|
|||
Rozdział siódmy. G. L. ROBINSONRozdział sió dmy
Telegram od pani Robinson wsunię to pod drzwi pokoju, kiedy Benjamin spał. Wstał pó ź nym rankiem, podnió sł go, obejrzał z obu stron, po czym otworzył i przeczytał.
RODZICE MÓ WIĄ Ż E JESTEŚ W BERKELEY STOP WYJEDŹ NATYCHMIAST I POTWIERDŹ DZIŚ TELEFONICZNIE STOP INACZEJ POWAŻ NE KŁ OPOTY G. L. ROBINSON
Benjamin przeczytał telegram dwukrotnie, raz zanim się ubrał i drugi raz potem. Postawił go na biurku i pospieszył do ł azienki, aby umyć twarz i uczesać się. Nastę pnie wyszedł na ulicę i zatrzymał pierwszą napotkaną osobę. - Przepraszam - odezwał się. - Czy moż e mi pan powiedzieć, gdzie tu jest jubiler? Po poł udniu, po powrocie z lunchu, chodził tam i z powrotem po pokoju, po czym wrzucił cał e swoje ubranie do poszewki na poduszkę i zanió sł do pralni samoobsł ugowej. Wszystkie suszarki był y zaję te, a kolejka czekają cych był a dł uga, wię c zapakował wilgotne pranie z powrotem do poszewki i zabrał do domu, by tam je wysuszyć. Opró ż nił poszewkę na ł ó ż ku i wybrał się na kolację. Po powrocie posortował pranie i zaczą ł je wieszać. Wł aś nie udrapował ostatnie prześ cieradł o na drzwiach szafy, kiedy zapukał a Elaine. Benjamin przecią ł pokó j i otworzył jej drzwi. - Wchodź - rzekł. Zdją ł mokre spodnie z oparcia krzesł a na ś rodku pokoju i rzucił je na ł ó ż ko. - Usią dź sobie. Elaine ominę ł a krzesł o i zmarszczył a brwi na widok szortó w zwisają cych z abaż uru lampy na biurku. - Wyprał eś swoje rzeczy? - Tak - odparł. - No, siadaj. - Gdzie je prał eś? - Elaine, w pralni samoobsł ugowej. A teraz usią dź proszę na krześ le. Usiadł a. - Nie mieli tam suszarek? - zapytał a. Benjamin przysuną ł sobie krzesł o i usiadł na nim, nie zważ ają c na suszą cą się na oparciu mokrą koszulę. - Oto obrą czka - oś wiadczył. Się gną ł do kieszeni i wyją ł prostą zł otą obrą czkę. - Zobacz, czy pasuje. Elaine wzię ł a ją do rę ki. - Za duż a - ocenił a. - Moż esz przymierzyć? Wsunę ł a na palec. - No i jak? - Za duż a. - Poczekaj. - Ują ł jej dł oń i kilka razy obró cił obrą czkę na palcu. - Rzeczywiś cie - przyznał. - Zobacz. - Elaine zdję ł a obrą czkę z palca serdecznego i wsunę ł a ją na kciuk. - Idealnie - oznajmił a, podnoszą c kciuk do gó ry. - Daj mi ją. Zdję ł a obrą czkę z kciuka i wrę czył a mu. - Zamienię na mniejszą - powiedział, chowają c ją do kieszeni. - Ale model ci się podoba? - Co? - Czy podoba ci się model? - powtó rzył. - Kolor, szerokoś ć i tak dalej. Elaine skinę ł a gł ową. - Ś wietnie. Wezmę o parę numeró w mniejszą. - Ale Benjaminie? - Co? - Jeszcze przecież nie powiedział am, ż e za ciebie wyjdę. - Wiem - odparł. - Ale myś lę, ż e wyjdziesz. - Tak myś lisz? - To znaczy, po prostu czuję, ż e teraz to już jest jakby nieuniknione - wyjaś nił. - Ja tak tego nie odczuwam. Zmarszczył brwi. - Benjaminie? - zaczę ł a Elaine. - Rozmyś lał am o tym. - I co? - I myś lę, ż e nie wyszł oby z tego nic dobrego. - Elaine, mylisz się! Pokrę cił a gł ową. - Dlaczego myś lisz, ż e nie wyszł oby? Elaine wstał a z krzesł a i podeszł a do komody. Spojrzał a na suszą cy się na niej sweter. - Prał eś ten sweter w pralce? - Dlaczego by nie wyszł o? Podniosł a jeden z rę kawó w i przyjrzał a mu się z bliska. - Do wyrzucenia - stwierdził a. Benjamin wstał. - Elaine, do diabł a, dlaczego by nie wyszł o? - Po prostu by nie wyszł o. - Wiesz co, Elaine? - Co? - Przyszł aś tu tej nocy. Już był em gotó w jechać, a ty tu przyszł aś. Dlaczego to zrobił aś? - Nie wiem. Po prostu tę dy przechodził am. - Elaine? Uł oż ył a rę kaw swetra z powrotem na wierzchu komody i wygł adził a rę ką. - Miał em wraż enie, ż e mnie lubisz - cią gną ł Benjamin. - Po tej nocy. Elaine milczał a. - Lubisz mnie? - Lubię - odrzekł a. - No to w porzą dku - ucieszył się Benjamin. - Lubimy się. Wię c pobierzmy się. - Czy moż esz sobie wyobrazić moich rodzicó w? - zapytał a Elaine. Odwró cił a się i spojrzał a mu w twarz. - Twoich rodzicó w? - Czy wyobraż asz sobie, jak bę dą się czuli? - Masz na myś li mamę? - Nie - odparł a. - Ojca. - Ten czł owiek... - odparł Benjamin, wskazują c na ś cianę - Elaine, gdybyś my się pobrali, ten czł owiek był by najszczę ś liwszym facetem na ś wiecie. Zmarszczył a czoł o. - Elaine - kontynuował Benjamin - on wychodzi ze skó ry, ż eby nas skojarzyć. Kiedyś powiedział mi, ż e uważ a mnie niemal za swojego syna. - A co bę dzie, jak się dowie o tym, co się stał o? - Nie dowie się. - Ale jeś li się dowie? - No to co? Przeproszę go. Powiem, ż e postą pił em bardzo gł upio, a on powie, ż e się trochę rozczarował co do mnie, ale potrafi to zrozumieć, i na tym koniec. - Naiwny jesteś - zauważ ył a Elaine. Wró cił a do krzesł a i usiadł a. - Sł uchaj, zapomnij o rodzicach. - Benjamin usiadł przy niej. - Masz jakieś inne wą tpliwoś ci? - Mam. - Jakie? - Nie jesteś gotowy do mał ż eń stwa. - Dlaczego? - Po prostu nie jesteś. Jesteś za mł ody. - Daj spokó j. - Benjaminie, powinieneś najpierw zają ć się innymi rzeczami. Zanim zwią ż esz sobie rę ce mał ż eń stwem, powinieneś zają ć się innymi rzeczami. - Na przykł ad czym? - Nie wiem - odparł a Elaine. - Wczoraj mó wił eś o podró ż ach. - Nie chcę jechać do Kanady. - No to nie do Kanady. Gdzie indziej. - To znaczy gdzie? - Dookoł a ś wiata. Do Afryki. Do Azji. Po innych kontynentach. - Nie cią gnie mnie do innych kontynentó w. - Czy to nie był oby interesują ce? Zobaczyć te wszystkie kraje, innych ludzi i tak dalej? Benjamin pokrę cił gł ową. - To idiotyczne - zauważ ył. Ską d ci przyszedł do gł owy taki pomysł? - Nie chcesz podró ż ować? - Nie, do licha cię ż kiego. - Ale dlaczego? - Bo nie - ucią ł Benjamin. Ale chciał bym wiedzieć, ską d ci przyszedł do gł owy taki pomysł. - No, wydaje mi się, ż e marnujesz czas, siedzą c tak w tym pokoju. Tak samo jak bę dziesz marnował czas, siedzą c ze mną, gdybyś my się pobrali. - W porzą dku - rzekł Benjamin. - Nie wiem, co sprowadził o naszą rozmowę na ten temat, ale nie mam zamiaru fruwać po ś wiecie i poż erać wzrokiem tamtejszych wieś niaczek, czy co tam innego masz na myś li. Wię c wyjdziesz za mnie czy nie? - Nie wiem - odparł a Elaine. - Jakie masz jeszcze wą tpliwoś ci? - Już ż adnych. - W takim razie weź my ś lub. Elaine spuś cił a wzrok na kolana, ale nic nie powiedział a. Benjamin wzią ł ją za rę kę. - Posł uchaj, obmyś lił em już, jak to zrobimy. Najpierw... Moż esz mnie wysł uchać, Elaine? Skinę ł a gł ową. - Dobrze - cią gną ł Benjamin. - Wię c rano idziemy i robimy badania krwi. - Benjaminie, ja jeszcze nie... - Czy moż esz chwilę posł uchać? Elaine skinę ł a gł ową. - Wię c rano robimy badania krwi. Potem zał atwimy sprawę aktó w urodzenia. Ja przypadkowo mam swó j przy sobie. A gdzie jest twó j? - W domu. - Gdzie konkretnie? - W szufladzie. - W któ rej szufladzie? - Co? - Powiedz mi, proszę, w któ rej szufladzie. - W gabinecie. - W porzą dku - rzekł Benjamin. - Wpadnę tam jutro w nocy. - Co zrobisz? - zapytał a Elaine, patrzą c na niego. - Po ten akt. - Wpadniesz do mojego domu? - Zgadza się. Wydostanę go w nocy. - Chcesz się zakraś ć do mojego domu? - Owszem. Elaine zmarszczył a brwi. - To najgł upszy pomysł, o jakim sł yszał am - oznajmił a. - Co w tym gł upiego? - Bo po prostu zadzwonię do ojca i on mi go przyś le. - Ale przecież nie mogą się dowiedzieć o niczym, zanim weź miemy ś lub. - Och. - Wię c już wszystko ustalone. - Powiedział am ci, ż e jeszcze się nie zdecydował am. - Wiem - odparł Benjamin. - Ale tak wł aś nie to zrobimy. - Wstał i podszedł do szafy, by sprawdzić, czy wyschł a już skarpetka wiszą ca na gał ce. - Rozumiem, ż e masz klucz od domu - rzucił. - Benjaminie? - Co? Elaine obró cił a się na krześ le i spojrzał a na niego. - Czy ty naprawdę zdajesz sobie sprawę z tego, co chcesz zrobić? - Oczywiś cie. - Chcesz wpaś ć do mojego domu w ś rodku nocy i wykraś ć akt urodzenia, ale czy myś lisz o reszcie? - Oczywiś cie. - Czy pomyś lał eś o tym, ż e trzeba bę dzie znaleź ć jakieś mieszkanie i robić codziennie zakupy? - Jasne. - Nie pomyś lał eś o tym. - No có ż, nie myś lał em jeszcze o tym, jakie pł atki ś niadaniowe bę dziemy kupować w sklepie. - Dlaczego nie? - Sł ucham? - Przecież wł aś nie o takich sprawach musisz myś leć, Benjaminie. Są dzę, ż e bę dziesz miał ich dosyć już po dwó ch dniach. - Ale przecież nie bę dę miał dosyć ciebie. Elaine wstał a. - Prawdopodobnie bę dziesz - odparł a. - Daj spokó j. - Nie jestem taka, jak myś lisz. - O czym ty mó wisz? - Jestem zwyczajną dziewczyną - kontynuował a Elaine. - Nie jestem bł yskotliwa ani efektowna, ani nic w tym rodzaju. - No i co z tego? - No i uważ am, ż e lepiej by ci był o z kimś bł yskotliwym i efektownym. - Wcale nie - stwierdził Benjamin. - Chcesz mieć szarą gę ś? - Wł aś nie. - A dzieci? - Co dzieci? - No, chcesz mieć dzieci? - spytał a Elaine. - Bo ja chcę. - Ja też. - Daj spokó j. - Co? - Jak ktoś taki jak ty mó gł by chcieć dzieci? - Kiedy ja chcę. - Nie chcesz. - Do cholery, Elaine. Ja chcę mieć dzieci. Zmień my już temat. - Poza tym - cią gnę ł a Elaine - jesteś intelektualistą. Benjamin zerwał skarpetkę z gał ki i odwró cił się. - Elaine? - A ja nie jestem. - Elaine? - Jesteś intelektualistą i powinieneś oż enić się z intelektualistką. - Cholera! - krzykną ł Benjamin. Cisną ł skarpetkę na podł ogę. Przecią ł pokó j i znowu usiadł na krześ le. - Posł uchaj. - Powinieneś oż enić się z kobietą, któ ra potrafi dyskutować o polityce, historii, sztuce i... - Przestań! - Wskazał rę ką na siebie. - Powiedz, czy kiedykolwiek sł yszał aś, jak o tym mó wię? Jeden raz? Czy chociaż raz sł yszał aś, jak mó wię o podobnych bzdurach? - O jakich bzdurach? - O historii i sztuce. O polityce. - Wydawał o mi się, ż e studiował eś te bzdury w college'u. - Odpowiedz na moje pytanie! - Jakie? - Czy kiedykolwiek sł yszał aś, jak o tym mó wię? - O tych bzdurach? - Tak. - Nie, nie sł yszał am. - No to w porzą dku. - Benjamin wstał i pokrę cił gł ową. - Cholera, nienawidzę tego - stwierdził. Podnió sł skarpetkę z podł ogi i powiesił z powrotem na gał ce. - No to ustalmy w koń cu. Wyjdziesz za mnie czy nie? Elaine pokrę cił a gł ową. Benjamin przeszedł przez pokó j i poł oż ył się na ł ó ż ku, na któ rym suszył y się spodnie i koszula. - W czym jeszcze widzisz przeszkody? - zapytał, gapią c się na sufit. - Moje studia. - To znaczy? - Chcę je skoń czyć - oznajmił a. - Kto ci w tym przeszkadza? - Po naszym ś lubie ojciec moż e nie mieć ochoty pł acić dalej za studia. - On nie bę dzie za nie pł acił - rzekł Benjamin, wstają c z ł ó ż ka. - Ja bę dę. - Z czego? - spytał a Elaine. - Z tego, co dostał eś za samochó d? - Posł uchaj - zaczą ł Benjamin, przysiadają c obok niej. - Jutro weź miemy ś lub. Albo pojutrze. Jak tylko zdobę dę twó j akt urodzenia. Potem dostanę pracę jako wykł adowca. - Gdzie? - Tutaj, na mił oś ć boską - rzekł, wskazują c na podł ogę. - Tu, na uniwersytecie. - Po prostu wejdziesz, a oni dadzą ci pracę? - Jasne. Asystenta. Mogę robić doktorat i jednocześ nie pracować jako asystent. - Ską d wiesz, ż e dostał byś pracę? - Dostał bym w cią gu dziesię ciu minut. - Nie są dzę. - Ja tam wiem, ż e dostał bym - stwierdził Benjamin. - Ską d? - Ską d wiem? Bo chcieli mnie przyją ć do Harvardu i Yale. - Pochylił się w jej stronę. - Elaine, miał em propozycje z uczelni na Wschodzie. Rozumiesz? Na Wschodzie. Wię c myś lisz, ż e tutaj nie przyję liby mnie z otwartymi ramionami w cią gu pię ciu minut? - Myś lał am, ż e nie chcesz być nauczycielem. - A dlaczego nie? - Bo nie masz wł aś ciwego nastawienia - zauważ ył a Elaine. - Nauczyciele powinni czuć powoł anie. Benjamin pokrę cił gł ową. - To mit - oznajmił. - Mit? Skiną ł gł ową. - Dobra - powiedział, biorą c ją za rę kę. - No to bierzemy ś lub. - Ale Benjaminie? - Co? - Nie rozumiem, dlaczego jestem dla ciebie taka atrakcyjna. - Po prostu jesteś. - Ale dlaczego? - Powiedział em ci już, po prostu jesteś. Jesteś cał kiem inteligentna. Jesteś uderzają co pię kna. - Uderzają co? - Pewnie. - Nie jestem uderzają co pię kna, bo mam odstają ce uszy. Benjamin przyjrzał im się ze zmarszczonym czoł em. - Są w porzą dku - stwierdził. - Ale Benjaminie? - Co? - Paru rzeczy nie rozumiem. - Jakich rzeczy? - Jesteś przecież naprawdę zdolny. - Elaine, proszę cię. Nie zaczynaj od począ tku. Poważ nie. Skinę ł a gł ową. - A wię c - podją ł Benjamin - bierzemy ś lub. Prawda? - Dlaczego nie zacią gniesz mnie sił ą, jeż eli tak bardzo chcesz się ze mną oż enić? - Mam zacią gną ć cię sił ą? Skinę ł a gł ową. - Dobrze, zacią gnę - obiecał. - Jak zrobimy badania krwi. Siedzieli jeszcze przez chwilę, patrzą c na siebie. Wreszcie Benjamin skiną ł gł ową. - Dobra, rano badania - stwierdził. - Kiedy chcesz jechać? - Doką d? - Do szpitala - wyjaś nił. - Masz zaję cia o dziesią tej? - Nie. - Dobrze, bę dę przed akademikiem o dziesią tej. - Najpierw muszę się spotkać z Carlem - oznajmił a Elaine. - Co? - Z tym chł opakiem, któ rego poznał eś w zoo. Z Carlem Smithem. - A co on ma z tym wspó lnego? - Powiedział am mu, ż e moż e za niego wyjdę. - Co? - zapytał Benjamin i wstał. - Poprosił mnie o rę kę. Powiedział am, ż e się zastanowię. - No wiesz, Elaine. - Co? - Dlaczego, do diabł a, nie powiedział aś mi o tym? - Bo to nie twoja sprawa. - Mó wisz, ż e to nie moja sprawa? - Wł aś nie. - Na mił oś ć boską, Elaine. - Benjamin znowu usiadł. - Ilu to już zrobił o? - Ilu mę ż czyzn mi się oś wiadczył o? - Tak. - Nie pamię tam - odparł a Elaine. - To znaczy, ż e jeszcze ktoś opró cz niego? Skinę ł a gł ową. - Ilu? - Nie pamię tam, Benjaminie. - No to spró buj sobie przypomnieć. Sześ ciu? Siedmiu? Elaine ponownie skinę ł a gł ową. - Ż artujesz sobie ze mnie? - Nie, nie ż artuję. - Naprawdę chcesz powiedzieć, ż e prosił o cię o rę kę sześ ciu czy siedmiu facetó w? - Benjaminie, uważ am, ż e to zupeł nie nie twoja sprawa. - Kiedy on to zrobił? - Co? - Carl. Kiedy cię poprosił? - Ostatnim razem, kiedy go widział am. - Wtedy, kiedy go poznał em? W zoo? - Benjaminie, dlaczego tak się denerwujesz? - Jak on to zrobił? - Co? - Czy uklą kł przed tobą? Mam nadzieję, ż e nie padł przed tobą na kolana. - Nie, Benjaminie. - No to co powiedział? Po prostu oznajmił kró tko, o co chodzi? Powiedział: “Elaine, czy wyjdziesz za mnie? " - Co ci jest? - Jestem ciekaw. Elaine zmarszczył a brwi i potrzą snę ł a gł ową. - Powiedział, ż e uważ a, ż e był aby z nas cał kiem dobrana para. - O nie - ję kną ł Benjamin. - Sł ucham? - Tak powiedział? - Owszem, tak powiedział. - “Był aby z nas dobrana para"? On naprawdę... - Na Boga, Benjaminie. Co ci się stał o? - Kim on jest? - dociekał Benjamin. - Studentem? - Studiuje medycynę. - Na któ rym roku? - Na ostatnim. Benjamin pokiwał gł ową. - A gdzie ci się oś wiadczył? W swoim samochodzie? Podczas kolacji? Elaine wstał a. - To nie twoja sprawa - stwierdził a. - Gdzie ci się oś wiadczył? - W swoim mieszkaniu. - Poszł aś do niego? - Tak, Benjaminie. - Ale nie... mam nadzieję, ż e nie... - Nie, Benjaminie. Nie został am na noc. Benjamin wyszczerzył nagle zę by w uś miechu. - Tak wię c - zaczą ł - kochany Carl zabrał cię do swojego mieszkania i poszedł na cał oś ć, prawda? - Do widzenia, Benjaminie. - Czy wł ą czył muzykę? Czy... Elaine pokrę cił a gł ową i podeszł a do drzwi. Benjamin ruszył za nią. - Doką d idziesz? - Muszę się pouczyć - oznajmił a. Otworzył a drzwi i zaczę ł a schodzić na parter. - Bierzemy jutro ś lub? - Nie - odparł a Elaine. - Pojutrze? Otworzył a drzwi frontowe. - Nie wiem - powiedział a, wychodzą c na dwó r. - Moż e tak, moż e nie. - Drzwi zatrzasnę ł y się za nią.
Nastę pnego dnia Benjamin zjadł w poł udnie lunch w stoł ó wce uniwersyteckiej. Potem poszedł do akademika i zadzwonił z recepcji do Elaine. Nie był o jej w pokoju. Poczekał trochę na dziedziń cu, a kiedy po niemal pó ł godzinie nie pojawił a się, wró cił wolno do domu. Elaine czekał a na niego w pokoju. Siedział a wyprostowana na skraju ł ó ż ka, trzymają c na kolanach list. - Elaine? - zaczą ł Benjamin. - Wł aś nie... Wycią gnę ł a list w jego stronę. - Od kogo on jest? - zapytał. - Od mojego ojca - wyjaś nił a cicho. Benjamin wzią ł list i usiadł z nim przy biurku. Wyją ł z koperty dwie biał e kartki i zaczą ł czytać.
Kochana Elaine! Mama powiedział a mi o swoim zwią zku z Beniaminem. Rozumiem, ż e powiedział a ró wnież o tym Tobie, w nadziei utrzymania go z dala od Ciebie, ale on już jest w Berkeley. Nie wiem, jak tam wyglą da sytuacja. Nie wiem, czy dokucza Ci osobiś cie, czy jedynie dzwoni, albo coś takiego. W każ dym jednak razie chcę, ż ebyś mi przyrzekł a, ż e nigdy wię cej się z nim nie spotkasz. Jestem pewien, ż e nie masz ochoty go oglą dać, ale bez wzglę du na to, jakich podstę pó w uż yje, chcę być pewien, ż e nie utrzymujesz z nim ż adnego kontaktu. Nie muszę chyba Ci uś wiadamiać, ż e jest to osobnik na wskroś nieuczciwy i podł y. Jego postę powanie mó wi chyba samo za siebie. Gdy tylko bę dzie to moż liwe, wezmę parę dni urlopu i przylecę. Przeprowadzę z nim rozmowę, a potem przyjadę do Ciebie. Matka i ja nie poczyniliś my jeszcze ż adnych ostatecznych krokó w, ale jest prawie pewne, ż e mię dzy nami wszystko skoń czone. Nie widzę powodu, by dł uż ej utrzymywać pozory, w ś wietle tego, co się wydarzył o. Jak zapewne zauważ ył aś, matka i ja oddaliliś my się od siebie w ostatnich latach i być moż e jest to najlepsza chwila, by rozstać się definitywnie. Oczywiś cie nie zgodził bym się na to, gdybym nie miał pewnoś ci, ż e jesteś na tyle dorosł a i dojrzał a, by to znieś ć. Uwierz mi proszę, ż e jesteś jedyną wartoś cią w moim ż yciu i ż e naprawdę bardzo Cię kocham. Choć nie uczynił em tego jeszcze, to czuję się w obowią zku poinformować pań stwa Braddock o tym, co się stał o. To wspaniali ludzie i dobrzy przyjaciele. To prawdziwa tragedia, ż e wł asny syn oszukał ich i okrył wstydem przy takim oddaniu i trosce z ich strony przez tyle lat. Moja spó ł ka z panem Braddockiem bę dzie musiał a oczywiś cie zostać rozwią zana. Jest to dla mnie wielce bolesne, gdyż nasze stosunki był y szczegó lnie bliskie i korzystne. Do zobaczenia wkró tce. Gdyby Benjamin był bardzo agresywny, radzę Ci poinformować wł adze uczelni, ż e przeszkadza Ci w nauce, a z pewnoś cią podejmą przeciw niemu odpowiednie kroki. Jeż eli sytuacja jest na tyle groź na i uważ asz, ż e nie moż esz pozostać na uczelni, to zadzwoń do mnie natychmiast. Przylecę do Berkeley w cią gu paru godzin i zajmę się nim osobiś cie. W każ dym razie zobaczymy się przed koń cem tygodnia.
|
|||
|