|
|||
CZĘŚĆ TRZECIA. Rozdział szóstyCZĘ Ś Ć TRZECIA
Rozdział szó sty
Nastę pnego ranka po powzię ciu decyzji Benjamin wstał wcześ nie. Wzią ł prysznic, a potem odnalazł na poddaszu niewielką walizkę, z któ rej korzystał na studiach, i zapakował do niej ubrania i dwa prześ cieradł a. Wzią ł walizkę razem ze swoją poduszką i zszedł do kuchni, aby zaczekać, aż wstaną rodzice. Kiedy do kuchni wszedł ojciec, Benjamin zjadł już mał e ś niadanie i siedział przy stole z rę kami na kolanach. - Wcześ nie dziś wstał eś - zauważ ył pan Braddock. Dostrzegł na podł odze walizkę z leż ą cą na niej poduszką i już chciał coś powiedzieć, ale Benjamin go ubiegł. - Zamierzam oż enić się z Elaine Robinson - oznajmił. - Sł ucham? - Zamierzam oż enić się z Elaine Robinson. Pan Braddock stał przez chwilę bez ruchu, po czym podszedł bardzo wolno do stoł u i spoczą ł na krześ le naprzeciw syna. - Mó wisz poważ nie? - spytał. Benjamin skiną ł gł ową. Pan Braddock wolno wycią gną ł dł oń. Benjamin uś cisną ł ją. - Pó jdę powiedzieć matce - oś wiadczył pan Braddock. - Zaczekaj tutaj. - Wstał i wyszedł pospiesznie z kuchni. Benjamin odchrzą kną ł i ponownie poł oż ył dł onie na kolanach. Pani Braddock weszł a do kuchni w szlafroku. - Po co to cał e zamieszanie? - zapytał a. - Powiedz matce - powiedział pan Braddock. - Zamierzam oż enić się z Elaine Robinson. - Co takiego? Pani Braddock spojrzał a ze zmarszczonymi brwiami najpierw na Benjamina, a potem na mę ż a. - Ben i Elaine - wyjaś nił pan Braddock. - On mó wi, ż e się pobierają. Pani Braddock przeniosł a wzrok na Benjamina i zaczę ł a krę cić gł ową. - Och, Ben - powiedział a. - Wycią gnę ł a rę ce w jego stronę. Benjamin wstał i podszedł do niej. Uś ciskał a go. - Och, Ben, popł akał am się. Pan Braddock wycią gną ł z kieszeni biał ą chusteczkę. - No, puś ć go - rzekł, podają c ją ż onie. - Wysł uchajmy wszystkiego od począ tku do koń ca. Pani Braddock wzię ł a chusteczkę i otarł a oczy. Benjamin usiadł z powrotem na swoim miejscu. - Dobra - podją ł pan Braddock. - Obró cił krzesł o i usiadł na nim okrakiem, chwytają c oparcie. - Ustaliliś cie już datę? - Nie. Pani Braddock usiadł a obok Benjamina i uję ł a jego dł oń. - Powiedział eś już Robinsonom? - zapytał pan Braddock. - Nie. - Zadzwoń do nich od razu. - Nie. - Chcesz z tym zaczekać. - Och, Ben - ję knę ł a pani Braddock. Znowu zaczę ł a pł akać. Benjamin odchrzą kną ł. - Chyba powinienem wam powiedzieć - zaczą ł - ż e Elaine jeszcze o tym nie wie. Pani Braddock przestał a ocierać oczy i powoli odję ł a chusteczkę od twarzy. - Jeszcze o czym nie wie? - spytał pan Braddock. - Ż e się pobieramy. - Sł ucham? - Postanowił em się z nią oż enić dopiero godzinę temu. Pan Braddock spojrzał na ż onę, a potem znó w na Benjamina. - Ale z pewnoś cią rozmawiał eś już z nią na ten temat? Benjamin pokrę cił przeczą co gł ową. - Ale pisał eś jej o tym? - Nie. - Dzwonił eś? - Nie. - Na Boga, Benjaminie - ż achną ł się pan Braddock. - Najpierw dostarczasz nam takich emocji, a teraz mó wisz, ż e nawet się jej nie oś wiadczył eś? - To wł aś nie mó wię. Pan Braddock wstał. Spojrzał na stoją cą na podł odze walizkę. - A to co? - zapytał, wskazują c na bagaż. - Jadę dzisiaj do Berkeley. - Oś wiadczyć się? - Zgadza, się. - No có ż, to raczej niezbyt przemyś lana decyzja - orzekł pan Braddock, odbierają c chusteczkę ż onie i chowają c ją do kieszeni. - Po co bierzesz swoje rzeczy? - Przeprowadzam się tam. - Chcesz tam mieszkać? - Tak. - Ben? - odezwał a się pani Braddock, patrzą c posę pnie na syna. - Myś leliś my, ż e chodzi ci o to... - Chwileczkę - wtrą cił pan Braddock. - Ona wł aś nie koń czy studia. Chcesz tak po prostu pojechać tam i mieszkać blisko niej? - Tak. Pan Braddock pokrę cił gł ową. - Ben, nie moż esz tego zrobić. - To wł aś nie zrobię. - Usią dź i napisz do niej list. Zadzwoń do niej. Nie moż esz tam jechać i naprzykrzać się tej dziewczynie tylko dlatego, ż e nie masz nic lepszego do roboty. - Kocham ją - odparł Benjamin. Wstał i schylił się, by ucał ować matkę w policzek. Potem podnió sł walizkę i poduszkę. - Ben, posł uchaj mnie - cią gną ł ojciec. - Jestem pewien, ż e ją kochasz. I uważ am, ż e to wspaniał a rzecz. Ty i Elaine. Ale na Boga, czł owieku! Benjamin podszedł do drzwi. - Prawie nie znasz tej dziewczyny. Ską d wiesz, ż e ona chce wyjś ć za ciebie? - Jeszcze nie chce. - A czy... czy chociaż cię lubi? - Nie. - Na mił oś ć boską, Ben - powiedział pan Braddock, robią c krok w jego stronę i unoszą c dł oń. - Nie moż esz tam jechać i pakować się w jej ż ycie w ten sposó b. Benjamin otworzył drzwi. - Przyś lę adres - obiecał. - Ben?!
Był o pó ź ne popoł udnie, kiedy Benjamin wjechał do Berkeley, i ulice zapchane był y samochodami i przemykają cymi mię dzy nimi przechodniami. Odnalazł gł ó wną ulicę w mieś cie, zaparkował przed jakimś hotelem i wysiadł. Stał przez chwilę na chodniku, obserwują c spieszą cych po chodniku studentó w, po czym pchną ł drzwi do hotelu i wszedł do ś rodka. Stary mę ż czyzna w recepcji podnió sł wzrok znad gazety. - Czy ma pan jakieś wolne pokoje na dzisiaj? - spytał Benjamin. Mę ż czyzna kiwną ł gł ową. - A czy są wyposaż one w telefon? - Niektó re. - Dobrze - stwierdził Benjamin. - Wezmę tylko rzeczy z samochodu. - Odwró cił się i ruszył przed siebie, ale po chwili przystaną ł i wró cił do kontuaru. - Czy jest tu w pobliż u jakaś dobra restauracja? - zapytał. - Cicha? - Proszę pó jś ć na ró g ulicy. Benjamin wyszedł z hotelu i ruszył chodnikiem do rogu. Przestudiował uważ nie jadł ospis przyklejony w gablocie przed restauracją. Potem wszedł do niej i obejrzał stoliki na ś rodku sali i w przegrodach pod ś cianą. Kelnerka podeszł a do niego z kartą. - Przepraszam, czy powinienem zarezerwować stolik, jeś libym chciał zjeś ć tu wieczorem kolację? - Moż e pan, jeś li ma pan ochotę - odparł a kelnerka. - Ale czy jest tu tł ok? Okoł o ó smej? - Trudno powiedzieć. Benjamin skiną ł gł ową. - Dobrze, w takim razie zarezerwuję jeden stolik - zdecydował. - Pana nazwisko? - Braddock. - Na ile osó b? - Tylko dwie. - Dwie? - Tak - potwierdził Benjamin. - I czy mó gł bym prosić o tamten stolik? - Wskazał na przegrodę w najdalszym ką cie sali. - Oczywiś cie. W pokoju hotelowym na stoliku obok ł ó ż ka stał telefon. Kiedy Benjamin został już sam, usiadł przy nim i przez dł ugi czas się w niego wpatrywał, nie dotykają c jednak sł uchawki. W koń cu podnió sł ją, ale szybko odł oż ył, zanim zgł osił a się centrala. Wstał i podszedł do okna. Na chodniku poniż ej studenci kroczyli w jedną i drugą stronę, wchodzili i wychodzili ze sklepó w albo rozmawiali w mał ych grupkach. Benjamin wł oż ył rę ce do kieszeni i obserwował ich przez chwilę, potem rozebrał się i wzią ł prysznic. Kiedy już wł oż ył czyste ubranie i starannie się uczesał, ponownie usiadł na ł ó ż ku obok telefonu. Odchrzą kną ł i podnió sł sł uchawkę. - Halo? - odezwał się do telefonistki. - Czy mogł aby mi pani podać numer Elaine Robinson? Jest na ostatnim roku na uniwersytecie. Przez chwilę panował a cisza. - Mieszka w Wendell Hall - zakomunikował a w koń cu telefonistka. - Rozumiem. - Czy mam pana poł ą czyć? Benjamin otworzył usta, lecz zaraz zamkną ł je bez sł owa. - Proszę pana? Odchrzą kną ł. - Poł ą czyć pana? - Nie - odparł. - Dzię kuję. Zadzwonię pó ź niej. Zjadł kolację sam w kawiarni obok hotelu. Kiedy skoń czył jeś ć, popijał kawę aż do godziny ó smej. Zapł acił i wyszedł na ulicę. - Przepraszam - odezwał się do jakiegoś studenta. - Moż esz mi powiedzieć, gdzie jest Wendell Hall? Student wskazał w gł ą b ulicy. - Pó jdziesz tam i skrę cisz - oznajmił. - Duż y dziedziniec. Benjamin odnalazł akademik, ale zamiast wejś ć do ś rodka, jedynie odczytał nazwę nad drzwiami wejś ciowymi, po czym usiadł na ł awce na ś rodku dziedziń ca. Przez dł ugi czas wpatrywał się w beton pod stopami, szybko podnoszą c wzrok za każ dym razem, gdy w drzwiach pojawiał a się jakaś dziewczyna. W koń cu wstał, opuś cił dziedziniec i wró cił do miasta. Przesiedział godzinę w restauracji, popijają c piwo i obserwują c goś ci, potem podnió sł się, wró cił do akademika i wszedł do holu. Dziewczyna w recepcji spojrzał a na niego zza kontuaru. - Czy mieszka tutaj Elaine Robinson? - spytał Benjamin. Dziewczyna omiotł a wzrokiem listę przed sobą i skinę ł a gł ową. - Pokó j dwieś cie - poinformował a. - Czy mam ją poprosić? Się gnę ł a po sł uchawkę, ale gdy miał a już wykrę cić numer, Benjamin podnió sł rę kę do gó ry i potrzą sną ł gł ową. - Wł aś nie... wł aś nie sobie przypomniał em, ż e muszę jeszcze coś zał atwić. - Mam jej nie prosić? - Nie - odparł Benjamin, robią c krok do tył u. - Coś jej przekazać? - Nie, dzię kuję. Wł aś nie sobie przypomniał em o jednej rzeczy, któ rą muszę zał atwić. - Odwró cił się i wybiegł z akademika. Wró cił do miasta i poszedł do kina naprzeciw swojego hotelu. Nastę pnego ranka Benjamin znalazł dom z pokojami do wynaję cia parę ulic od akademika Elaine i wprowadził się do pokoju na pierwszym pię trze. Nastę pnie sprzedał samochó d. W skł adzie uż ywanych samochodó w dostał za niego dwa tysią ce dziewię ć set dolaró w. Zanió sł pienią dze do swojego pokoju, schował do szuflady, a potem poł oż ył się na ł ó ż ku i spę dził resztę popoł udnia na wpatrywaniu się w sufit. Po tygodniu wcią ż jeszcze nie widział Elaine. Kilka razy dziennie przechodził obok jej akademika, rzucają c okiem na wchodzą ce i wychodzą ce dziewczyny. Czę sto je też obserwował, siedzą c na przystanku autobusowym naprzeciwko dziedziń ca, ale ani razu nie dostrzegł Elaine. Któ regoś popoł udnia zdecydował się już poprosić dziewczynę z recepcji, ż eby zadzwonił a do niej i poprosił a ją na dó ł, ale gdy tylko wszedł na dziedziniec, rozmyś lił się i postanowił napisać do niej list. W sklepie naprzeciw swojego domu kupił dwie duż e puszki piwa i zanió sł je do siebie. Otworzył jedno piwo, wyją ł papeterię z szuflady i zaczą ł pisać.
Droga Elaine! Znuż ony trochę ż yciem rodzinnym mieszkam teraz w Berkeley. Myś lał em o tym, ż eby wpaś ć do Ciebie i zł oż yć Ci wyrazy uszanowania, ale nie jestem cał kowicie pewien, jak zapatrywał abyś się na perspektywę spotkania po incydencie zwią zanym ze mną i Twoją mamą. Był to niewą tpliwie poważ ny bł ą d z mojej strony, ale nie na tyle poważ ny, mam nadzieję, by odmienić na stał e Twoje uczucia do mnie. Twa przyjaź ń wiele dla mnie znaczy i spadł by mi kamień z serca, gdybym tylko wiedział, ż e
Benjamin przeczytał to, co napisał, po czym odchylił się do tył u na krześ le z piwem w rę ku. Pił je powoli, spoglą dają c przez okno na dach domu po przeciwnej stronie ulicy. Kiedy opró ż nił pierwszą puszkę, wyrzucił ją do kosza i otworzył drugą. Kiedy i druga był a pusta, upuś cił ją na podł ogę i poszedł do ł azienki. Gdy wró cił, rozpoczą ł nowy list.
Droga Elaine! Kocham Cię i nic na to nie poradzę. Bł agam Cię, ż ebyś mi wybaczył a to, co zrobił em. Tak bardzo Cię kocham. Boję się, ż e Cię spotkam. Zawsze kiedy wychodzę za pró g, kurczę się ze strachu, ż e Ty tam bę dziesz proszę Cię pomó ż mi proszę Cię zapomnij o tym co zrobił em jestem bezradny i zrozpaczony i zagubiony i nieszczę ś liwy proszę Cię pomó ż mi proszę Cię droga Elaine zapomnij o tym co zrobił em proszę Cię o boż e droga Elaine kocham Cię kocham Cię zapomnij o tym co
Benjamin wstał od biurka, nie dokoń czywszy listu, padł na ł ó ż ko i zasną ł. Nastę pnego dnia zobaczył ją. Skoń czył jeś ć lunch w stoł ó wce uniwersyteckiej i kiedy wyszedł, ujrzał, jak Elaine, obł adowana ksią ż kami, przecina w dole szeroki pawilon. Zamarł i wpatrywał się w nią, aż minę ł a stoł ó wkę. Wtedy zbiegł po schodach i poszedł za nią. Spieszył a się. Benjamin trzymał się w pewnej odległ oś ci od niej, kryją c się za idą cymi studentami. Ruszył za nią po schodach do duż ego budynku. Zatrzymał a się przy ź ró deł ku. Benjamin ró wnież się zatrzymał i patrzył, jak Elaine pije. Kiedy skoń czył a, podą ż ył za nią dł ugim korytarzem. Skrę cił a i weszł a do jednej z sal wykł adowych. Benjamin szybko przeszedł obok otwartych drzwi, zerkną ł do ś rodka i zobaczył, ż e Elaine kł adzie ksią ż ki na porę czy krzesł a i mó wi coś do siedzą cej obok osoby. Przystaną ł po drugiej stronie drzwi. - Przepraszam - odezwał się do wchodzą cej wł aś nie do sali dziewczyny. - Tak? - Ile trwają te zaję cia? - Sł ucham? - Te zaję cia - powtó rzył Benjamin. - Jak dł ugo trwają? - Godzinę - odparł a dziewczyna. Na zewną trz budynku znajdował y się ł awki i kilka drzew. Benjamin wró cił do stoł ó wki, by kupić gazetę. Potem przez godzinę przesiadał się z jednej ł awki na drugą, palą c papierosy i przebiegają c wzrokiem nagł ó wki w gazecie. Gdy upł ynę ł a godzina, w budynku zadź wię czał dzwonek. Benjamin wstał. Przy wejś ciu zaczę li pojawiać się studenci. Mał ymi grupkami schodzili po stopniach. Benjamin przenió sł się pod drzewo i szybko omiatał spojrzeniem twarze wychodzą cych osó b. W drzwiach pojawił a się Elaine, niosą c stertę ksią ż ek i rozmawiają c z jaką ś dziewczyną. Zatrzymał y się. Elaine powiedział a coś do koleż anki i roześ miał a się. Nastę pnie zostawił a ją na szczycie schodó w i zeszł a w dó ł. Benjamin wsuną ł gazetę pod pachę. Wł oż ył rę ce do kieszeni i odchrzą kną ł. Ruszył spod drzewa w kierunku Elaine, patrzą c przed siebie. Zatrzymał się obok niej i obró cił w jej stronę. Elaine przystanę ł a gwał townie i wbił a w niego wzrok. Benjamin spuś cił oczy na chodnik. Chrzą kną ł parę razy. - Có ż - wydusił z siebie w koń cu. - Elaine. Nie odezwał a się. - Có ż - powtó rzył Benjamin, kiwają c gł ową, ale nie podnoszą c oczu. - Jak... jak się masz? Wszystko w porzą dku? Jakiś student wpadł na niego z tył u. Benjamin odwró cił się, uś miechną ł i skiną ł gł ową ze zrozumieniem. Ponownie odchrzą kną ł i spojrzał w punkt na chodniku obok butó w Elaine. - Myś lał em... myś lał em, ż e moż e się z tobą zobaczę. Pamię tał em, ż e studiujesz tutaj. - Zerkną ł na nią. Wcią ż stał a nieruchomo, obejmują c rę kami ksią ż ki i wpatrują c się w niego. Szybko spuś cił wzrok. - Chyba... chyba... Któ ra to godzina? - Odwró cił się i spojrzał na duż y zegar na wież y parę budynkó w dalej. - No tak, muszę już iś ć - stwierdził. - Do widzenia. Oddalił się pospiesznie. Wpadł na jaką ś studentkę, potem na jeszcze jedną. Lawirował mię dzy nastę pnymi osobami, wreszcie wydostał się z tł umu, miną ł budynek stoł ó wki i wybiegł na jezdnię. Przejeż dż ają cy samochó d zatrą bił na niego i Benjamin wskoczył z powrotem na chodnik. Przeszedł dwie przecznice, nie zatrzymują c się, potem odwró cił się i wró cił do ostatniego skrzyż owania. Staną ł na ś rodku chodnika i gapił się przez chwilę na ruch uliczny. Kiedy ktoś go potrą cił, odsuną ł się pod wysoki mur przylegają cy do chodnika. Powoli unió sł dł onie i zakrył twarz. Zobaczył ją znowu parę dni pó ź niej. Był o sobotnie popoł udnie i padał deszcz. Benjamin wybrał się na spacer. Przeszedł kilka przecznic od uniwersytetu i ruszył szeroką ulicą ze sklepami i markizami, pod któ rymi krył się od czasu do czasu przed deszczem. Elaine stał a na przystanku autobusowym. Miał a na sobie cienki, przezroczysty pł aszcz nieprzemakalny, a na gł owie kapelusz z tego samego sztucznego tworzywa. Kiedy Benjamin ją zauważ ył, staną ł jak wryty, wyją ł rę ce z kieszeni i przyglą dał się jej w bezruchu przez dł ugi czas. Potem pospieszył do restauracji obok przystanku. Usiadł przy stoliku pod oknem i zamó wił butelkę piwa. Kiedy kelnerka mu ją podał a, pocią gną ł duż y ł yk. Na szybie okna wymalowane był y duż e litery. Co jakiś czas Benjamin schylał lekko gł owę, by zza ogromnej zielonej litery M spojrzeć na Elaine, któ ra wcią ż stał a w deszczu na przystanku, ale poza tym cał y czas siedział wyprostowany na krześ le w taki sposó b, ż e M znajdował o się dokł adnie mię dzy jego twarzą a Elaine. Gdy skoń czył pierwszą butelkę piwa, zamó wił nastę pną. Nadjechał autobus i zatrzymał się na przystanku. Benjamin szybko wstał i wyjrzał znad M. Drzwi autobusu otworzył y się, ale Elaine pokrę cił a odmownie gł ową w stronę kierowcy. Drzwi zamknę ł y się i autobus ruszył. Przy stoliku Benjamina pojawił a się kelnerka. - Czy to bę dzie wszystko? - zapytał a. - Nie - odparł Benjamin. - Jeszcze jedno piwo. Skinę ł a gł ową. - Gdzie tu jest toaleta? - Z tył u, proszę pana. Benjamin poszedł szybko do mę skiej toalety. Uczesał się, potem wró cił do stolika i szybko wypił czekają ce na niego piwo. Gdy skoń czył, wstał i wyszedł z restauracji prosto na deszcz. Elaine stał a na skraju chodnika i patrzył a na sklep po drugiej stronie ulicy. Benjamin odchrzą kną ł i ruszył w jej kierunku. Kilka stó p przed nią zatrzymał się, znowu odchrzą kną ł i uś miechną ł się. - Elaine? - odezwał się, pochylają c się lekko do przodu. Odwró cił a się szybko. Benjamin skiną ł gł ową. - Wł aś nie... wł aś nie sobie spacerował em - wyjaś nił. - I wydawał o mi się, ż e to ty. - Hej! Benjamin odwró cił się. Jakiś mę ż czyzna w samej koszuli stał tuż przed drzwiami restauracji, osł aniają c gł owę przed deszczem kartą dań. - Moż e by tak pan zapł acił za piwo? - zawoł ał. - Och - zreflektował się Benjamin. Przebiegł szybko przez chodnik i się gną ł do kieszeni po pienią dze. Podał kilka banknotó w, któ re tamten wzią ł i zmią ł w dł oni. - To studencki numer? - spytał mę ż czyzna. - Sł ucham? - Wypić i wyjś ć. To studencki numer? - Nie. Przepraszam. - Benjamin odwró cił się i ruszył do Elaine. - Co ty tu robisz? - odezwał a się. - Sł ucham? - Co robisz w Berkeley? - Och. No có ż, mieszkam tu. Chwilowo. Elaine jeszcze przez chwilę patrzył a na niego ze zmarszczonym czoł em, po czym przeniosł a wzrok na ulicę. - Czekasz na autobus? - spytał Benjamin. Skinę ł a gł ową, nie patrzą c na niego. - Aha - rzekł Benjamin. - Doką d... doką d się wybierasz? - Do miasta - odparł a Elaine. Benjamin pochylił się i wyjrzał na jezdnię. Kilka przecznic dalej widać był o przez deszcz zbliż ają cy się autobus. - Mó gł bym... mó gł bym pojechać z tobą - zaproponował. - Jeś li... jeś li nie miał abyś nic przeciwko temu. - Hej! Mę ż czyzna z restauracji znowu stał na dworze z kartą nad gł ową. - Reszta - zawoł ał. Benjamin uś miechną ł się do niego i skiną ł gł ową. - Proszę ją zatrzymać - odpowiedział. - Co? - Proszę zatrzymać. Mę ż czyzna spojrzał na niego spode ł ba, trzymają c resztę na wycią gnię tej dł oni. W koń cu Benjamin podbiegł do niego i tamten wysypał mu monety do rę ki. - Dzię kuję - powiedział Benjamin. Wł oż ył pienią dze do kieszeni, wró cił na brzeg chodnika i czekał w milczeniu obok Elaine, aż autobus podjedzie na przystanek i otworzy drzwi. W ś rodku był o duż o ludzi, wię c nie mogli siedzieć obok siebie. Elaine znalazł a miejsce w ś rodkowej czę ś ci, obok starej kobiety trzymają cej na kolanach zł oż oną parasolkę, a Benjamin ominą ł ją i wcisną ł się mię dzy dwó ch staruszkó w siedzą cych na samym koń cu autobusu. Po drugiej stronie mostu ł ą czą cego brzegi zatoki autobus szybko przejechał szosą wzdł uż nasypu i zatrzymał się na koń cowym przystanku. Benjamin wstał i wysiadł przednimi drzwiami za Elaine. - No có ż - odezwał się, idą c obok niej do gł ó wnej czę ś ci pę tli autobusowej. - Doką d też tak idziesz? - Sł ucham? - Pytam, doką d stą d idziesz. - Mam spotkanie - odparł a Elaine. - Randkę? - Tak. Benjamin zatrzymał się, by unikną ć zderzenia z przechodniem idą cym z naprzeciwka, ominą ł go i dogonił Elaine. - Tutaj? - spytał, wskazują c na chodnik. - Sł ucham? - Tutaj, na pę tli, masz się z nim spotkać? - Nie. - A gdzie? - Przyspieszył, by dotrzymać jej kroku. - Sł ucham? - Pytam, gdzie macie się spotkać. - W zoo - wyjaś nił a Elaine. - W zoo - powtó rzył Benjamin. Odchrzą kną ł. - Mają tu chyba cał kiem niezł e zoo, prawda? - Nigdy w nim nie był am. - Och. No có ż, ja też nie. Mó gł bym... mó gł bym się tam z tobą przejechać. Dotrzymać ci po drodze towarzystwa. Czekali w milczeniu przy innym stanowisku na autobus do zoo. Benjamin stał z rę kami w kieszeniach, spoglą dają c w gó rę na padają cy deszcz i od czasu do czasu wychylają c się z grupy czekają cych, aby wypatrzeć autobus. Kiedy ten nadjechał, Benjamin wsiadł za Elaine i poszedł za nią do tylnej czę ś ci, gdzie był y wolne miejsca. Elaine usiadł a, zdję ł a kapelusz i podtrzymywał a go rę ką na kolanach. Benjamin usiadł obok niej. - Nieszczegó lny... nieszczegó lny dzień na wycieczkę do zoo - zauważ ył z uś miechem. - Rzeczywiś cie - zgodził a się Elaine. Odwró cił a gł owę i wyjrzał a przez mokrą szybę. Przejechali bez sł owa kilka przystankó w. Benjamin gapił się na miejsce przed sobą, a Elaine z gł ową odwró coną do okna patrzył a na mijane budynki i padają cy deszcz. W koń cu odwró cił a się do Benjamina. - Co ty tu wł aś ciwie robisz? - spytał a. - Gdzie? - W Berkeley. Dlaczego mieszkasz w Berkeley? - Och - rzekł Benjamin, kiwają c gł ową. - Po prostu mieszkam tu chwilowo. - Zamierzasz studiować? - Nie. - Wię c dlaczego? - Dlaczego tu mieszkam? - Tak. - No có ż - zaczą ł. - Dlaczego tu mieszkam? - Znowu spojrzał na miejsce przed sobą. - Bardzo... to... bardzo mnie ciekawi, jak się tu mieszka. To interesują ce miejsce. - Pracujesz? - Nie - odparł. - Sprzedał em samochó d. Wystarczy mi z tego na ż ycie. - I czym się tu zajmujesz? - Ró ż nymi rzeczami - wyjaś nił. - Zajmuję się ró ż nymi rzeczami. - Jakimi ró ż nymi rzeczami? - No... Poszedł em na parę zaję ć. Był em na paru zaję ciach na uniwersytecie. - Ale nie jesteś zapisany? - Nie jestem - potwierdził. - Ale lubię... Mają tu kilku ś wietnych profesoró w. To znaczy w Berkeley. Elaine zastanawiał a się nad czymś przez chwilę, po czym odwró cił a gł owę do okna. Benjamin opuś cił wzrok na swoje nogi. - Z cał ą pewnoś cią za mokro dzisiaj na zoo - stwierdził. Gdy dotarli na miejsce, Benjamin wysiadł za Elaine tylnym wyjś ciem i przekroczył bramę ogrodu zoologicznego. Zwiedzają cych był o niewielu. Czarne asfaltowe ś cież ki lś nił y od deszczu, a wię kszoś ć zwierzą t pochował a się. Tuż za bramą Elaine przystanę ł a. - O któ rej masz się z nim spotkać? - spytał Benjamin. - Powinien już być. Stali obok klatki z duż ym ptakiem, któ ry spał na ż erdzi wysoko pod dachem. Benjamin obró cił się, by mu się przez chwilę przyjrzeć, po czym zaczą ł kiwać gł ową i odwró cił się ponownie do Elaine. - No có ż - zaczą ł. - Trochę się spó ź nia, prawda? - Sł ucham? - Mó wię, ż e twó j przyjaciel się spó ź nia. Moż e zatrzymał go deszcz. Pojawił się przyjaciel i dziarsko przekroczył bramę zoo. Miał na sobie jasnobrą zowy pł aszcz przeciwdeszczowy i trzymał w dł oni fajkę. - To on? - spytał Benjamin. Elaine obró cił a się, uś miechnę ł a i ruszył a na powitanie mł odzień ca, któ ry wł oż ył cybuch fajki w zę by i wycią gną ł ku niej rę ce. Benjamin ruszył za Elanie i staną ł kilka stó p od nich. Przyjaciel przez chwilę uś miechał się do Elaine, po czym zerkną ł przez jej ramię i unió sł brwi. Benjamin skiną ł gł ową i uś miechną ł się do niego. Elaine odstą pił a na bok. - To jest Benjamin Braddock - powiedział a. - Przyjechał tu ze mną autobusem. A to Carl Smith. - Cześ ć, Ben - rzekł Carl, wycią gają c rę kę. - Mił o mi cię poznać, Carl - odpowiedział Benjamin, zrobił krok do przodu i uś cisną ł mu dł oń. Carl wyswobodził rę kę i odwró cił się do Elaine. - Obawiam się, ż e trochę dziś za mokro na oglą danie zwierzą t - stwierdził. Benjamin pokiwał gł ową. Spojrzał w niebo. Gdy opuś cił wzrok, Carl prowadził już Elaine z powrotem do bramy, obejmują c ją ramieniem. - No có ż - odezwał się za nimi Benjamin. - Mił o był o was spotkać. Bawcie się dobrze. - Mnie też był o mił o, Ben - odparł Carl, wyjmują c fajkę z ust i machają c nią na poż egnanie. - Dzię kuję - rzekł Benjamin. Patrzył, jak znikają za bramą. Potem wł oż ył rę ce z powrotem do kieszeni i zaczą ł przechadzać się po ogrodzie zoologicznym. Zatrzymał się przy hipopotamie i przez dł ugi czas przypatrywał mu się w deszczu. Potem kupił torebkę orzeszkó w, któ re zjadł w autobusie podczas drogi powrotnej. W nastę pnym tygodniu dwukrotnie spotkał Elaine, ale za każ dym razem znajdowali się po przeciwnych stronach ulicy, wię c jedynie uś miechał się i machał do niej rę ką bez sł owa. Wreszcie pewnego ranka miną ł ją znowu po drugiej stronie ulicy, a ona przystanę ł a. Powiedział a coś, czego nie dosł yszał. - Chwileczkę - zawoł ał. Przekroczył krawę ż nik i przeszedł przez jezdnię mię dzy samochodami stoją cymi na czerwonym ś wietle. - Cześ ć - odezwał się z uś miechem. - Chcę z tobą porozmawiać - oznajmił a Elaine. Benjamin skiną ł gł ową. - Dobrze - odparł. - Gdzie mieszkasz? - No có ż - zaczą ł Benjamin. - Wł aś ciwie to na tej ulicy. -Wskazał na chodnik. - Pod jakim numerem? - Czterysta osiem. - Bę dziesz po poł udniu w domu? - Tak. Bę dę. - Wpadnę do ciebie - zaproponował a Elaine. Benjamin skiną ł gł ową. - No có ż - odparł. - Mam nadzieję, ż e bę dę w domu. Zmarszczył a brwi. - Wię c bę dziesz czy nie? - zapytał a. - Tak. Bę dę. Na pewno. Zjawił a się w ś rodku popoł udnia. Kiedy zapukał a do drzwi, Benjamin siedział przy biurku i czytał ksią ż kę, któ rą kupił sobie rano, zaraz po tym, jak się spotkali. Odł oż ył ksią ż kę stroną tytuł ową do doł u i podszedł szybko do drzwi. Stał chwilę, odchrzą kną ł i otworzył je. - Elaine - rzekł. - Proszę, wejdź. - Nie. - Sł ucham? - Chcę ci zadać jedno pytanie - oznajmił a Elaine. - Potem sobie pó jdę. - No có ż - stwierdził Benjamin. - Mam nadzieję... mam nadzieję, ż e bę dę w stanie odpowiedzieć. - Bę dziesz. - Co to za pytanie? - Benjaminie, po co tu jesteś? - Proszę? - Chcę, ż ebyś mi powiedział, po co przyjechał eś do Berkeley - oś wiadczył a, przesuwają c się lekko do przodu. Benjamin uś miechną ł się. - No có ż, Elaine... - Moż esz mi powiedzieć? - No có ż, Elaine - powtó rzył. - Wydawał o mi się... wydawał o mi się, ż e już ci powiedział em. Nie powiedział em ci? - Nie powiedział eś. - Ale wejdź proszę do ś rodka. - Nie. - Nie mogł abyś wejś ć do pokoju? - Nie chcę cię widzieć - oznajmił a. - Nie chcę być razem z tobą w tym pokoju. No wię c, po co tu jesteś? Benjamin odwró cił się do niej bokiem i zaczą ł krę cić gł ową. - Elaine? - Powiedz mi. - Ależ Elaine - rzekł, unoszą c rę ce. - Nie wejdziesz do pokoju? - Nie ufam ci. - Nie ufasz mi? - Dlaczego tu jesteś? - Bo jestem! - Benjamin opuś cił rę ce, ale wcią ż na nią nie patrzył. - Czy dlatego, ż e ja tu jestem? - Co? - Czy przeniosł eś się tutaj dlatego, ż e ja tu jestem? Benjamin otworzył usta, ż eby coś powiedzieć, ale zaraz je zamkną ł i znowu zaczą ł krę cić gł ową. - Czy dlatego? - Nie wiem! - zawoł ał. - Nie wiesz, dlaczego tu przyjechał eś? - Proszę cię, wejdź. - Benjaminie - powiedział a Elaine, robią c kolejny krok do pokoju. - Odpowiedz mi, tak czy nie? Czy przyjechał eś tutaj dlatego, ż e ja tu jestem, czy nie? Benjamin odwró cił się w stronę biurka. - Tak? - A jak myś lisz?! - wybuchną ł Benjamin, zaciskają c pię ś ci i unoszą c je nad gł ową. - Myś lę, ż e tak. - No wię c tak! - potwierdził. Uderzył pię ś ciami w blat biurka. Elaine stał a przy drzwiach, patrzą c na jego odwró coną gł owę. - No to moż esz już wyjechać - stwierdził a. - Co? - Chcę, ż ebyś wyjechał. - Wyjechał? - Wyjedź z tego miasta. Wyjedź stą d i zostaw mnie w spokoju. Odwró cił się w jej stronę. - Benjaminie? - cią gnę ł a Elaine, patrzą c mu w oczy. - Jesteś jedyną osobą, któ rej nie chcę nigdy wię cej widzieć. Zakrył twarz rę koma. - Obiecaj mi, ż e wyjedziesz do jutra rana. - Ależ Elaine? - Obiecaj. Odją ł rę ce od twarzy i spojrzał na nią, potem odwró cił się i uderzył dł oń mi w blat biurka. - Dobrze! - krzykną ł. - Obiecaj mi. - Dobrze! Dobrze! Dobrze! Elaine pokrę cił a gł ową i obserwował a pochylonego nad biurkiem Benjamina. - Elaine? Nie odpowiedział a. Benjamin usiadł nagle na krześ le przed biurkiem i ukrył twarz w dł oniach. - Elaine? - powtó rzył. - Nie chcę z tobą rozmawiać. - Elaine! - wrzasną ł, nie podnoszą c gł owy. - Kocham cię! Zapanował a zupeł na cisza. Elaine przez chwilę patrzył a na jego plecy i kark, a potem wolno przeszł a na ś rodek pokoju. - Jak mogł eś to zrobić? - zapytał a cicho. Nie podnió sł gł owy. - Jak mogł eś to zrobić! - powtó rzył a gł oś niej. Nie odpowiedział. - Jak mogł eś zgwał cić moją... - Zakrył a twarz dł oń mi. Benjamin powoli unió sł gł owę i spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na blat biurka. - Co takiego? - spytał. - Czy ty już wszystkiego nienawidzisz? - spytał a Elaine, nadal zakrywają c twarz. Wstał z fotela i odwró cił się w jej stronę. - Zgwał cić? - powtó rzył. Elaine opuś cił a rę ce na tyle, ż eby popatrzeć na niego zza czubkó w palcó w. Pł akał a. - Powiedział aś: “zgwał cić "? Nie odpowiedział a. - Nie - zaprotestował Benjamin. Zrobił krok w stronę Elaine, ale ona cofnę ł a się. - Nie - powtó rzył. Elaine odchrzą knę ł a i otarł a oczy. - Co ci powiedział a? - spytał Benjamin. Elaine podniosł a na niego wzrok, ale nie odpowiedział a. - Co ona ci powiedział a?! Nadal milczał a. - Co?! Elaine spojrzał a na niego, po czym odwró cił a się. - Chcę, ż ebyś wyjechał stą d do jutra rana - powiedział a. - Nie! - zawoł ał Benjamin. Staną ł mię dzy nią a drzwiami. - Nie dotykaj mnie. - Nie dotykam. - Wię c odejdź od drzwi. - Elaine, przysię gam na Boga, ż e cię nie dotknę. Ale proszę cię. Proszę cię, powiedz mi, co ona ci powiedział a. - Dlaczego? - Bo to nieprawda! - Czy to prawda, ż e spał eś z nią? - Tak. - To wystarczy. Odejdź od drzwi. - Elaine? - Powiedział a mi, ż e zacią gną ł eś ją w hotelu do pokoju i tam ją zgwał cił eś. - O nie. - Teraz chcę stą d wyjś ć. - Zacią gną ł em ją? Elaine spojrzał a na niego, ale nie odpowiedział a. - Powiedział a, ż e zacią gną ł em ją tam? - Powiedział a, ż e zaprowadził eś ją na gó rę, ale był a pijana i nie wiedział a, co się dzieje. - W Tafcie? - Zgadza się. - Mogł abyś mi powiedzieć, co ci jeszcze mó wił a? - Dlaczego? - Elaine, wyjeż dż am jutro rano. Daję ci sł owo. Ale muszę to wszystko wiedzieć. Elaine wahał a się przez chwilę, a potem odchrzą knę ł a. - Powiem ci i wyjdę. - Zgoda. Ponownie odchrzą knę ł a. - Powiedział a, ż e pił a drinka z przyjació ł ką w hotelowym barze. Tam ją zauważ ył eś. - To nieprawda. - Benjaimnie, proszę odejdź od drzwi. - Co jeszcze? - Nie chcę o tym mó wić. - Proszę cię. - Kiedy wyszł a, czekał eś na nią na parkingu. - O mó j Boż e. - Potem... zabronił eś jej wsią ś ć do samochodu i powiedział eś, ż e jest zbyt pijana, by jechać do domu. Benjaminie, chcę już stą d iś ć. - Co dalej? - Powiedział eś... powiedział eś, ż e zał atwisz jej pokó j na noc. Zaprowadził eś ją na gó rę i zamawiał eś drinki, aż w koń cu usnę ł a. A rano... - Elaine pokrę cił a gł ową. - Wypuś ć mnie stą d, Benjaminie! - Rano...? - powtó rzył Benjamin. - Rano powiedział eś jej, ż e miał a z tobą romans. - Elaine... - Teraz wypuś ć mnie stą d. - Elaine, to obrzydliwe. - Wypuś ć mnie, proszę - powiedział a Elaine. Odchrzą knę ł a i otarł a oko. - Elaine, to nie był o tak. Naprawdę zaczę ł o się na przyję ciu. - Nie chcę tego sł yszeć. - Moi rodzice urzą dzili przyję cie z okazji mojego powrotu ze studió w. Odwiozł em twoją mamę do domu. - Powiedział am już, ż e nie chcę tego sł uchać. - Elaine, taka jest prawda. - Nie obchodzi mnie to. - Zrobił a krok w stronę drzwi. - Odsuń się, proszę. Benjamin nie ruszył się. - Elaine, odwiozł em ją do domu po przyję ciu. - Czy mogę już iś ć? - Potem poszliś my na gó rę, aby obejrzeć twó j portret. Kiedy tam weszliś my... Kiedy weszliś my do twojego pokoju, ona zaczę ł a się rozbierać. - Benjaminie, mó wisz o mojej matce! - Potem zszedł em na dó ł po jej torebkę. Zaniosł em ją na pię tro, poł oż ył em na ł ó ż ku i już wychodził em z pokoju, kiedy ona tam weszł a. Rozebrana do naga. Weszł a i... Nagle Elaine wrzasnę ł a na cał y gł os. Benjamin wytrzeszczał na nią oczy, dopó ki nie przestał a krzyczeć. Potem przez dł ugi czas dalej gapił się na nią, podczas gdy ona podniosł a rę ce, by zakryć twarz, i w koń cu opuś cił a je wolno z powrotem. Benjamin tkwił jeszcze przez chwilę przed drzwiami, po czym rozejrzał się bł yskawicznie po pokoju. Skoczył do rogu pokoju po drewniane krzesł o i wycią gną ł je na ś rodek pokoju, gdzie stał a Elaine. Zaraz potem wypadł na korytarz i popę dził do ł azienki. W otwartych drzwiach na koń cu korytarza stał jakiś chł opak. - Wszystko w porzą dku - rzucił Benjamin. Wpadł do ł azienki, chwycił szklankę i napeł nił ją wodą. Zanió sł ją szybko z powrotem, ale przed drzwiami swojego pokoju zastał gospodarza domu, któ ry wszedł wł aś nie po schodach. - Kto krzyczał? - spytał gospodarz. - Wszystko w porzą dku - uspokoił go Benjamin. - Kto krzyczał? - Panie Berry, wszystko w porzą dku. - Kto to był? - Goś ć. Ale już wszystko w porzą dku. - Czyj goś ć? - Mó j. - Co jej pan zrobił? - Przepraszam - rzekł Benjamin. Pró bował go obejś ć, ale pan Berry zastą pił mu drogę. - Nic jej nie jest! - zawoł ał Benjamin. - Zdenerwował a się i krzyknę ł a! Niosę jej wł aś nie trochę wody! - Wezwał em policję - oś wiadczył pan Berry. - O Boż e. - Co jej pan zrobił?! - Cholera! - wybuchną ł Benjamin. - Niech pan zadzwoni na policję i powie, ż eby nie przyjeż dż ali! Nic się nie stał o! - Co jej pan zrobił?! - Proszę zejś ć mi z drogi - powiedział Benjamin. Przepchną ł się obok gospodarza do pokoju i zamkną ł za sobą drzwi. - Weź - Podał Elaine szklankę. - Co się dzieje? - Nic. - Kto tam jest? - Mó j gospodarz - odpowiedział Benjamin. Odwró cił się i wyszedł na korytarz. Pan Berry usił ował zajrzeć do ś rodka, ale Benjamin zamkną ł drzwi. Na koń cu korytarza stał o dwó ch studentó w, a pię tro wyż ej kolejny wychylał się przez porę cz. - Wszystko w porzą dku! - zawoł ał Benjamin. - Wracajcie do pokojó w! - Nikt się nie poruszył. Benjamin spojrzał na pana Berry. - Zechce pan zadzwonić jeszcze raz na policję? - Powiedz pan, co się stał o. - Zdenerwował a się i krzyknę ł a. Niech pan zadzwoni na policję i powie, ż eby nie przyjeż dż ali. - Dlaczego się zdenerwował a? - Nie pań ska sprawa, dlaczego się zdenerwował a. Nagle drzwi wejś ciowe otworzył y się i po schodach wbiegł szybko policjant. - Kto dzwonił? - spytał. - Ja - oznajmił pan Berry. - Sł uchajcie - zaczą ł Benjamin. - Wszystko jest w porzą dku. - Ma w pokoju dziewczynę, któ ra krzyczał a. Policjant spojrzał na Benjamina. - Co się stał o? - zapytał. - Odwiedził a mnie przyjació ł ka - rzekł Benjamin. - Podczas rozmowy zdenerwował a się i krzyknę ł a. Ale już wszystko jest w porzą dku. - Dlaczego wiec krzyczał a, jeś li wszystko jest w porzą dku? - Tł umaczę panu. Rozmawialiś my o czymś, co ją zdenerwował o. - O czym? - Sł ucham? - O czym rozmawialiś cie? - To prywatna sprawa. - Ale o czym? - Powiedział em, ż e to prywatna sprawa. Elaine otworzył a nagle drzwi i wyjrzał a na korytarz. Dwó ch studentó w z koń ca korytarza zrobił o kilka krokó w do przodu, a pan Berry wycią gną ł szyję ponad ramieniem Benjamina, by spojrzeć na nią. - Czy to pani krzyczał a? - spytał policjant. - Tak. - Co on pani zrobił? - Nic - odpowiedział a Elaine. - Zdenerwował am się. - Czym się pani zdenerwował a? - To prywatna sprawa! - powtó rzył Benjamin. - Rozumie pan? Policjant odwró cił się w jego stronę i zmarszczył czoł o. - Nazwisko. - Sł ucham? - Twoje nazwisko. - O co mnie pan oskarż a? - Mniejsza o to. Jak się nazywasz? - Braddock - podpowiedział pan Berry. - Nazywa się Benjamin Braddock. - Jesteś studentem? - Nie. - A kim? - Lokatorem. - Jaki masz zawó d? Czym się zajmujesz? - Niczym. - Co to znaczy: niczym? - To znaczy niczym. - Ż artujesz sobie? - Nie. - Wię c czym się zajmujesz? - Niczym. - Co robisz? - Proszę pana - zaczą ł Benjamin. - Myś lę, ż e to nie ma wię kszego znaczenia. - Wię c co robisz? - Chce mnie pan spisać czy co? Policjant spojrzał na pana Berry, a potem na dwó ch studentó w stoją cych w poł owie korytarza. - Wracajcie do siebie - polecił, machają c dł onią. Wró cili do swoich pokoi i zamknę li drzwi. - Nie bę dzie już wię cej problemó w - obiecał Benjamin. Policjant spoglą dał na niego przez dł ugą chwilę, po czym skiną ł gł ową. - W porzą dku, Ben - oznajmił. - Tym razem wierzę ci na sł owo. - Odwró cił się, zszedł po schodach i opuś cił dom. - Panie Braddock? - odezwał się gospodarz. - Sł ucham? - Ma się pan stą d wynieś ć w cią gu tygodnia. - Co? Pan Berry odwró cił się i ruszył w dó ł po schodach. - Panie Berry? - Sł yszał eś pan. Benjamin zbiegł za nim po schodach. - Mam się stą d wyprowadzić? - Zgadza się. - Dlaczego? - Wie pan dlaczego. - Nie wiem dlaczego, panie Berry. Niech mi pan powie. - Bo nie chcę pana tutaj. - Dlaczego? - Bo mi się pan nie podoba. Benjamin zmarszczył czoł o, a pan Berry wyminą ł go i poszedł korytarzem do swojego pokoju. Benjamin usł yszał, jak zatrzaskują się drzwi, po czym wró cił powoli do swojego pokoju. Elaine wcią ż stał a w drzwiach. Benjamin ominą ł ją i zbliż ył się do ł ó ż ka. Przysiadł na jego brzegu i opuś cił spojrzenie na dywan. - Benjaminie? - Tak? - Przepraszam, ż e krzyczał am. Benjamin siedział przez chwilę na ł ó ż ku, potem wstał i poszedł po walizkę. Zanió sł ją na ł ó ż ko i otworzył. Elaine zamknę ł a drzwi. Podeszł a do krzesł a na ś rodku pokoju i usiadł a. - Benjaminie? - Co? - Mogę cię o coś zapytać? Skiną ł gł ową, podszedł do komody i wysuną ł gó rną szufladę. Wyją ł z niej koszulę, podszedł do ł ó ż ka i uł oż ył ją w walizce. - Na co liczył eś? - odezwał a się Elaine. - Sł ucham? - Kiedy tu przyjechał eś - dodał a. - Liczył eś, ż e coś moż e zajś ć mię dzy nami? - Nie wiem. - Czy kiedykolwiek się zastanawiał eś, co mogę czuć do ciebie? - Sł uchaj - odparł, obracają c się w stronę Elaine. - Nie chcę w tej chwili rozmawiać. Przepraszam za wszystko, ale jeż eli nie masz nic przeciwko temu, to wolał bym zostać teraz sam. Elaine pokiwał a gł ową. - Dobrze? - Dobrze. Mogę tu sobie posiedzieć, aż skoń czysz się pakować? - Ró b, co chcesz. - Ale nie moż esz mi tylko powiedzieć, o czym myś lał eś, kiedy postanowił eś tu przyjechać? - Nie wiem, o czym myś lał em - odparł Benjamin. Podszedł do szafy i wyją ł swó j garnitur na wieszaku. - Tak po prostu przyjechał eś? - drą ż ył a Elaine. Skiną ł gł ową i zanió sł garnitur na ł ó ż ko. - Bo ja tu był am? - Owszem. - Bał eś się mnie odwiedzić? - A jak ci się wydaje? - Bał eś się? - Bał em się - potwierdził Benjamin. Zdją ł marynarkę z wieszaka i zaczą ł ją ukł adać w walizce. - To co zrobił eś? - Sł ucham? - Wsiadł eś po prostu któ regoś dnia do samochodu i przyjechał eś tutaj? - Elaine, jakie to ma znaczenie? - Jestem po prostu ciekawa. - To wł aś nie zrobił em. - A co się dział o, jak już tu przyjechał eś? - Co się dział o? - Nie moż esz mi trochę o tym opowiedzieć? - zapytał a Elaine. Obró cił się i spojrzał na nią ze zmarszczonym czoł em. - Bo nic z tego nie rozumiem - cią gnę ł a. - Nie miał eś zamiaru mnie odwiedzić? Zamierzał eś tylko czekać, aż się przypadkiem spotkamy? - Chciał em cię odwiedzić pierwszego wieczoru. - Naprawdę? - To znaczy, przyjechał em do Berkeley - podją ł Benjamin. - Był em w kiepskim nastroju. Przyjechał em tutaj, wzią ł em pokó j w hotelu i zarezerwował em dla nas stolik w restauracji. - Chciał eś mnie zaprosić na kolację? - Tak jest. - No i co potem zrobił eś? - Nie zaprosił em cię. - To wiem. - Elaine, po prostu przyjechał em tu - podsumował Benjamin. Skoń czył ukł adać marynarkę w walizce. - Trochę się obijał em. Napisał em parę listó w do ciebie. - Mił osnych? - Nie pamię tam. - I sprzedał eś samochó d. Skiną ł gł ową. - Pierwszego dnia. Wynają ł em ten pokó j i sprzedał em samochó d pierwszego ranka. - I co potem? - Potem siedział em tu - odparł, biorą c do rę ki wieszak i zdejmują c z niego spodnie. - Wychodził eś do miasta? - Co? - Wychodził eś gdzieś z dziewczynami czy coś takiego? - Nie. - To jak spę dzał eś czas? - pytał a Elaine. - Cał y dzień czytał eś? - Nie. - Benjamin rzucił okiem na ksią ż kę na biurku. - To pierwsza ksią ż ka, któ rą zaczą ł em czytać od skoń czenia studió w. - Nie lubisz czytać? - Lubię gazety. - Zł oż ył spodnie od garnituru i uł oż ył w walizce. Potem podszedł do biurka, otworzył jedną z bocznych szuflad i wyją ł z niej kilka par skarpetek. - Co to za ksią ż ka? - spytał a. Benjamin podnió sł ksią ż kę z biurka i podał jej. - Interesujesz się astronomią? - kontynuował a Elaine, patrzą c na okł adkę. - Nie. - Wię c dlaczego ją czytasz? - Tak sobie ją kupił em - wyjaś nił, niosą c skarpetki w stronę ł ó ż ka. - Chciał em coś czytać, kiedy przyjdziesz. - Chciał eś coś czytać, kiedy przyjdę? - Zgadza się. - Dlaczego? - Co dlaczego? - Dlaczego chciał eś coś czytać, kiedy przyjdę? - Bo nie chciał em wtedy tylko leż eć na ł ó ż ku albo siedzieć w fotelu. Chciał em robić coś konkretnego. - Benjamin pokrę cił gł ową. - Sam nie wiem, co robię. Gdzie jest mó j pasek? - Wró cił do komody i zajrzał do gó rnej szuflady, potem do ś rodkowej i dolnej. Potem znowu podszedł do biurka i wysuną ł wszystkie boczne szuflady. Na koniec wysuną ł duż ą szufladę pod blatem. Wyją ł stamtą d plik banknotó w i upchną ł do kieszeni. - Czy to pienią dze za samochó d? - Tak. - Ile za niego dostał eś? - Dwa tysią ce dziewię ć set - wyjaś nił. - Teraz został o jakieś dwa czterysta. Dwa trzysta albo czterysta. - I trzymasz je tak w szufladzie? - Są tu bezpieczne. - Zasuną ł szufladę i przecią ł pokó j. Otworzył szerzej drzwi szafy, by lepiej oś wietlić wnę trze i spojrzał ze zmarszczonym czoł em na dno. Potem przyklę kną ł i zajrzał pod komodę. - Czego szukasz? - Paska. - Nie masz go na sobie? - Nie - odparł, się gają c rę ką pod komodę. - Mam dwa paski. Jeden mam na sobie, ale jest jeszcze drugi. Co to takiego? - Wycią gną ł szklaną kulkę pokrytą kurzem, patrzył na nią przez chwilę, po czym wł oż ył ją z powrotem pod komodę i wstał. - Dostał em od babci - oznajmił, otrzepują c kurz z dł oni i brudzą c nim spodnie. - Co? - Pasek. Dostał em go od mojej babci. - Aha. Benjamin podszedł do ł ó ż ka i odsuną ł je od ś ciany. - A to co? - mrukną ł. Schylił się i podnió sł czerwoną plastikową linijkę, któ ra leż ał a tuż przy ś cianie. Przyglą dał się jej przez chwilę, po czym postukał nią o metalową porę cz ł ó ż ka, ż eby otrzepać kurz, i wrzucił ją do walizki na skarpetki. - Benjaminie? - Tak? - Co zamierzasz teraz zrobić? Pokrę cił gł ową i dosuną ł ł ó ż ko z powrotem do ś ciany. - Co zamierzasz teraz zrobić? - Nie wiem, Elaine - odparł. Wró cił do komody i ponownie odsuną ł gó rną szufladę. Wł oż ył dł oń do ś rodka i przecią gną ł nią po dnie. - Wracasz do domu? - Nie - powiedział Benjamin. Zasuną ł gó rną szufladę i wysuną ł ś rodkową, by zbadać rę ką jej wnę trze. - Wię c doką d pojedziesz? - Powiedział em, ż e nie wiem! - zawoł ał. Zasuną ł ś rodkową szufladę i odsuną ł dolną. Kiedy skoń czył ją przeszukiwać, popchną ł ją na miejsce i wró cił do biurka. Odsuwał kolejne szuflady i sprawdzał dł onią, czy niczego w nich nie ma. - Wię c co zamierzasz zrobić? - Przepraszam na chwilę. - Benjamin wyszedł z pokoju na korytarz i udał się do ł azienki. Umył rę ce pod kranem i wytarł je w wiszą cy obok umywalki czyjś rę cznik, po czym wró cił do siebie. - Co mó wił aś? - rzekł, zamykają c za sobą drzwi. - Spytał am, co zamierzasz zrobić. - Elaine, czy ty jesteś gł ucha? - Sł ucham? - Nie wiem, co teraz zrobię - powiedział, wymawiają c wyraź nie każ de sł owo. - Nie masz poję cia? - Nie. - Najmniejszego poję cia? - Zgadza się - odparł Benjamin. Spojrzał na nią, potem podszedł z powrotem do szafy i znowu otworzył ją szerzej, by wpuś cić wię cej ś wiatł a. Zdją ł wieszak, schylił się i zaczą ł drapać jego koń cem zakurzone dno szafy. W koń cu upuś cił wieszak i wró cił na ś rodek pokoju. - No, a jutro? - Co? - Nie wiesz nawet, co bę dziesz robił jutro? - Nie. - Ale pó jdziesz na autobus czy coś takiego? - Elaine, gdybym wiedział, tobym ci powiedział. Ale nie wiem, wię c przestań mnie wypytywać. - Na pocią g? - O Boż e - ję kną ł Benjamin. Podszedł do ł ó ż ka i zajrzał pod poduszkę. - Benjaminie? - Co?! - Nie chcę, ż ebyś wyjeż dż ał jutro, jeś li nie bę dziesz wiedział, doką d jechać. Obró cił się w jej stronę z poduszką w rę ku i zmarszczył czoł o. - Chcę, ż ebyś przed wyjazdem miał konkretny plan. - Dlaczego? - zapytał Benjamin. - Bo tak chcę. - Wię c chcesz, ż ebym wyjechał, czy nie? Elaine skinę ł a gł ową. - No to o co ci chodzi? - Przedstawisz mi konkretny plan, zanim wyjedziesz? - Martwisz się o mnie, czy co? - Benjaminie - zaczę ł a, wstają c z krzesł a - przyjechał eś tu z mojego powodu. Z mojego powodu sprzedał eś samochó d. Z mojego powodu zmienił eś cał e swoje ż ycie i z mojego powodu teraz wyjeż dż asz. - Wię c? - Wię c czuję się za ciebie odpowiedzialna. Benjamin odwró cił się i uł oż ył poduszkę z powrotem na ł ó ż ku. - Elaine? - Nie chcę się zadrę czać, ż e przeze mnie leż ysz gdzieś pijany w rynsztoku. - O mó j Boż e. - Zatem, co zamierzasz zrobić?! - Nie wiem! - krzykną ł Benjamin, odwracają c się i robią c krok w jej stronę. - Nie wiem! Nie wiem! Nie wiem! - No to zdecyduj się, zanim wyjedziesz. - Elaine, co cię to obchodzi, co ja bę dę robił? - Przez ciebie musi mnie to obchodzić. - Wcale nie. - Jak to nie? Myś lisz, ż e mogę zwyczajnie zignorować kogoś, kto przemeblowuje sobie ż ycie z mojego powodu? - Daj spokó j, Elaine. - Myś lisz, ż e mogę? - A dlaczego nie moż esz? - Bo nie mogę. - W takim razie zgrywasz się. - Co? - Zgrywasz się, Elaine - odparł Benjamin. - Jeż eli w jednej chwili mó wisz mi, ż ebym wyjechał, a zaraz potem, ż ebym został, to... Elaine odwró cił a się i podeszł a do drzwi. - Do widzenia - powiedział a. - Elaine?! Zatrzasnę ł a za sobą drzwi. Benjamin sł yszał, jak zbiega szybko po schodach i wychodzi na ulicę. Drzwi wejś ciowe huknę ł y gł oś no. Benjamin wybiegł z pokoju i ruszył za Elaine. Gdy ją dogonił, był a już prawie przy rogu. - Elaine? - odezwał się. Pokrę cił a gł ową i szł a dalej. - Elaine? - Zejdź mi z oczu - odparł a. Zatrzymał a się przy krawę ż niku, rozejrzał a się po ulicy i przeszł a na drugą stronę. - Przepraszam cię za to, co powiedział em. - Proszę cię, idź sobie - dodał a. Otarł a policzek grzbietem dł oni, ale się nie zatrzymał a. - Elaine! - zawoł ał Benjamin. Chwycił ją za ramię, ale ona wyszarpnę ł a je. - Elaine, nie chciał em tego powiedzieć. - Czy ty nie rozumiesz, co ty wyprawiasz? - spytał a, zatrzymują c się nagle i podnoszą c na niego wzrok. - Sł ucham? - Nie widzisz, co się dzieje? Co się stanie? Benjamin zmarszczył brwi. - Co się stanie? - spytał. Kiedy Elaine nie odpowiedział a, spuś cił wzrok na chodnik. - W każ dym razie nie chciał em tego powiedzieć - powtó rzył. Miną ł ich jakiś student z ksią ż ką w rę ku. Benjamin zerkną ł na niego, ale zaraz potem znowu spojrzał na Elaine. - Wię c jak, Elaine? - Sł ucham? - Chcesz, ż ebym został jeszcze trochę? Zanim ustalę, co robić dalej? - Ró b, co chcesz - odpowiedział a Elaine. - To znaczy, gdybyś miał a martwić się o mnie, to spró buję obmyś lić jakiś konkretny plan przed wyjazdem. Wzię ł a jego dł oń i spojrzał a na nią. - Ró b, co chcesz - powtó rzył a - dobrze? - Przez chwilę patrzył a mu w oczy, po czym puś cił a jego dł oń i ruszył a dalej chodnikiem. - Wię c jak, Elaine? Nie zatrzymał a się ani nie obejrzał a. - Elaine, spró buję obmyś lić jakiś konkretny plan - obiecał Benjamin. Szł a dalej przed siebie. - Elaine, zadzwonię do ciebie za jakiś dzień lub dwa, kiedy bę dę miał plan. Dobrze? W dalszym cią gu szł a chodnikiem. - Dobrze, Elaine? Skrę cił a za ró g i zniknę ł a mu z oczu. Zadzwonił do niej kilka dni pó ź niej. Był wieczó r. Zjadł kolację w stoł ó wce uniwersyteckiej, a potem poszedł w kierunku swojego domu i wszedł do budki telefonicznej na przecznicy. - Mó wi Benjamin - oznajmił, gdy Elaine podniosł a sł uchawkę. - Jeszcze tu jestem. Nie odpowiedział a. - Mó wię, ż e jeszcze tu jestem. - Sł yszał am. Benjamin skiną ł gł ową. - Masz już jakieś plany? - Nie. Przez dł ugą chwilę panował a cisza. Benjamin patrzył przez szklaną ś cianę budki na strzę p papieru w rynsztoku. Gdy skoń czył mu się przyglą dać, unió sł gł owę i chrzą kną ł. - Elaine? - zapytał. - Co? - Co chcesz, ż ebym zrobił? Milczał a. - Rozumiesz, zupeł nie nie wiem, na czym stoję - cią gną ł. - Chcesz, ż ebym został, czy chcesz, ż ebym wyjechał? - Czy ty nie masz rozumu? - Co? - Czy ty nie masz rozumu? - Oczywiś cie, ż e mam. - Wię c moż e byś tak go uż ył w koń cu i zdecydował się. - Elaine, mó wił aś, ż ebym nie wyjeż dż ał, jeś li nie bę dę miał jakiegoś planu. - I nie masz. - No, nie mam ż adnego dobrego planu - przyznał Benjamin. - Myś lał em, ż eby moż e pojeź dzić trochę po Kanadzie, ale w koń cu z tego zrezygnował em. - No i co ja mam zrobić? - Sł ucham? - Co ja mam zrobić? - Z czym? - Z tobą. - Có ż, mó wił aś, ż e bę dziesz się martwić, dopó ki nie wymyś lę czegoś konkretnego. - Czy ty myś lisz, ż e ja jestem w stanie studiować? - Co? - Czy myś lisz ż e ja jestem w stanie w ogó le myś leć? - Elaine? - Czy myś lisz, ż e ja mogę cokolwiek zrobić, rozmyś lają c o tobie przez dwadzieś cia cztery... - Zaraz, Elaine - przerwał jej Benjamin. - Mó wił aś, ż e bę dziesz się martwić, dopó ki nie bę dę miał konkretnych planó w. Znowu zapadł a cisza. W koń cu Elaine odchrzą knę ł a i powiedział a: - Dlaczego nie chcesz jechać do Kanady? - Stracił em do tego przekonanie. - To moż e do Meksyku? - Już tam był em. - Na Hawaje? - Nie. - Dlaczego? - Nie cią gnie mnie, ż eby tam jechać. - A do czego cię cią gnie? - Do niczego. - Jeś li nie cią gnie cię do niczego, to co ty przez cał y czas robisz? Co robił eś dzisiaj? - Poszedł em do kina. - Jak był o? - W porzą dku - odparł Benjamin i zmarszczył brwi. - Ale tak naprawdę, co chcesz, ż ebym zrobił? - Nie potrafisz sam pomyś leć? - Potrafię, Elaine, ale powiedział aś, ż e mam tu zostać. - Wię c zostań. - Ale nie potrafię zaplanować niczego porzą dnego. - Benjaminie, musisz coś zrobić, bo ja zwariuję. - Tak? - Tak. - W takim razie każ mi wyjechać - odparł Benjamin. - Powiedz mi tylko, ż ebym wyjechał, to od razu wyjadę. Elaine nie odpowiedział a. - Zrobisz to? - Piszę teraz referat. - W porzą dku. Ale czy mogł abyś mi tylko powiedzieć, ż ebym wyjechał? - Czy ty jesteś idiotą? - Co? - Co ja ci mam powiedzieć, Benjaminie? - Masz mi powiedzieć, ż e chcesz, ż ebym wyjechał, albo ż e chcesz, ż ebym został. - Czy doprawdy muszę? - No tak - odparł Benjamin. - Jeś li masz się o mnie martwić, to lepiej, ż ebym nie wyjeż dż ał bez planu. Czy bę dziesz się o mnie martwić? - Benjaminie - zaczę ł a Elaine - a jak myś lisz? Myś lisz, ż e podeszł abym w ogó le do telefonu, gdybym... - Mam wyjechać czy mam zostać?! - Ty chyba jednak jesteś idiotą. - Nie jestem idiotą, Elaine. - Czy w takim razie nie widzisz... nie widzisz, co ja czuję? - Dlaczego mi wię c nie powiesz, co czujesz? - Ż egnaj, Benjaminie. Benjamin zmarszczył brwi. - Czyli mam wyjechać? - zapytał. - Moż e jednak. - Moż e jednak tak? - Tak. - W porzą dku. Tylko tyle chciał em usł yszeć. Elaine odwiesił a sł uchawkę.
Dwie godziny pó ź niej Benjamin był już spakowany. Zatrzasną ł dwa zamki w walizce i postawił ją na podł odze. Potem poszedł przez korytarz do ł azienki umyć zę by. Gdy skoń czył, zabrał do pokoju szczoteczkę i pastę, otworzył jeszcze raz walizkę i wrzucił je do ś rodka. Potem się rozebrał, wł oż ył piż amę i wskoczył do ł ó ż ka. W nocy obudził się. Przewró cił się na drugi bok i miał już zasną ć, gdy usł yszał, jak ktoś w pokoju chrzą ka. - Co? - wymamrotał. Unió sł się na ł ó ż ku, ale nie usł yszał odpowiedzi. - Hej? - odezwał się. Nadal panował a cisza. Dł uż szą chwilę gapił się ze zmarszczonym czoł em w ciemnoś ć. Potem nagle rozbł ysł o ś wiatł o. Przy drzwiach stał a Elaine. Benjamin zamrugał. - Elaine? - odezwał się. Nie odpowiedział a. Stał a tuż przy drzwiach z rę ką na wył ą czniku. Benjamin usiadł na ł ó ż ku. - Co się stał o? - spytał. Opuś cił a rę kę z kontaktu. - Co się stał o? - powtó rzył Benjamin. Czekał przez chwilę, a kiedy nadal nie odpowiadał a, wolno odsuną ł koc i postawił nogi na podł odze. - Co jest? - cią gną ł, czł apią c w piż amie w jej stronę. Elaine potrzą snę ł a gł ową. Benjamin zatrzymał się kilka stó p przed nią i lekko pochylił. - Pł akał aś? - zapytał. Odchrzą knę ł a cicho, ale nie odpowiedział a. - Co się stał o? - nie ustę pował Benjamin. Zrobił kolejny krok w jej stronę. - Benjaminie? - Co? - Pocał ujesz mnie? Stał przez parę sekund, po czym zrobił jeszcze jeden krok i obją ł ją delikatnie. Pochylił gł owę i pocał ował ją. Przez dł ugą chwilę ż adne z nich się nie poruszył o. Potem Elaine obję ł a go i znó w zastygli w tej pozycji, aż w koń cu Benjamin unió sł gł owę. - Elaine? - spytał, patrzą c ponad czubkiem jej gł owy w korytarz. - Co? - Wyjdziesz za mnie? Elaine pokrę cił a gł ową. - Nie wyjdziesz? - Nie wiem - odparł a cicho. - Ale mogł abyś? Skinę ł a gł ową. - Mogł abyś, prawda? - Mogł abym. - Naprawdę? Mogł abyś wyjś ć za mnie? - Któ ra godzina? - Chwileczkę - powiedział Benjamin. Obejmują c ją jednym ramieniem przechylił się w bok i drugą rę ką zamkną ł drzwi. - Któ ra godzina? - Usią dź - poprosił Benjamin. - Usią dź na chwilę i porozmawiaj ze mną. - Nie mogę. - Nie moż esz porozmawiać? - Nie mogę zostać. - Usią dź - nalegał Benjamin. Podszedł do biurka po krzesł o i postawił je na ś rodku pokoju. - Któ ra jest godzina? - Usią dź, Elaine. - Muszę iś ć. - Iś ć? - Muszę wró cić przed pó ł nocą. - Do akademika? Skinę ł a gł ową. - Sł uchaj - zaczą ł Benjamin, zerkają c na zegarek. - Masz jeszcze pię ć minut. Usią dź, Elaine. - Nie mogę. - Ale jak powiedział aś, mogł abyś wyjś ć za mnie? - Nie wiem. - Ale mogł abyś? Elaine skinę ł a gł ową. - Nie ż artujesz? - Nie. - Nie jesteś wstawiona czy coś takiego? - Nie. - No to kiedy? - Co? - Kiedy się pobierzemy? - spytał Benjamin. - Jutro? - Nie wiem - odrzekł a Elaine. - Nie wiem, co się dzieje. Benjamin zbliż ył się do niej. - Nie wiesz, co się dzieje? - Nie. - Chcesz powiedzieć, ż e jesteś oszoł omiona? Elaine skinę ł a gł ową. - Sł uchaj - rzekł Benjamin. - Nie musisz być oszoł omiona. Pobieramy się. - Nie mogę sobie tego wyobrazić. - To ł atwe. - Wracam już. - Elaine? - Co? - Co się wł aś ciwie dzieje? - Nie wiem - odparł a. Odwró cił a się i otworzył a drzwi. - Elaine? - powtó rzył Benjamin i wzią ł ją za rę kę. - Z tym mał ż eń stwem to mó wił aś poważ nie? - Zastanowię się. - Naprawdę? - Tak. Obró cił ją ku sobie i znowu pocał ował. - Elaine? - powiedział na koniec. - Co? - Spotkajmy się. Skinę ł a gł ową. - Jutro? - Jutro wieczorem - odparł a. - Do widzenia. - Odwró cił a się, wyszł a na korytarz i zamknę ł a drzwi. Benjamin patrzył w nie przez chwilę, po czym odwró cił się, podbiegł do okna i otworzył je. - Elaine?! - zawoł ał. Zatrzymał a się na chodniku i spojrzał a do gó ry. - Nie nabierasz mnie? - zapytał Benjamin. - Nie. - Przemyś lisz to do jutra wieczorem? Skinę ł a gł ową. Benjamin patrzył, jak Elaine idzie chodnikiem i znika za rogiem. Potem odwró cił się i spojrzał na drewniane nogi krzesł a stoją cego na ś rodku pokoju. Wreszcie wolno podszedł do krzesł a i usiadł. - Dobry Boż e - powiedział, podnió sł rę kę i pocią gną ł za pł atek ucha.
|
|||
|