Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział siódmy. G. L. ROBINSON



Rozdział sió dmy

 

Telegram od pani Robinson wsunię to pod drzwi pokoju, kiedy Benjamin spał. Wstał pó ź nym rankiem, podnió sł go, obejrzał z obu stron, po czym otworzył i przeczytał.

 

RODZICE MÓ WIĄ Ż E JESTEŚ W BERKELEY STOP WYJEDŹ NATYCHMIAST I POTWIERDŹ DZIŚ TELEFONICZNIE STOP INACZEJ POWAŻ NE KŁ OPOTY

G. L. ROBINSON

 

Benjamin przeczytał telegram dwukrotnie, raz zanim się ubrał i drugi raz potem. Postawił go na biurku i pospieszył do ł azienki, aby umyć twarz i uczesać się. Nastę pnie wyszedł na ulicę i zatrzymał pierwszą napotkaną osobę.

- Przepraszam - odezwał się. - Czy moż e mi pan powiedzieć, gdzie tu jest jubiler?

Po poł udniu, po powrocie z lunchu, chodził tam i z powrotem po pokoju, po czym wrzucił cał e swoje ubranie do poszewki na poduszkę i zanió sł do pralni samoobsł ugowej. Wszystkie suszarki był y zaję te, a kolejka czekają cych był a dł uga, wię c zapakował wilgotne pranie z powrotem do poszewki i zabrał do domu, by tam je wysuszyć. Opró ż nił poszewkę na ł ó ż ku i wybrał się na kolację. Po powrocie posortował pranie i zaczą ł je wieszać. Wł aś nie udrapował ostatnie prześ cieradł o na drzwiach szafy, kiedy zapukał a Elaine. Benjamin przecią ł pokó j i otworzył jej drzwi.

- Wchodź - rzekł. Zdją ł mokre spodnie z oparcia krzesł a na ś rodku pokoju i rzucił je na ł ó ż ko. - Usią dź sobie.

Elaine ominę ł a krzesł o i zmarszczył a brwi na widok szortó w zwisają cych z abaż uru lampy na biurku.

- Wyprał eś swoje rzeczy?

- Tak - odparł. - No, siadaj.

- Gdzie je prał eś?

- Elaine, w pralni samoobsł ugowej. A teraz usią dź proszę na krześ le.

Usiadł a.

- Nie mieli tam suszarek? - zapytał a.

Benjamin przysuną ł sobie krzesł o i usiadł na nim, nie zważ ają c na suszą cą się na oparciu mokrą koszulę.

- Oto obrą czka - oś wiadczył. Się gną ł do kieszeni i wyją ł prostą zł otą obrą czkę. - Zobacz, czy pasuje.

Elaine wzię ł a ją do rę ki.

- Za duż a - ocenił a.

- Moż esz przymierzyć?

Wsunę ł a na palec.

- No i jak?

- Za duż a.

- Poczekaj. - Ują ł jej dł oń i kilka razy obró cił obrą czkę na palcu. - Rzeczywiś cie - przyznał.

- Zobacz. - Elaine zdję ł a obrą czkę z palca serdecznego i wsunę ł a ją na kciuk. - Idealnie - oznajmił a, podnoszą c kciuk do gó ry.

- Daj mi ją.

Zdję ł a obrą czkę z kciuka i wrę czył a mu.

- Zamienię na mniejszą - powiedział, chowają c ją do kieszeni. - Ale model ci się podoba?

- Co?

- Czy podoba ci się model? - powtó rzył. - Kolor, szerokoś ć i tak dalej.

Elaine skinę ł a gł ową.

- Ś wietnie. Wezmę o parę numeró w mniejszą.

- Ale Benjaminie?

- Co?

- Jeszcze przecież nie powiedział am, ż e za ciebie wyjdę.

- Wiem - odparł. - Ale myś lę, ż e wyjdziesz.

- Tak myś lisz?

- To znaczy, po prostu czuję, ż e teraz to już jest jakby nieuniknione - wyjaś nił.

- Ja tak tego nie odczuwam.

Zmarszczył brwi.

- Benjaminie? - zaczę ł a Elaine. - Rozmyś lał am o tym.

- I co?

- I myś lę, ż e nie wyszł oby z tego nic dobrego.

- Elaine, mylisz się!

Pokrę cił a gł ową.

- Dlaczego myś lisz, ż e nie wyszł oby?

Elaine wstał a z krzesł a i podeszł a do komody. Spojrzał a na suszą cy się na niej sweter.

- Prał eś ten sweter w pralce?

- Dlaczego by nie wyszł o?

Podniosł a jeden z rę kawó w i przyjrzał a mu się z bliska.

- Do wyrzucenia - stwierdził a.

Benjamin wstał.

- Elaine, do diabł a, dlaczego by nie wyszł o?

- Po prostu by nie wyszł o.

- Wiesz co, Elaine?

- Co?

- Przyszł aś tu tej nocy. Już był em gotó w jechać, a ty tu przyszł aś. Dlaczego to zrobił aś?

- Nie wiem. Po prostu tę dy przechodził am.

- Elaine?

Uł oż ył a rę kaw swetra z powrotem na wierzchu komody i wygł adził a rę ką.

- Miał em wraż enie, ż e mnie lubisz - cią gną ł Benjamin. - Po tej nocy.

Elaine milczał a.

- Lubisz mnie?

- Lubię - odrzekł a.

- No to w porzą dku - ucieszył się Benjamin. - Lubimy się. Wię c pobierzmy się.

- Czy moż esz sobie wyobrazić moich rodzicó w? - zapytał a Elaine. Odwró cił a się i spojrzał a mu w twarz.

- Twoich rodzicó w?

- Czy wyobraż asz sobie, jak bę dą się czuli?

- Masz na myś li mamę?

- Nie - odparł a. - Ojca.

- Ten czł owiek... - odparł Benjamin, wskazują c na ś cianę - Elaine, gdybyś my się pobrali, ten czł owiek był by najszczę ś liwszym facetem na ś wiecie.

Zmarszczył a czoł o.

- Elaine - kontynuował Benjamin - on wychodzi ze skó ry, ż eby nas skojarzyć. Kiedyś powiedział mi, ż e uważ a mnie niemal za swojego syna.

- A co bę dzie, jak się dowie o tym, co się stał o?

- Nie dowie się.

- Ale jeś li się dowie?

- No to co? Przeproszę go. Powiem, ż e postą pił em bardzo gł upio, a on powie, ż e się trochę rozczarował co do mnie, ale potrafi to zrozumieć, i na tym koniec.

- Naiwny jesteś - zauważ ył a Elaine. Wró cił a do krzesł a i usiadł a.

- Sł uchaj, zapomnij o rodzicach. - Benjamin usiadł przy niej. - Masz jakieś inne wą tpliwoś ci?

- Mam.

- Jakie?

- Nie jesteś gotowy do mał ż eń stwa.

- Dlaczego?

- Po prostu nie jesteś. Jesteś za mł ody.

- Daj spokó j.

- Benjaminie, powinieneś najpierw zają ć się innymi rzeczami. Zanim zwią ż esz sobie rę ce mał ż eń stwem, powinieneś zają ć się innymi rzeczami.

- Na przykł ad czym?

- Nie wiem - odparł a Elaine. - Wczoraj mó wił eś o podró ż ach.

- Nie chcę jechać do Kanady.

- No to nie do Kanady. Gdzie indziej.

- To znaczy gdzie?

- Dookoł a ś wiata. Do Afryki. Do Azji. Po innych kontynentach.

- Nie cią gnie mnie do innych kontynentó w.

- Czy to nie był oby interesują ce? Zobaczyć te wszystkie kraje, innych ludzi i tak dalej?

Benjamin pokrę cił gł ową.

- To idiotyczne - zauważ ył. Ską d ci przyszedł do gł owy taki pomysł?

- Nie chcesz podró ż ować?

- Nie, do licha cię ż kiego.

- Ale dlaczego?

- Bo nie - ucią ł Benjamin. Ale chciał bym wiedzieć, ską d ci przyszedł do gł owy taki pomysł.

- No, wydaje mi się, ż e marnujesz czas, siedzą c tak w tym pokoju. Tak samo jak bę dziesz marnował czas, siedzą c ze mną, gdybyś my się pobrali.

- W porzą dku - rzekł Benjamin. - Nie wiem, co sprowadził o naszą rozmowę na ten temat, ale nie mam zamiaru fruwać po ś wiecie i poż erać wzrokiem tamtejszych wieś niaczek, czy co tam innego masz na myś li. Wię c wyjdziesz za mnie czy nie?

- Nie wiem - odparł a Elaine.

- Jakie masz jeszcze wą tpliwoś ci?

- Już ż adnych.

- W takim razie weź my ś lub.

Elaine spuś cił a wzrok na kolana, ale nic nie powiedział a.

Benjamin wzią ł ją za rę kę.

- Posł uchaj, obmyś lił em już, jak to zrobimy. Najpierw... Moż esz mnie wysł uchać, Elaine?

Skinę ł a gł ową.

- Dobrze - cią gną ł Benjamin. - Wię c rano idziemy i robimy badania krwi.

- Benjaminie, ja jeszcze nie...

- Czy moż esz chwilę posł uchać?

Elaine skinę ł a gł ową.

- Wię c rano robimy badania krwi. Potem zał atwimy sprawę aktó w urodzenia. Ja przypadkowo mam swó j przy sobie. A gdzie jest twó j?

- W domu.

- Gdzie konkretnie?

- W szufladzie.

- W któ rej szufladzie?

- Co?

- Powiedz mi, proszę, w któ rej szufladzie.

- W gabinecie.

- W porzą dku - rzekł Benjamin. - Wpadnę tam jutro w nocy.

- Co zrobisz? - zapytał a Elaine, patrzą c na niego.

- Po ten akt.

- Wpadniesz do mojego domu?

- Zgadza się. Wydostanę go w nocy.

- Chcesz się zakraś ć do mojego domu?

- Owszem.

Elaine zmarszczył a brwi.

- To najgł upszy pomysł, o jakim sł yszał am - oznajmił a.

- Co w tym gł upiego?

- Bo po prostu zadzwonię do ojca i on mi go przyś le.

- Ale przecież nie mogą się dowiedzieć o niczym, zanim weź miemy ś lub.

- Och.

- Wię c już wszystko ustalone.

- Powiedział am ci, ż e jeszcze się nie zdecydował am.

- Wiem - odparł Benjamin. - Ale tak wł aś nie to zrobimy. - Wstał i podszedł do szafy, by sprawdzić, czy wyschł a już skarpetka wiszą ca na gał ce. - Rozumiem, ż e masz klucz od domu - rzucił.

- Benjaminie?

- Co?

Elaine obró cił a się na krześ le i spojrzał a na niego.

- Czy ty naprawdę zdajesz sobie sprawę z tego, co chcesz zrobić?

- Oczywiś cie.

- Chcesz wpaś ć do mojego domu w ś rodku nocy i wykraś ć akt urodzenia, ale czy myś lisz o reszcie?

- Oczywiś cie.

- Czy pomyś lał eś o tym, ż e trzeba bę dzie znaleź ć jakieś mieszkanie i robić codziennie zakupy?

- Jasne.

- Nie pomyś lał eś o tym.

- No có ż, nie myś lał em jeszcze o tym, jakie pł atki ś niadaniowe bę dziemy kupować w sklepie.

- Dlaczego nie?

- Sł ucham?

- Przecież wł aś nie o takich sprawach musisz myś leć, Benjaminie. Są dzę, ż e bę dziesz miał ich dosyć już po dwó ch dniach.

- Ale przecież nie bę dę miał dosyć ciebie.

Elaine wstał a.

- Prawdopodobnie bę dziesz - odparł a.

- Daj spokó j.

- Nie jestem taka, jak myś lisz.

- O czym ty mó wisz?

- Jestem zwyczajną dziewczyną - kontynuował a Elaine. - Nie jestem bł yskotliwa ani efektowna, ani nic w tym rodzaju.

- No i co z tego?

- No i uważ am, ż e lepiej by ci był o z kimś bł yskotliwym i efektownym.

- Wcale nie - stwierdził Benjamin.

- Chcesz mieć szarą gę ś?

- Wł aś nie.

- A dzieci?

- Co dzieci?

- No, chcesz mieć dzieci? - spytał a Elaine. - Bo ja chcę.

- Ja też.

- Daj spokó j.

- Co?

- Jak ktoś taki jak ty mó gł by chcieć dzieci?

- Kiedy ja chcę.

- Nie chcesz.

- Do cholery, Elaine. Ja chcę mieć dzieci. Zmień my już temat.

- Poza tym - cią gnę ł a Elaine - jesteś intelektualistą.

Benjamin zerwał skarpetkę z gał ki i odwró cił się.

- Elaine?

- A ja nie jestem.

- Elaine?

- Jesteś intelektualistą i powinieneś oż enić się z intelektualistką.

- Cholera! - krzykną ł Benjamin. Cisną ł skarpetkę na podł ogę. Przecią ł pokó j i znowu usiadł na krześ le. - Posł uchaj.

- Powinieneś oż enić się z kobietą, któ ra potrafi dyskutować o polityce, historii, sztuce i...

- Przestań! - Wskazał rę ką na siebie. - Powiedz, czy kiedykolwiek sł yszał aś, jak o tym mó wię? Jeden raz? Czy chociaż raz sł yszał aś, jak mó wię o podobnych bzdurach?

- O jakich bzdurach?

- O historii i sztuce. O polityce.

- Wydawał o mi się, ż e studiował eś te bzdury w college'u.

- Odpowiedz na moje pytanie!

- Jakie?

- Czy kiedykolwiek sł yszał aś, jak o tym mó wię?

- O tych bzdurach?

- Tak.

- Nie, nie sł yszał am.

- No to w porzą dku. - Benjamin wstał i pokrę cił gł ową. - Cholera, nienawidzę tego - stwierdził. Podnió sł skarpetkę z podł ogi i powiesił z powrotem na gał ce. - No to ustalmy w koń cu. Wyjdziesz za mnie czy nie?

Elaine pokrę cił a gł ową.

Benjamin przeszedł przez pokó j i poł oż ył się na ł ó ż ku, na któ rym suszył y się spodnie i koszula.

- W czym jeszcze widzisz przeszkody? - zapytał, gapią c się na sufit.

- Moje studia.

- To znaczy?

- Chcę je skoń czyć - oznajmił a.

- Kto ci w tym przeszkadza?

- Po naszym ś lubie ojciec moż e nie mieć ochoty pł acić dalej za studia.

- On nie bę dzie za nie pł acił - rzekł Benjamin, wstają c z ł ó ż ka. - Ja bę dę.

- Z czego? - spytał a Elaine. - Z tego, co dostał eś za samochó d?

- Posł uchaj - zaczą ł Benjamin, przysiadają c obok niej. - Jutro weź miemy ś lub. Albo pojutrze. Jak tylko zdobę dę twó j akt urodzenia. Potem dostanę pracę jako wykł adowca.

- Gdzie?

- Tutaj, na mił oś ć boską - rzekł, wskazują c na podł ogę. - Tu, na uniwersytecie.

- Po prostu wejdziesz, a oni dadzą ci pracę?

- Jasne. Asystenta. Mogę robić doktorat i jednocześ nie pracować jako asystent.

- Ską d wiesz, ż e dostał byś pracę?

- Dostał bym w cią gu dziesię ciu minut.

- Nie są dzę.

- Ja tam wiem, ż e dostał bym - stwierdził Benjamin.

- Ską d?

- Ską d wiem? Bo chcieli mnie przyją ć do Harvardu i Yale. - Pochylił się w jej stronę. - Elaine, miał em propozycje z uczelni na Wschodzie. Rozumiesz? Na Wschodzie. Wię c myś lisz, ż e tutaj nie przyję liby mnie z otwartymi ramionami w cią gu pię ciu minut?

- Myś lał am, ż e nie chcesz być nauczycielem.

- A dlaczego nie?

- Bo nie masz wł aś ciwego nastawienia - zauważ ył a Elaine. - Nauczyciele powinni czuć powoł anie.

Benjamin pokrę cił gł ową.

- To mit - oznajmił.

- Mit?

Skiną ł gł ową.

- Dobra - powiedział, biorą c ją za rę kę. - No to bierzemy ś lub.

- Ale Benjaminie?

- Co?

- Nie rozumiem, dlaczego jestem dla ciebie taka atrakcyjna.

- Po prostu jesteś.

- Ale dlaczego?

- Powiedział em ci już, po prostu jesteś. Jesteś cał kiem inteligentna. Jesteś uderzają co pię kna.

- Uderzają co?

- Pewnie.

- Nie jestem uderzają co pię kna, bo mam odstają ce uszy.

Benjamin przyjrzał im się ze zmarszczonym czoł em.

- Są w porzą dku - stwierdził.

- Ale Benjaminie?

- Co?

- Paru rzeczy nie rozumiem.

- Jakich rzeczy?

- Jesteś przecież naprawdę zdolny.

- Elaine, proszę cię. Nie zaczynaj od począ tku. Poważ nie.

Skinę ł a gł ową.

- A wię c - podją ł Benjamin - bierzemy ś lub. Prawda?

- Dlaczego nie zacią gniesz mnie sił ą, jeż eli tak bardzo chcesz się ze mną oż enić?

- Mam zacią gną ć cię sił ą?

Skinę ł a gł ową.

- Dobrze, zacią gnę - obiecał. - Jak zrobimy badania krwi.

Siedzieli jeszcze przez chwilę, patrzą c na siebie. Wreszcie Benjamin skiną ł gł ową.

- Dobra, rano badania - stwierdził. - Kiedy chcesz jechać?

- Doką d?

- Do szpitala - wyjaś nił. - Masz zaję cia o dziesią tej?

- Nie.

- Dobrze, bę dę przed akademikiem o dziesią tej.

- Najpierw muszę się spotkać z Carlem - oznajmił a Elaine.

- Co?

- Z tym chł opakiem, któ rego poznał eś w zoo. Z Carlem Smithem.

- A co on ma z tym wspó lnego?

- Powiedział am mu, ż e moż e za niego wyjdę.

- Co? - zapytał Benjamin i wstał.

- Poprosił mnie o rę kę. Powiedział am, ż e się zastanowię.

- No wiesz, Elaine.

- Co?

- Dlaczego, do diabł a, nie powiedział aś mi o tym?

- Bo to nie twoja sprawa.

- Mó wisz, ż e to nie moja sprawa?

- Wł aś nie.

- Na mił oś ć boską, Elaine. - Benjamin znowu usiadł. - Ilu to już zrobił o?

- Ilu mę ż czyzn mi się oś wiadczył o?

- Tak.

- Nie pamię tam - odparł a Elaine.

- To znaczy, ż e jeszcze ktoś opró cz niego?

Skinę ł a gł ową.

- Ilu?

- Nie pamię tam, Benjaminie.

- No to spró buj sobie przypomnieć. Sześ ciu? Siedmiu?

Elaine ponownie skinę ł a gł ową.

- Ż artujesz sobie ze mnie?

- Nie, nie ż artuję.

- Naprawdę chcesz powiedzieć, ż e prosił o cię o rę kę sześ ciu czy siedmiu facetó w?

- Benjaminie, uważ am, ż e to zupeł nie nie twoja sprawa.

- Kiedy on to zrobił?

- Co?

- Carl. Kiedy cię poprosił?

- Ostatnim razem, kiedy go widział am.

- Wtedy, kiedy go poznał em? W zoo?

- Benjaminie, dlaczego tak się denerwujesz?

- Jak on to zrobił?

- Co?

- Czy uklą kł przed tobą? Mam nadzieję, ż e nie padł przed tobą na kolana.

- Nie, Benjaminie.

- No to co powiedział? Po prostu oznajmił kró tko, o co chodzi? Powiedział: “Elaine, czy wyjdziesz za mnie? "

- Co ci jest?

- Jestem ciekaw.

Elaine zmarszczył a brwi i potrzą snę ł a gł ową.

- Powiedział, ż e uważ a, ż e był aby z nas cał kiem dobrana para.

- O nie - ję kną ł Benjamin.

- Sł ucham?

- Tak powiedział?

- Owszem, tak powiedział.

- “Był aby z nas dobrana para"? On naprawdę...

- Na Boga, Benjaminie. Co ci się stał o?

- Kim on jest? - dociekał Benjamin. - Studentem?

- Studiuje medycynę.

- Na któ rym roku?

- Na ostatnim.

Benjamin pokiwał gł ową.

- A gdzie ci się oś wiadczył? W swoim samochodzie? Podczas kolacji?

Elaine wstał a.

- To nie twoja sprawa - stwierdził a.

- Gdzie ci się oś wiadczył?

- W swoim mieszkaniu.

- Poszł aś do niego?

- Tak, Benjaminie.

- Ale nie... mam nadzieję, ż e nie...

- Nie, Benjaminie. Nie został am na noc.

Benjamin wyszczerzył nagle zę by w uś miechu.

- Tak wię c - zaczą ł - kochany Carl zabrał cię do swojego mieszkania i poszedł na cał oś ć, prawda?

- Do widzenia, Benjaminie.

- Czy wł ą czył muzykę? Czy...

Elaine pokrę cił a gł ową i podeszł a do drzwi. Benjamin ruszył za nią.

- Doką d idziesz?

- Muszę się pouczyć - oznajmił a. Otworzył a drzwi i zaczę ł a schodzić na parter.

- Bierzemy jutro ś lub?

- Nie - odparł a Elaine.

- Pojutrze?

Otworzył a drzwi frontowe.

- Nie wiem - powiedział a, wychodzą c na dwó r. - Moż e tak, moż e nie. - Drzwi zatrzasnę ł y się za nią.

 

Nastę pnego dnia Benjamin zjadł w poł udnie lunch w stoł ó wce uniwersyteckiej. Potem poszedł do akademika i zadzwonił z recepcji do Elaine. Nie był o jej w pokoju. Poczekał trochę na dziedziń cu, a kiedy po niemal pó ł godzinie nie pojawił a się, wró cił wolno do domu. Elaine czekał a na niego w pokoju. Siedział a wyprostowana na skraju ł ó ż ka, trzymają c na kolanach list.

- Elaine? - zaczą ł Benjamin. - Wł aś nie...

Wycią gnę ł a list w jego stronę.

- Od kogo on jest? - zapytał.

- Od mojego ojca - wyjaś nił a cicho.

Benjamin wzią ł list i usiadł z nim przy biurku. Wyją ł z koperty dwie biał e kartki i zaczą ł czytać.

 

Kochana Elaine!

Mama powiedział a mi o swoim zwią zku z Beniaminem. Rozumiem, ż e powiedział a ró wnież o tym Tobie, w nadziei utrzymania go z dala od Ciebie, ale on już jest w Berkeley. Nie wiem, jak tam wyglą da sytuacja. Nie wiem, czy dokucza Ci osobiś cie, czy jedynie dzwoni, albo coś takiego. W każ dym jednak razie chcę, ż ebyś mi przyrzekł a, ż e nigdy wię cej się z nim nie spotkasz. Jestem pewien, ż e nie masz ochoty go oglą dać, ale bez wzglę du na to, jakich podstę pó w uż yje, chcę być pewien, ż e nie utrzymujesz z nim ż adnego kontaktu. Nie muszę chyba Ci uś wiadamiać, ż e jest to osobnik na wskroś nieuczciwy i podł y. Jego postę powanie mó wi chyba samo za siebie. Gdy tylko bę dzie to moż liwe, wezmę parę dni urlopu i przylecę. Przeprowadzę z nim rozmowę, a potem przyjadę do Ciebie.

Matka i ja nie poczyniliś my jeszcze ż adnych ostatecznych krokó w, ale jest prawie pewne, ż e mię dzy nami wszystko skoń czone. Nie widzę powodu, by dł uż ej utrzymywać pozory, w ś wietle tego, co się wydarzył o. Jak zapewne zauważ ył aś, matka i ja oddaliliś my się od siebie w ostatnich latach i być moż e jest to najlepsza chwila, by rozstać się definitywnie. Oczywiś cie nie zgodził bym się na to, gdybym nie miał pewnoś ci, ż e jesteś na tyle dorosł a i dojrzał a, by to znieś ć. Uwierz mi proszę, ż e jesteś jedyną wartoś cią w moim ż yciu i ż e naprawdę bardzo Cię kocham.

Choć nie uczynił em tego jeszcze, to czuję się w obowią zku poinformować pań stwa Braddock o tym, co się stał o. To wspaniali ludzie i dobrzy przyjaciele. To prawdziwa tragedia, ż e wł asny syn oszukał ich i okrył wstydem przy takim oddaniu i trosce z ich strony przez tyle lat. Moja spó ł ka z panem Braddockiem bę dzie musiał a oczywiś cie zostać rozwią zana. Jest to dla mnie wielce bolesne, gdyż nasze stosunki był y szczegó lnie bliskie i korzystne.

Do zobaczenia wkró tce. Gdyby Benjamin był bardzo agresywny, radzę Ci poinformować wł adze uczelni, ż e przeszkadza Ci w nauce, a z pewnoś cią podejmą przeciw niemu odpowiednie kroki. Jeż eli sytuacja jest na tyle groź na i uważ asz, ż e nie moż esz pozostać na uczelni, to zadzwoń do mnie natychmiast. Przylecę do Berkeley w cią gu paru godzin i zajmę się nim osobiś cie. W każ dym razie zobaczymy się przed koń cem tygodnia.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.