzi o to, ż e bł ę dnie ocenia sytuację. Uważ a, ż e jestem zł y.

- Daj mi ten list.

- Oczywiś cie, ż e on jest twoim ojcem. Ale powinnaś zrozumieć... powinnaś zrozumieć, ż e w tym wypadku nie wie, co mó wi.

- Nie chce, ż ebym wychodził a za ciebie.

- Zgoda. Ale nie chce dlatego, ż e...

- Dlatego, ż e sprawił eś mu bó l.

- Raczej uraził em jego dumę - sprecyzował Benjamin. - Sł uchaj, przede wszystkim twoich rodzicó w już wcześ niej niewiele ł ą czył o. On sam to przyznaje. A ja rozmawiał em o tym z twoją matką. Powiedział a, ż e nigdy go nie kochał a.

- Daj mi list.

- Zaczekaj. Twoja matka...

- Nie obchodzi mnie, co ci powiedział a. Jeś li masz w sobie tak niewiele wspó ł czucia, ż e...

- Mam wspó ł czucie, Elaine. Ale usił uję ci pokazać, ż e twó j ojciec ma bł ę dny obraz mojej osoby.

- On wie o tym.

- O czym?

- Ż e to, co pisze, nie jest prawdą.

- Wię c dlaczego tak pisze?

- Dlatego, ż e sprawił eś mu bó l, Benjaminie. Nie wie, co robić.

- No dobrze - rzekł Benjamin. - Ale nie powinnaś...

- Czy mogę prosić o list?

Podał go jej.

- Czego nie powinnam? - spytał a, skł adają c go i wygł adzają c rę ką.

- Powinnaś spró bować sama okreś lić swoje stanowisko w tej sprawie. Powinnaś zdać się na wł asne uczucia.

- I zapomnieć o uczuciach ojca?

- Zgadza się. Naprawdę uważ am, ż e tak wł aś nie trzeba. Elaine wstał a i podeszł a do biurka. Wzię ł a kopertę i wł oż ył a list do ś rodka.

- Wię c sł uchaj - powiedział Benjamin, zrywają c się na nogi. - Teraz pó jdziemy i od razu zrobimy badania krwi.

- Nie masz prawa prosić mnie o to.

- Elaine, ja cię o to bł agam!

- No to nie masz prawa mnie bł agać.

- Ale nic na to nie poradzę.

Elaine przecię ł a pokó j i stanę ł a przy drzwiach.

- Elaine?

- Muszę teraz iś ć się pouczyć - oznajmił a.

- Ale czy moglibyś my wzią ć najpierw ś lub? - zapytał Benjamin, idą c za nią. - Potem bę dziesz mogł a się uczyć.

- Nie.

- Elaine.

- Co?

- Nie zamierzasz chyba... to znaczy, mó wił aś o wezwaniu policji...

- Nie zrobił abym tego, Benjaminie.

- Ale co teraz bę dzie?

- Nie wiem. Porozmawiam z ojcem, kiedy przyjedzie.

- Powiesz mu, ż e chcemy się pobrać?

- Tak.

- Powiesz mu, ż e nic nas nie powstrzyma?

- Powiem mu, ż e się kochamy.

- Naprawdę tak powiesz?

Skinę ł a gł ową, otworzył a drzwi i wyszł a na korytarz. Kiedy był a w poł owie schodó w, Benjamin wybiegł za nią.

- Elaine?

Zatrzymał a się.

- Zostań tu ze mną, proszę cię.

Odwró cił a się w jego stronę i poszł a z powrotem na gó rę. Pocał ował a go.

- Bę dę w swoim pokoju - powiedział a.

- Ale moż e przyniosł abyś ksią ż ki tutaj? Bę dę cicho.

- Nie ucieknę - zapewnił a go.

- Przyrzeknij mi.

- Przyrzekam ci, ż e nie ucieknę.

- Bo bym normalnie zwariował, Elaine - oznajmił Benjamin, ujmują c jej dł onie. - Normalnie postradał bym zmysł y.

Pan Robinson zjawił się nastę pnego dnia rano. Benjamin stał przy oknie i patrzył na ulicę, gdy przed domem zatrzymał a się taksó wka i wysiadł z niej pan Robinson. Benjamin patrzył, jak pł aci kierowcy, po czym wznió sł oczy do gó ry i sł uchał, jak otwierają się drzwi wejś ciowe i jak pan Robinson wchodzi na pię tro. Po chwili ciszy rozległ o się pukanie do drzwi. Benjamin wstrzymał oddech i zamarł. Pukanie powtó rzył o się.

- Proszę.

Drzwi rozwarł y się i pan Robinson wkroczył do ś rodka. Benjamin odwró cił się. Na jego widok pan Robinson przystaną ł bez sł owa. Dł ugo mu się przyglą dał, po czym odchrzą kną ł. Unió sł dł oń do ust i chrzą kał jeszcze przez pewien czas.

- Czy zechcesz... - odezwał się w koń cu. - Czy zechcesz moż e powiedzieć mi, dlaczego to zrobił eś?

Benjamin pokrę cił gł ową.

- Ja nie... Ja nie...

- Czy ż ywisz do mnie jaką ś szczegó lną urazę, któ rą chciał byś mi wyjawić? - zapytał pan Robinson i znowu chrzą kną ł. - Czy z jakiegoś powodu czujesz do mnie szczegó lną zł oś ć?

Benjamin wcią ż krę cił gł ową.

- Nie - odparł - to nie o to...

- Czy moż e powiedział em kiedyś coś, co wzbudził o w tobie taką wzgardę? Czy też moż e po prostu gardzisz wartoś ciami, któ re wedł ug ciebie reprezentuję?

- To nie miał o nic wspó lnego z panem.

- No wiesz, Ben, to miał o ze mną sporo wspó lnego - oś wiadczył pan Robinson. - I chciał bym dowiedzieć się, co czujesz w stosunku do mnie, jeż eli w ogó le coś czujesz. Chciał bym wiedzieć, dlaczego mi to zrobił eś.

- Nie panu!

- Ależ tak, Ben. Mnie. Zdradził eś moje zaufanie. Oszukał eś mnie. Czy masz jakiś powó d...

- Nie był o ż adnego powodu, panie Robinson.

- No có ż - rzekł pan Robinson - mogę zrozumieć, dlaczego twierdzisz, ż e nikt tu nie ponosi odpowiedzialnoś ci. Rozumiem, dlaczego chciał byś, ż eby na tym stanę ł o. Ale wiesz, Ben, jesteś trochę za duż y, by mó wić, ż e nie jesteś odpowiedzialny...

- Jestem odpowiedzialny!

- Jesteś odpowiedzialny, ale nie był o ż adnego powodu? To interesują ce...

- Nie był o ż adnego osobistego... ż adnego osobistego...

- Ż adnego osobistego motywu?

- Wł aś nie. Nie był o.

- No, to interesują cy sposó b traktowania tej sprawy, Ben. Kiedy się sypia z czyją ś ż oną i mó wi się, ż e nie był o...

- Panie Robinson - przerwał Benjamin, robią c krok do przodu. - To był a moja wina. Pró buję...

- Ben, jesteś my chyba cywilizowanymi ludź mi. Czy koniecznie musimy sobie grozić?

- Nie groż ę panu.

- To przestań, proszę, zaciskać pię ś ci. Dzię kuję.

- Pró buję panu wyjaś nić, ż e osobiś cie nie mam nic przeciwko panu. Pró buję powiedzieć, ż e nie odczuwam do pana urazy.

- Ale też i mnie szczegó lnie nie szanujesz, co?

- Nie, nie szanuję.

Pan Robinson skiną ł gł ową.

- Có ż - rzekł - chyba nie mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia, Ben. Ale uważ am, ż e powinieneś znać konsekwencje tego, co zrobił eś. Uważ am, ż e powinieneś dowiedzieć się, ż e ja i moja ż ona bierzemy wkró tce rozwó d.

- Ale dlaczego? - zapytał Benjamin.

- Dlaczego?

- To, co się stał o, nie powinno mieć najmniejszego znaczenia.

- No, to... to rzeczywiś cie wspaniał e stwierdzenie, Ben. Czy naprawdę tak to odczuwasz? Ż e to, co zrobił eś, zupeł nie nie ma znaczenia?

- Niech pan posł ucha - zaczą ł Benjamin, robią c kolejny krok do przodu. - Poszliś my... Poszliś my razem do ł ó ż ka. Ale to był o bez znaczenia. Zupeł nie bez znaczenia. Ró wnie dobrze... Ró wnie dobrze mogliś my sobie po prostu podać rę ce.

- Podać rę ce - powtó rzył pan Robinson. - Ben, jesteś chyba na tyle dorosł y, ż eby wiedzieć, ż e jest drobna ró ż nica mię dzy podaniem kobiecie rę ki a...

- Nie był o ż adnej ró ż nicy!

- Nie? - zdziwił się pan Robinson. - Zawsze mi się wydawał o, ż e kiedy mę ż czyzna się rozbiera, idzie z kobietą do ł ó ż ka i ma z nią stosunek, to polega to na czymś wię cej niż...

- Nie w tym przypadku!

- Nie w tym przypadku - powtó rzył pan Robinson, kiwają c gł ową. - Niezbyt to pochlebne zdanie o mojej ż onie, prawda?

- Sł ucham?

- Jestem pewien, ż e moja ż ona uważ a siebie za nieco bardziej podniecają cą w ł ó ż ku, niż ty to przedstawiasz.

- Nie rozumie pan.

- Przeciwnie, Ben. Bardzo dobrze to ują ł eś. Zgadzam się z tobą cał kowicie, ż e techniki mił osne pani Robinson pozostawiają wiele do ż yczenia.

- Przekrę ca pan wszystkie moje sł owa!

- Nie krzycz na mnie, Ben.

- Chodzi o to - zaczą ł Ben, krę cą c gł ową i trzymają c rę ce po bokach - chodzi o to, ż e ja nie kocham pań skiej ż ony. Ja kocham pana có rkę.

Pan Robinson opuś cił wzrok na podł ogę.

- No có ż, Ben - zaczą ł. - Nie wą tpię, ż e tak ci się wydaje, Ben. Ale po kilku razach w ł ó ż ku z Elaine, jestem tego cał kowicie pewien, przeszł oby ci ró wnie szybko jak...

- Co?

- Myś lę, ż e powiedzieliś my już dostatecznie duż o na ten temat. - Pan Robinson spojrzał na zegarek. - Nie wiem, Ben, jakie kroki mogę podją ć. Nie jestem pewien, czy mogę wnieś ć sprawę do są du, ale przypuszczam, ż e tak. W ś wietle tego, co się wydarzył o, są dzę, ż e być moż e uda mi się wsadzić cię za kratki, jeś li choć raz jeszcze spojrzysz na moją có rkę.

- Co?

- Ben? - zaczą ł pan Robinson. - Nie bę dę owijał w baweł nę. Uważ am, ż e jesteś niesł ychanie podł y. Uważ am, ż e jesteś bydlakiem. Uważ am, ż e jesteś gnojkiem. A jeś li chodzi o Elaine, to raz na zawsze wybij ją sobie ze swojej plugawej gł owy. Czy jest to dla ciebie cał kowicie jasne?

Benjamin patrzył na niego.

Pan Robinson odwzajemnił jego spojrzenie.

- Có ż, Ben - podją ł. - Nie mam zamiaru się tu z tobą dł uż ej bawić. Ró b, co chcesz. Ale jeś li zdecydujesz się sprawiać mi kł opoty, to moż esz być absolutnie pewien, ż e ci się odwzajemnię.

Po wyjś ciu pana Robinsona Benjamin pozostał na ś rodku pokoju i patrzył prosto na drzwi. Sł yszał odgł os krokó w mę ż czyzny na korytarzu, a pó ź niej na schodach. Drzwi wejś ciowe otworzył y się i trzasnę ł y. Benjamin wahał się przez chwilę, potem wybiegł z pokoju, zostawiają c otwarte drzwi. Zbiegł na dó ł i wypadł na ulicę. Pan Robinson szedł w stronę taksó wki, stoją cej na rogu obok budki telefonicznej. Benjamin poczekał, aż tamten otworzył tylne drzwi taksó wki i zaczą ł wsiadać, po czym puś cił się biegiem w stronę budki i wskoczył do ś rodka, zatrzaskują c za sobą drzwi. Wyszarpną ł z kieszeni garś ć drobnych. Wię kszoś ć monet rozsypał a się po podł odze, ale w dł oni został a Benjaminowi jedna dziesią tka. Wrzucił ją do automatu. Spojrzał przez szklaną ś cianę budki na siedzą cego na tylnym siedzeniu pana Robinsona. Ten spoglą dał przez moment na Benjamina, po czym pochylił się i powiedział coś do kierowcy. Taksó wka odbił a od krawę ż nika i pomknę ł a ulicą.

Benjamin szybko wykrę cił numer. Widział przez szybę, jak taksó wka pę dzi ulicą, a nastę pnie skrę ca za rogiem w kierunku akademika i znika mu z oczu. Przycisną ł sł uchawkę do ucha i zacisną ł pię ś ć. Zabrzmiał sygnał. Potem zapadł a cisza. Sygnał zabrzmiał jeszcze raz.

- Niech ktoś odbierze!

Usł yszał trzask.

- Wendell Hall - oznajmił dziewczę cy gł os.

- Poproszę Elaine Robinson - wydyszał Benjamin. - Pokó j dwieś cie.

- Proszę chwilę zaczekać.

Benjamin spojrzał raz jeszcze w stronę rogu, za któ rym zniknę ł a taksó wka, i zaczą ł zaciskać i rozwierać pię ś ć.

- Halo? - odezwał a dziewczyna. - Wewnę trzny na jej pię trze jest zaję ty...

- Proszę przerwać.

- Sł ucham?

- Proszę przerwać tamtą rozmowę!

- Proszę pana, nie wolno mi...

- To wyją tkowo pilne! - wrzasną ł Benjamin, mocniej przyciskają c sł uchawkę do ucha. - Proszę przerwać tamtą rozmowę i poprosić Elaine Robinson! W tej chwili!

Nie był o odpowiedzi.

- Sł yszy pani?

- No... - przemó wił a wreszcie dziewczyna. - Nie wiem, czy powinnam...

- Proszę ją przerwać! Natychmiast!

Benjamin sł yszał, jak dziewczyna odchrzą knę ł a.

- Bardzo przepraszam - dobiegł go jej gł os. - Mam pilny telefon do Elaine Robinson. Czy mogł abym uprzejmie prosić o chwilowe przerwanie rozmowy i przywoł anie jej do telefonu?

Benjamin skiną ł gł ową.

- Zaraz podejdzie - powiedział a do niego dziewczyna. Benjamin czekał, wytę ż ają c sł uch. W koń cu usł yszał kroki i szmer podnoszonej sł uchawki, a zaraz potem dziewczę cy gł os.

- Halo?

- Elaine, posł uchaj. Przed chwilą był u mnie twó j ojciec. Jest teraz w drodze do ciebie. Jest trochę rozdraż niony, wię c nie wiem, co ci powie ani co zrobi, ale musisz mi przyrzec, ż e niczego nie zrobisz ani nigdzie z nim nie pojedziesz, zanim nie zadzwonisz do mnie. Zapisz mó j numer i zanim wyjdziesz z budynku...

- Przepraszam.

- Co?

- Niezrę cznie mi sł uchać tego wszystkiego. Ja nie jestem Elaine.

- Co?!

- Jestem jej koleż anką z pokoju. Elaine wyszł a ze swoim ojcem jakieś pó ł minuty temu.

Benjamin spę dził resztę dnia, spacerują c przed Wendell Hall i obserwują c wchodzą ce i wychodzą ce dziewczyny. Elaine nie wró cił a. Pó ź nym popoł udniem i wczesnym wieczorem zauważ ył parę razy, jak w oknach gromadzą się mał e grupki dziewczą t i przyglą dają mu się. W pewnej chwili jedna z nich wyszł a nawet z budynku i zbliż ył a się do niego, by spytać, czy coś się stał o.

- Nie - odpowiedział Benjamin.

Zrezygnował z kolacji i dalej spacerował przed akademikiem. Tymczasem zrobił o się ciemno. Wzdł uż ulicy i na dziedziń cu zapł onę ł y latarnie. Tuż po pó ł nocy Benjamin wkroczył do holu i podszedł do dziewczyny w recepcji.

- Chciał bym się dowiedzieć, czy jakaś dziewczyna mogł aby wejś ć tutaj i nie zauważ ona dostać się do pokoju - odezwał się.

- W tym budynku?

- Tak.

- Mogł aby dostać się przez suterenę.

- Suterenę?

- W suterenie jest stoł ó wka - wyjaś nił a dziewczyna. - Mogł a pojechać do siebie windą ze stoł ó wki.

- Ale jak dostał aby się do sutereny?

- Mogł aby wejś ć z innego akademika.

- Proszę zadzwonić do pokoju Elaine Robinson - powiedział Benjamin. - Pokó j dwieś cie.

- Już jest za pó ź no na rozmowy - oznajmił a recepcjonistka.

- Nie muszę z nią rozmawiać - zaznaczył Benjamin. - Ale muszę wiedzieć, czy jest w swoim pokoju.

- Z pewnoś cią. O tej porze wszystkie dziewczę ta muszą być u siebie.

- Jest pani pewna?

Dziewczyna skinę ł a gł ową.

- Jest pani absolutnie pewna, ż e jest u siebie w pokoju?

- Musi być.

- W porzą dku. Dzię kuję pani.

Benjamin zasną ł dopiero przed ś witem. Kiedy się obudził, był o już koł o poł udnia. Wyskoczył z ł ó ż ka, ubrał się szybko i popę dził do baru po drugiej stronie ulicy na kawę. Potem pokonał biegiem kilka przecznic dzielą cych go od akademika i wpadł do holu.

- Proszę poprosić na dó ł Elaine Robinson - rzekł. - Pokó j dwieś cie.

Dziewczyna wykrę cił a numer i czekał a, stukają c oł ó wkiem w blat.

- Nikt nie odpowiada - odparł a.

- Niech pani jeszcze pró buje.

Nasł uchiwał a jeszcze chwilę, po czym pokrę cił a gł ową.

- Wię kszoś ć dziewczą t ma teraz zaję cia - wyjaś nił a, odkł adają c sł uchawkę.

- W jaki sposó b mogę się dowiedzieć, na jakich zaję ciach ona w tej chwili jest?

- To chyba nie bę dzie moż liwe.

- Muszę się dowiedzieć.

Dziewczyna zmarszczył a brwi.

- Proszę pó jś ć na stoł ó wkę - oś wiadczył a. - Za jakieś dziesię ć minut wszystkie dziewczę ta bę dą tam jadł y lunch.

Pod akademikiem cią gną ł się dł ugi betonowy tunel. Wzdł uż jego sufitu biegł y w ró wnych odstę pach lampy, a na koń cu znajdował y się dwuskrzydł owe szklane drzwi. Był y zamknię te na klucz. Kilka dziewczą t uformował o już przed nimi kró tką kolejkę. Benjamin pobiegł tunelem do drzwi i zerkną ł do wielkiej sali peł nej pustych stoł ó w i krzeseł, otoczonej lś nią cymi aluminiowymi kontuarami. Kobiety i mę ż czyź ni w starszym wieku, ubrani w biał e fartuchy, wstawiali w otwory wielkie dymią ce kotł y, a na pó ł ki nad kilkoma kontuarami kł adli talerzyki z sał atkami, pasztecikami i ciastkami. Po przeciwnej stronie sali znajdował y się identyczne drzwi, za któ rymi Benjamin dostrzegł dziewczyny ustawione w kolejce w nastę pnym tunelu. Szarpną ł drzwiami.

- To stoł ó wka tylko dla dziewczą t z tego akademika - zauważ ył a pierwsza dziewczyna z kolejki.

Benjamin raz jeszcze omió tł wzrokiem salę, po czym obró cił się do czekają cych studentek.

- Czy któ raś z was zna moż e Elaine Robinson? - zapytał.

Spojrzał y na niego, a stoją ca najbliż ej dziewczyna pokrę cił a przeczą co gł ową. Benjamin znowu odwró cił się w stronę wejś cia. Chwilę potem jedna z kucharek ruszył a wolno przez salę z kluczem w rę ku i otworzył a drzwi. Rozwarł a je na oś cież, a dziewczę ta zaczę ł y wchodzić do ś rodka. Brał y tace ze sztuć cami pchał y je po srebrzystym kontuarze, stawiają c na nich po drodze talerze z mię sem, sał atkami i ciastem. Benjamin wbiegł do stoł ó wki i ruszył szybko w stronę drugiego tunelu. Jedna z ubranych na biał o kobiet zbliż ył a się do niego.

- To stoł ó wka tylko dla dziewczą t - oś wiadczył a.

- Czy zna pani dziewczynę o nazwisku Elaine Robinson?

- Nie - odparł a kucharka. - I nie wolno ci tu wchodzić.

- To strasznie waż ne - rzekł Benjamin.

Przeszedł szybko mię dzy stoł ami dzielą cymi go od przeciwległ ych drzwi. Zerkną ł na studentki ustawione na począ tku znikają cej w tunelu kolejki. Nie był o wś ró d nich Elaine. Wszedł do tunelu i ruszył wzdł uż sznuru dziewczą t.

- Czy znasz moż e Elaine Robinson? - zagadną ł jedną z oczekują cych.

Pokrę cił a gł ową i przesunę ł a się do przodu.

- Czy znasz moż e Elaine Robinson?

- Przykro mi - odparł a nastę pna. Uś miechnę ł a się i przesunę ł a o jedno miejsce.

W cią gu kilkunastu minut stoł ó wka wypeł nił a się niemal cał kowicie dziewczę tami. Czę ś ć z nich siedział a przy stoł ach, czę ś ć stał a z jednej strony sali z tacami w rę kach, szukają c wzrokiem wolnego miejsca. Jeszcze inne przesuwał y się szybko wzdł uż kontuaru, wybierają c dania. Benjamin obszedł salę tam i z powrotem, rzucają c okiem na dziewczyny, któ re siadał y przy stoł ach, i dziewczyny, któ re wył aniał y się wł aś nie ze sł abo oś wietlonych tuneló w. Elaine jednak nie zauważ ył. W koń cu zatrzymał się przy jakimś zaję tym stoliku. Odczekał, aż dziewczę ta przestaną podnosić widelce do ust i wszystkie spojrzą na niego.

- Czy któ raś z was zna Elaine Robinson? - przemó wił.

Pokrę cił y gł owami. Benjamin podszedł do nastę pnego stoł u.

- Szukam Elaine Robinson. Czy któ raś z was ją zna?

Studentki pokrę cił y gł owami.

W miarę jak stoł ó wka wypeł niał a się, kolejki w obu tunelach stawał y się coraz kró tsze. Wreszcie w cał ej sali został y tylko dwa czy trzy wolne miejsca, a obie kolejki stopniał y i zniknę ł y zupeł nie. Benjamin po raz ostatni przebiegł szybko wzrokiem wszystkie miejsca, po czym pospieszył do stoł u na skraju sali.

- Chciał bym poż yczyć na chwilę twoje krzesł o - zwró cił się do siedzą cej przy ś cianie dziewczyny. Obró cił a się w jego stronę i zmarszczył a brwi. Benjamin poł oż ył dł onie na oparciu krzesł a. Wstał a powoli, a on przysuną ł krzesł o do samej ś ciany.

- Chciał bym, ż ebyś postukał a w szklankę - powiedział do nastę pnej dziewczyny przy stole.

- Co?

- O tak - rzekł Benjamin. Wzią ł z tacy nó ż i zaczą ł stukać rą czką o ś ciankę szklanki. Wrę czył nó ż dziewczynie. - Proszę cię, zró b to dla mnie.

Dziewczyna popatrzył a ze zmarszczonym czoł em na nó ż i wreszcie zaczę ł a nim stukać w szklankę.

Benjamin wszedł na krzesł o. Dziewczę ta przy są siednich stoł ach przestał y jeś ć i spojrzał y na niego. Po chwili uciszył y się stoł y na ś rodku sali, aż w koń cu zapanował a zupeł na cisza, umilkł y wszystkie dziewczę ta i obsł uga za kontuarem.

Benjamin odchrzą kną ł.

- Szukam dziewczyny o nazwisku Elaine Robinson! - zawoł ał. Jego gł os odbił się echem od ś cian. Nikt się nie poruszył. - Czy jest na tej sali ktoś, kto zna Elaine Robinson?!

Nadal nikt się nie poruszył. Po chwili kilka dziewczą t w ró ż nych czę ś ciach sali zaczę ł o wolno podnosić rę ce do gó ry. Benjamin zaczekał, aż ich dł onie wzniosą się ponad gł owy, po czym dodał:

- Bardzo bym prosił te dziewczę ta, któ re podniosł y rę kę, ż eby podeszł y do mnie! Dzię kuję!

Zszedł z krzesł a i podsuną ł je dziewczynie, od któ rej je poż yczył. Ta usiadł a i zabrał a się ponownie do posił ku.

Studentki, któ re podniosł y rę kę, przeciskał y się wolno mię dzy stoł ami i krzesł ami w stronę Benjamina. Pierwsza z nich zbliż ył a się do Benjamina ze zmarszczonym czoł em.

- Znasz ją? - spytał Benjamin.

- Tak.

- Gdzie ona jest?

- Nie wiem - odparł a dziewczyna. - Nie ma jej tutaj?

Benjamin zwró cił się do nastę pnej studentki.

- Znasz ją?

Skinę ł a gł ową.

- Wiesz, gdzie teraz jest?

- Nie ma jej tutaj?

- Nie.

Dziewczyna spojrzał a zafrasowana na podł ogę.

- Prawdopodobnie jest w bibliotece - oznajmił a.

- Jesteś pewna?

- Chyba ma jakiś test dziś po poł udniu. Prawdopodobnie przygotowuje się w bibliotece. Czy coś się stał o?

- Nie. - Benjamin utorował sobie drogę wś ró d zgromadzonych wokó ł niego dziewczą t. - Dzię kuję wam - oś wiadczył. - Moż ecie już wró cić do jedzenia.

W bibliotece nie był o Elaine. Spę dził prawie godzinę, chodzą c po korytarzach i po czytelniach, szukają c jej wś ró d regał ó w i ksią ż ek. W koń cu udał się do informacji tuż przy gł ó wnym wejś ciu.

- Czy jest jakiś sposó b, by odszukać kogoś w tym budynku? - spytał.

Kobieta podniosł a na niego wzrok znad ksią ż ki, któ rą czytał a, i uś miechnę ł a się.

- Nie - odrzekł a.

Benjamin spę dził jeszcze jedną godzinę na poszukiwaniach w bibliotece, a potem wró cił do domu, w któ rym wynajmował pokó j. Ojca dostrzegł dopiero wtedy, gdy staną ł przed frontowymi drzwiami.

- Cześ ć, Ben.

Zamarł i podnió sł wzrok.

- Tato?

- Chyba powinniś my porozmawiać - rzekł pan Braddock.

Benjamin patrzył na niego przez chwilę, po czym pokrę cił gł ową.

- Tato - zaczą ł. - Bardzo... bardzo mi przykro, ale nie mam w tej chwili czasu na rozmowę.

- Myś lę, ż e jednak masz czas.

- Tato...

Pan Braddock chwycił Benjamina za ramię.

- Wejdziemy do ś rodka? - zapytał.

Benjamin nie ruszał się przez chwilę, po czym pchną ł drzwi i zaprowadził ojca na gó rę. Pan Braddock zamkną ł za sobą drzwi i dł ugo spoglą dał na Benjamina, któ ry staną ł po drugiej stronie pokoju, przy biurku.

- Nie wiem, jak mogł eś to zrobić - odezwał się w koń cu ojciec.

Benjamin nie odpowiedział ani nie podnió sł oczu.

- Czy to był a jej wina, Ben?

- Nie - powiedział Benjamin cicho, spoglą dają c w blat biurka.

- Dlaczego to się stał o?

- Nie wiem.

Na stoją cym obok pana Braddocka krześ le wisiał a biał a koszula. Pan Braddock zdją ł ją i spoczą ł na siedzeniu, kł adą c ją sobie na kolanach.

- Ben, chciał bym, ż ebyś usiadł i opowiedział mi, dlaczego tak się stał o.

Benjamin pokrę cił gł ową.

- Usią dź.

Benjamin opadł powoli na krzesł o, nadal nie patrzą c na ojca.

- Powiedz mi, kiedy to się zaczę ł o? - zapytał pan Braddock.

Benjamin wzią ł gł ę boki oddech.

- Nie pamię tam - odpowiedział.

- Ben, powiedz mi, kiedy to się zaczę ł o.

- Latem. Zaczę ł o się to w nocy po przyję ciu z okazji mojego powrotu ze studió w.

- Spał eś z nią tamtej nocy?

- Nie. Zaprowadził a mnie na gó rę po kolacji. Powiedział a, ż e mogę się z nią przespać.

- I co jej powiedział eś?

- Ż e nie są dzę, aby to był o wł aś ciwe.

- I dobrał a się do ciebie.

- Nie.

- To co dalej?

- Zadzwonił em do niej kiedyś wieczorem. Był em przygnę biony. Zaproponował em jej drinka. Spotkaliś my się.

- Gdzie?

- W hotelu.

- Jaki to był hotel?

- Tato, trudno mi o tym opowiadać!

Pan Braddock siedział spokojnie, spoglą dają c na biał ą koszulę, któ rą trzymał na kolanach. Przez dł ugi czas panował a cisza.

- Spakuj się - odezwał się w koń cu ojciec.

- Sł ucham?

- Wracasz ze mną do domu.

Benjamin pokrę cił gł ową.

- Spakuj rzeczy.

- Nie.

- Tak, Benjaminie - stwierdził pan Braddock.

- Tato? - Benjamin wstał. - Doceniam to, ż e tak bardzo się o mnie martwisz, ż e tu przyjechał eś. Ale ja nie mogę stą d wyjechać.

- Z powodu Elaine?

- Owszem.

Pan Braddock skiną ł gł ową.

- Benjaminie, nie chcę, ż ebyś się z nią wię cej spotykał.

Benjamin wbił w niego wzrok i odparł:

- Tato, to niemoż liwe. Nic na to nie poradzę.

- Musisz.

- Nie mogę.

- Ben, chcę ci coś powiedzieć - rzekł pan Braddock i wstał. - Dwa dni temu pan Robinson siedział wieczorem w naszym salonie i pł akał jak dwuletnie dziecko z powodu tego, co mu zrobił eś.

Benjamin milczał.

- Szlochał i pł akał, Ben. Walił pię ś cią w poduszkę jak niemowlę. Był...

- Dobrze już!

Pan Braddock spoglą dał chwilę na syna, po czym zerkną ł na leż ą cą na podł odze walizkę. Podnió sł ją, poł oż ył na ł ó ż ku i otworzył.

- Jutro rano jesteś umó wiony z lekarzem - oznajmił, wkł adają c biał ą koszulę do walizki.

- Co takiego?

- Jesteś umó wiony z psychiatrą.

Benjamin zrobił krok w jego stronę.

- Chyba... chyba się przesł yszał em - wyją kał.

- Chyba nie.

- Posł uchaj - zaczą ł Benjamin. - Mogę mieć ró ż ne problemy, ale z moją gł ową wszystko jest w porzą dku!

- Rusz się, Ben. Pakuj rzeczy.

- Tato, nie wiem, czy przywiozł eś ze sobą kaftan bezpieczeń stwa. Jeś li nie, to bę dzie ci cholernie trudno mnie...

Pan Braddock wyprostował się nagle i z cał ej sił y uderzył Benjamina w twarz wierzchem dł oni. Ten zatoczył się, ale utrzymał ró wnowagę i wbił wzrok w ojca.

- Wybacz mi, Ben.

Pan Braddock podszedł do szafy i wyją ł garnitur. Zanió sł go na ł ó ż ko i zaczą ł skł adać marynarkę. Benjamin usiadł wolno na krześ le obok biurka, wcią ż gapią c się na ojca, któ ry uł oż ył marynarkę w walizce, a nastę pnie zdją ł spodnie z wieszaka. Wreszcie Benjamin obró cił się powoli w stronę biurka. Odsuną ł nieco gó rną szufladę i się gną ł do ś rodka. Chwycił pienią dze. Zerkną ł przez ramię na ojca, któ ry wcią ż skł adał spodnie, po czym powoli wyją ł gruby plik banknotó w. Poł oż ył je na kolanach, a potem wepchną ł do kieszeni spodni. Upewnił się, czy nie wystają na zewną trz, po czym wstał, podszedł do komody i wysuną ł gó rną szufladę. Wycią gną ł z niej spodnie w kolorze khaki i zanió sł je na ł ó ż ko. Zł oż ył je i upchną ł w walizce.

- Ben? - odezwał się ojciec, stają c przy nim.

- Sł ucham?

- Jestem tym zdenerwowany - rzekł pan Braddock, kł adą c dł oń na ramieniu Benjamina. - Jestem strasznie roztrzę siony. Chciał bym, ż ebyś mi to wybaczył. Ż ebyś spró bował zrozumieć.

- Rozumiem - odrzekł Benjamin.

- Mam taką nadzieję - odparł pan Braddock i usiadł z powrotem na krześ le.

- Tato?

- Sł ucham, synu?

- Jak dł ugo tu jechał eś?

- Wyjechał em przed ś witem.

Benjamin pokiwał gł ową.

- Wię c pewnie wró cimy do domu doś ć pó ź no.

- Tak.

Benjamin skoń czył pakować spodnie i ruszył do drzwi.

- Doką d idziesz? - spytał pan Braddock, podnoszą c się z krzesł a.

Benjamin zmarszczył brwi.

- Sł ucham? - zapytał.

- Doką d idziesz, Ben?

- Do ł azienki - odburkną ł Benjamin. - Jest w korytarzu.

Pan Braddock pokrę cił gł ową i usiadł z powrotem na krześ le.

- Ben, wybacz mi - powiedział. - Jestem wykoń czony. Jestem zupeł nie wykoń czony.

- Nie ma sprawy. - odparł Benjamin. Wyszedł na korytarz i zostawił drzwi przymknię te na tyle, ż e zasł aniał y widok z wnę trza pokoju. Potem poszedł do ł azienki i odkrę cił kran. Nastę pnie wycofał się ponownie na korytarz i zatrzasną ł drzwi od ł azienki.

 

- Niech pani poprosi na dó ł Elaine Robinson. Pokó j dwieś cie. - Benjamin obserwował, jak recepcjonistka wykrę ca numer, czeka, aż ktoś podniesie sł uchawkę, i w koń cu zaczyna mó wić:

- Mogę rozmawiać z Elaine Robinson? - Sł uchał a przez chwilę, po czym skinę ł a gł ową. - Dzię kuję, powiem mu. - Odł oż ył a sł uchawkę i zwró cił a się do Benjamina. - Pan Benjamin Braddock, prawda?

- Tak.

- Elaine przerwał a studia - oznajmił a recepcjonistka. - Jej koleż anka zaraz przyniesie panu wiadomoś ć.

Po minucie otworzył y się drzwi jednej z wind i do holu wyszł a jakaś dziewczyna z kopertą w dł oni. Na kopercie widniał o imię i nazwisko Benjamina. Wzią ł ją od niej i rozerwał.

 

Drogi Benjaminie,

Obiecuję, ż e któ regoś dnia napiszę dł ugi list i wszystko wyjaś nię, ale w tej chwili nie jestem w stanie myś leć i wszystko, co mogę powiedzieć, to: wybacz mi, proszę, bo wiem, ż e to, co robię, jest dla Ciebie najlepsze. Kocham Cię, ale nic by z tego nie wyszł o. Jedź do Kanady lub gdzieś indziej, gdzie Cię już nigdy wię cej nie zobaczę.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.