|
|||
Rozdział piąty
Temat Elaine Robinson powró cił kilka dni pó ź niej. Doszł o do tego podczas kolacji u Braddockó w. - Elaine wró cił a dzisiaj z uczelni - zakomunikował pan Braddock. - Przyjechał a na ferie. Benjamin posolił porcję mię sa na swoim talerzu. - Ben? - zagadną ł ojciec. - Sł ucham? - Myś lę, ż e dobrze by był o, gdybyś się z nią umó wił. Benjamin przestał solić mię so. - Co takiego? - Myś lę, ż e był by to mił y gest z twojej strony, gdybyś wzią ł ją gdzieś na kolację w przyszł ym tygodniu. - Dlaczego miał bym to zrobić? - Bo cię o to proszę. - Prosisz mnie? - Tak. - Dlaczego mnie o to prosisz? - No có ż, Ben - zaczą ł ojciec. - Robinsonowie interesowali się tobą, wyś wiadczyli nam ró ż ne przysł ugi i jest to dobry sposó b na to, ż eby wszystko mię dzy naszymi dwoma rodzinami dalej ukł adał o się pomyś lnie. - Uważ asz, ż e nie ukł ada się pomyś lnie? - Myś lę, ż e mogł oby być lepiej. - Wedł ug mnie już jest cał kiem dobrze. - Ben? - wtrą cił a matka. - Nie uważ asz, ż e Elaine to bardzo atrakcyjna dziewczyna? - Uważ am - odparł Benjamin. - Ale nie o to chodzi. - Bo ja myś lę, ż e to jedna z najł adniejszych... - Mamo, to rzeczywiś cie pię kna dziewczyna – przyznał Benjamin, odstawiają c solniczkę na stó ł. - Ale my do siebie nie pasujemy, Elaine i ja. - Ską d wiesz? - Bo kiedyś już się z nią umó wił em - przypomniał Benjamin. - Kiedy? - W liceum. - Pię ć lat temu? - Tak, mamo, pię ć lat temu. - I nie udał a wam się randka? - Nie, nie udał a się. - Có ż, zał oż ę się, ż e tym razem był oby zupeł nie inaczej - oznajmił a pani Braddock. - Nie był oby - orzekł Benjamin. - Sytuacja był a niezrę czna i niepewna pię ć lat temu i taka był aby teraz. - Ben? - zaczą ł ojciec, wycierają c ką cik ust serwetką. - Ja też czuję się niezrę cznie i niepewnie, kiedy przychodzi tutaj pan Robinson, a ty mu mó wisz, ż e zadzwonisz do jego có rki. - Przecież sam mnie o to prosi, na litoś ć boską. Co mam mu powiedzieć? “Do diabł a tam, nie zadzwonię "? - Ben, sł uchaj... - On wcale nie oczekuje, ż e do niej zadzwonię. To taka zwykł a rozmowa towarzyska. - Mylisz się - rzekł pan Braddock, odkł adają c serwetkę na kolana i podnoszą c wzrok na syna. - Specjalnie powiadomił mnie, ż e Elaine wró cił a. Podkreś lił, ż ebym ci o tym powiedział. - W porzą dku - odparł Benjamin. Wzią ł nó ż i widelec i zaczą ł kroić na talerzu posolone mię so. - Kiedy nastę pnym razem mnie poprosi, powiem mu, ż e w ż yciu nie zamierzam do niej zadzwonić. - Zadzwoń do niej po kolacji. Benjamin podnió sł wzrok i rzucił nó ż i widelec na talerz. - O co tu chodzi, do diabł a? - spytał. - Czy twó j czas jest aż tak cenny, Ben? - To nie ma z tym nic wspó lnego. - Czy oglą danie telewizji i nocne picie jest aż tak waż ne, ż e nie moż esz poś wię cić jednego wieczoru, by zrobić coś dla innych? - Elaine Robinson i ja nie pasujemy do sobie! - zawoł ał. - Elaine Robinson i ja nie mamy ze sobą nic wspó lnego. Pan Braddock pokiwał gł ową. - Domyś lam się, ż e nie doró wnuje ci intelektualnie, co? - Och, przestań. - Przypuszczam, ż e to zbyt wielki wysił ek, spę dzić cał y wieczó r z kimś gł upszym, prawda? - Wiesz cholernie dobrze, ż e wcale nie o to chodzi. - Sza! - rzekł a pani Braddock. - Przestań cie. Jeż eli Benjamin kategorycznie odmawia umó wienia się z nią... - Odmawiam. - To w porzą dku - dodał a pani Braddock. - Zaproszę cał ą rodzinę do nas na kolację. - Co? - Zaproszę Robinsonó w na kolację w przyszł ym tygodniu. Benjamin spojrzał posę pnie w talerz. - Masz jakieś zastrzeż enia? - spytał ojciec. - Nie. Oczywiś cie, ż e nie. Benjamin skoń czył kolację w milczeniu. Zaczekał, aż matka posprzą ta ze stoł u, po czym zjadł deser i wypił kawę. - Przepraszam na chwilę - powiedział wreszcie. - Od razu pó jdę zadzwonić do Elaine.
Tuż po sió dmej nastę pnego wieczoru Benjamin wyją ł z barku butelkę burbona, wypił kilka duż ych ł ykó w i otarł usta wierzchem dł oni. Parę minut pó ź niej zaparkował samochó d przy krawę ż niku przed domem Robinsonó w i poszedł ś cież ką z pł yt chodnikowych w stronę drzwi. Był o już ciemno i na ganku czekał o na niego zapalone ś wiatł o. Pan Robinson otworzył drzwi niemal w tej samej chwili, gdy Benjamin nacisną ł przycisk dzwonka. - No, Braddock - oznajmił, ś ciskają c mu dł oń i uś miechają c się szeroko. - Najwyż sza pora, ż ebyś zabrał się do rzeczy. Benjamin wszedł za nim do domu. - Obawiam się, ż e nasza mł oda dama nie jest jeszcze cał kiem gotowa - cią gną ł pan Robinson. Poprowadził Benjamina przez hol na werandę. Pani Robinson siedział a w fotelu z drinkiem w dł oni. Spojrzał a na Benjamina, gdy ten się pojawił, ale nie uś miechnę ł a się ani też nie wstał a. - Dobry wieczó r - przemó wił Benjamin. Pan Robinson wsuną ł rę ce do kieszeni, ale niemal natychmiast je wyją ł i spojrzał na zegarek. - Co byś powiedział na jednego szybkiego? - spytał. - Chę tnie. - Burbon, jak zawsze? - Tak, proszę. Benjamin zaczekał, aż pan Robinson wyjdzie, po czym odwró cił się w stronę pani Robinson, któ ra wcią ż siedział a w fotelu i patrzył a w duż e tafle szyb okalają cych pokó j. - Proszę posł uchać - zaczą ł - to nie był mó j pomysł. To pomysł mojego ojca. - Benjaminie? - powiedział a cicho, nie patrzą c na niego. - Czy nie wyraził am się dostatecznie jasno w tej sprawie? - Mó wię przecież pani, ż e to nie był mó j pomysł - powtó rzył Benjamin, robią c krok w jej kierunku. - Rodzicom wydawał o się, ż e to bę dzie mił y gest, jeś li... - Wyraził am się chyba doś ć jasno. - Tak, pani Robinson. - Wię c dlaczego tu jesteś? - Ponieważ w grę wchodził o albo to, albo uroczysta kolacja dla dwó ch rodzin. A obawiam się, ż e tego drugiego, niestety, nie był bym w stanie znieś ć. Pani Robinson podniosł a szklankę do ust. - Wychodzę z nią tylko ten jeden raz - podkreś lił Benjamin. - Pojedziemy na kolację, wypijemy drinka i odwiozę ją z powrotem. To wszystko. Nie mam najmniejszego zamiaru umawiać się wię cej z pani ukochaną có rką. Wię c proszę się nie denerwować. - Ale ja się denerwuję - stwierdził a pani Robinson. - Sł ucham? - Strasznie się tym denerwuję, Benjaminie. Pan Robinson zszedł po trzech stopniach na werandę, niosą c drinki dla Benjamina i siebie. Usiadł ze swoją szklaneczką na fotelu obok pani Robinson. - Siadaj - zaproponował, wskazują c na fotel. - Dalej. Benjamin usiadł. - Có ż - rzekł pan Robinson i wznió sł szklankę. - Za ciebie i waszą randkę. Podczas picia Benjamin spoglą dał przez szkł o na panią Robinson. Wcią ż siedział a sztywno w fotelu i patrzył a na ciemny ogró d. - Ben? - zapytał pan Robinson. - Sł ucham? - Kiedy ostatnio widział eś się z Elaine? - Nie pamię tam. W drzwiach pojawił a się Elaine w eleganckiej brą zowej sukience. Niosł a przewieszony przez ramię zielony pł aszcz i się gał a do ucha, usił ują c poprawić mał y zł oty klips. - Cześ ć - powiedział a z uś miechem. - Cześ ć - odparł Benjamin. Spojrzał na nią, po czym ponownie spuś cił wzrok na podł ogę. - Jakieś kł opoty? - spytał pan Robinson. - Zepsuł się zatrzask - wyjaś nił a Elaine. Raz jeszcze spró bował a przymocować klips i zmarszczył a czoł o. - Nie bę dzie ci przeszkadzał o, jeś li ich nie wezmę? - zwró cił a się do Benjamina. - Nie. Elaine ś cią gnę ł a drugi klips i wł oż ył a do szklanej popielniczki. Potem usiadł a. Zł oż ył a zielony pł aszcz na kolanach. - Wł aś nie pytał em Bena, kiedy widzieliś cie się ostatni raz - oznajmił pan Robinson. - Ja nie pamię tam - powiedział a Elaine. - Czy nie poszliś my gdzieś razem jeszcze w liceum? - Owszem - odpowiedział Benjamin. Pan Robinson skiną ł gł ową i spojrzał na szklankę, któ rą trzymał przed sobą w obu dł oniach. - No, masz mi dzisiaj uważ ać na siebie - oś wiadczył i uś miechną ł się szeroko. - Kto wie, jakich podstę pó w Ben nauczył się na Wschodzie. - Zakrę cił szklaneczką i wypił ł yk. Rozparł się wygodnie w fotelu i spojrzał na Benjamina. - Doką d chcecie jechać? - Sł ucham? - Doką d chcecie jechać? - Do Hollywood - odparł Benjamin. - Zaliczycie centrum? - Proszę? - Mó wię, ż e pewnie chcecie pojechać do centrum. Zajrzeć do najwię kszych nocnych lokali. Benjamin dopił drinka i odstawił pustą szklankę na stolik. - Chodź my - powiedział i wstał. Elaine ró wnież wstał a i podał a mu swó j pł aszcz. Gdy pomagał jej go wł oż yć, spojrzał przypadkowo w okno i ujrzał odbicie pani Robinson. Jej oczy wpatrywał y się w niego z szyby. - Niedł ugo wró cimy - dodał. - Co tam, do diabł a - odezwał się pan Robinson. - Bawcie się tak dł ugo, jak chcecie. Kiedy Elaine weszł a do samochodu, Benjamin zatrzasną ł drzwiczki, obszedł wó z i usiadł za kierownicą. Wł ą czył silnik i ruszył. - Mama jest dzisiaj w dziwnym nastroju - zauważ ył a Elaine. - A co powiedział a? - Sł ucham? - To znaczy, o czym konkretnie mó wisz? - Moja mama - powiedział a Elaine. - Z jakiegoś powodu jest dzisiaj jakby w transie. Coś ją chyba gryzie. - Co? - Nie wiem co. Benjamin skierował samochó d w kierunku wjazdu, po czym wyjechał na autostradę. - Nie znasz jej zbyt dobrze, prawda? - zapytał a Elaine. - Nie. - Bo obawiam się, ż e musi ci się wydawać strasznie nieuprzejma. - Przepraszasz za jej zachowanie? - Nie. Tylko... Tylko boję się, ż e moż esz odnieś ć niewł aś ciwe wraż enie co do niej. Po prostu jest dzisiaj w dziwnym nastroju. Benjamin nacisną ł pedał gazu do koń ca i zjechał na ś rodkowy pas. Ktoś zatrą bił z tył u. Benjamin zerkną ł w lusterko i przesuną ł się na pas dla najszybszych. - Mieszkasz teraz z rodzicami? - cią gnę ł a Elaine. - Zgadza się? - Zgadza się. Skinę ł a gł ową. - Masz jakieś plany? - zapytał a. - Nie. - Ż adnych planó w pracy? Dalszych studió w czy czegoś takiego? Benjamin skrę cił gwał townie na ś rodkowy pas, nacisną ł klakson i przenikną ł obok samochodu, za któ rym chwilę wcześ niej jechał. Elaine spojrzał a na niego z dezaprobatą, po czym znowu skierował a wzrok na drogę. - A co z twoją nagrodą? - spytał a. - To znaczy? - Co się z nią stał o? - Odrzucił em ją - oznajmił Benjamin. - Co? - Odrzucił em ją. - Och - zdziwił a się Elaine. - Dlaczego to zrobił eś? Benjamin dojechał do zderzaka jadą cego przed nim samochodu i zaczą ł trą bić. Kierowca z przodu unió sł dł oń i zaczą ł dawać znaki Benjaminowi, by przestał. Benjamin pozostał kilka stó p za nim i wcią ż naciskał klakson. Wreszcie na są siednim pasie zrobił o się miejsce i kierowca zjechał na prawo. Benjamin wystrzelił do przodu. - Coś jest nie tak? - zapytał a Elaine. - Nie. - Zawsze tak jeź dzisz? - Tak. Elaine znowu spojrzał a przez przednią szybę na drogę. Pierwszy nocny lokal, do któ rego wstą pili, nazywał się Club Renaissance. Elaine wrę czył a pł aszcz dziewczynie w szatni tuż przy wejś ciu. Mę ż czyzna w smokingu zaprowadził ich do stolika na ś rodku sali. Opró cz osoby siedzą cej samotnie w rogu byli jedynymi goś ć mi w klubie. Na koń cu pomieszczenia znajdował a się estrada z fortepianem i perkusją, ale nikt nie grał. - Chcesz coś zjeś ć? - spytał Benjamin, gdy postawiono przed nimi dwa drinki. - Tak, bardzo chę tnie. - Proszę o kartę - zwró cił się Benjamin do kelnera. - Kolacja dla pań stwa? - Nie, tylko dla pani - odparł Benjamin. Kelner skiną ł gł ową i oddalił się. - Nie bę dziesz jadł? - zapytał a Elaine. - Nie. - Benjamin podnió sł szklankę i wypił odrobinę. - Dlaczego nie? - Wybacz, ale nie jestem gł odny. Kelner wró cił po chwili z kartą, ale Elaine potrzą snę ł a gł ową. - Rozmyś lił am się - powiedział a. - Dzię kuję panu. Nastę pny klub nazywał się Interior. Kiedy Elaine i Benjamin weszli, usł yszeli grają cy zespó ł. Znaleź li wolny stolik i Benjamin zamó wił jeszcze dwa drinki. - Chcesz zatań czyć? - zapytał. - A ty? Wzruszył ramionami i wstał. Elaine ró wnież wstał a i poszł a za nim na parkiet. Tań czyli przez chwilę, po czym Benjamin opuś cił rę ce i wskazał gł ową na stolik. - Są już drinki - wyjaś nił. Przepchną ł się do stolika wś ró d kilku tań czą cych par. W nastę pnym klubie atrakcją był striptiz. Elaine weszł a za Benjaminem, zdję ł a pł aszcz i oddał a do szatni. Benjamin przeszedł przez salę i wybrał stolik tuż przy scenie. Usiadł. Kiedy podeszł a Elaine, wskazał jej gł ową krzesł o naprzeciw niego. - Benjaminie? - Usią dź. - Benjaminie? - Co? - Mam siedzieć plecami do sceny? - Tak. - A czy nie moglibyś my usią ś ć trochę dalej? - Nie. Elaine stał a przez chwilę, po czym opadł a na krzesł o. Benjamin zamó wił drinki, po czym wsuną ł rę ce do kieszeni, rozsiadł się niedbale i oglą dał wystę p. Z boku sceny grał niewielki zespó ł, a na ś rodku, tył em do publicznoś ci, stał a striptizerka. Pochylił a gł owę w szerokim rozkroku i mię dzy rozstawionymi nogami wyszczerzył a zę by do widzó w. Przez dł ugi czas napinał a mię ś nie poś ladkó w w rytm muzyki, po czym wyprostował a się i zaczę ł a skakać po scenie. Do bł yszczą cych stoż kó w okrywają cych jej sutki przymocowane był y dwa ró ż owe sznureczki. Na koń cu każ dego wisiał a duż a ró ż owa kitka. Striptizerka zaczę ł a nimi koł ysać przed sobą w czasie tanecznego marszu. Kelner postawił dwa drinki na stoliku. - Wypijesz mó j? - zapytał a Elaine. - Po co? - Proszę cię. - Już się upił aś? - Tak. Podnió sł jej szklankę, wypił wszystko i postawił z powrotem przed nią. - Moż e obejrzysz wystę p? - zaproponował. Siedział a sztywno, patrzą c na niego poprzez stolik. - Benjaminie? - odezwał a się. - Co? - Czy ty mnie nie lubisz? - Sł ucham? - Czy ty mnie z jakiegoś powodu nie lubisz? - Nie - odparł Benjamin. - Dlaczego? - Nie wiem. Benjamin rozsiadł się wygodnie na krześ le ze szklanką w dł oni. Striptizerka nadal hasał a po scenie, lecz teraz nie obracał a kitkami, tylko trzymał a je w dł oniach. Nagle stanę ł a na wprost widowni. Wypuś cił a kitki z rą k. Zespó ł przestał grać, opró cz perkusisty, któ ry zaczą ł walić w bę ben. Kobieta zaczę ł a poruszać ciał em w obie strony, a kitki zakoł ysał y się w rytmie jej ruchó w. Striptizerka podrygiwał a coraz szybciej, aż w koń cu kitki zaczę ł y zataczać koł a wokó ł jej piersi. Kilka osó b nagrodził o to brawami. Benjamin wycią gną ł rę ce i ró wnież zaczą ł klaskać. - Tracisz wspaniał e widowisko - oznajmił. Elaine odwró cił a się i dostrzegł a dwie kitki wirują ce wokó ł piersi striptizerki, po czym odwró cił a się z powrotem. Splotł a rę ce na kolanach i spojrzał a ponad gł ową Benjamina w zadymioną przestrzeń sali. - Jak ci się to podoba? - spytał Benjamin. Nie odpowiedział a. - Potrafił abyś tak zrobić? - Nie. Nagle tancerka chwycił a jedną z kitek i obró cił a nią w drugą stronę, tak ż e kitki wirował y teraz w przeciwnych kierunkach. Rozległ y się brawa. Kobieta powoli uniosł a rę ce na boki i pochylił a się lekko do przodu. Potem podeszł a do brzegu sceny. Elaine był a jedyną osobą, któ ra nie odwró cił a swojego krzesł a w stronę estrady. Striptizerka podeszł a do niej i nachylił a się tak, ż e ró ż owe kitki zawirował y tuż przed oczami Elaine. Mrugnę ł a do Benjamina, wcią ż unoszą c ramiona. Kilku mę ż czyzn wybuchnę ł o ś miechem. Benjamin wyprostował się i odstawił szklankę na stó ł. Zmarszczył brwi, patrzą c na twarz tancerki, a nastę pnie na Elaine, któ ra wcią ż siedział a sztywno ze wzrokiem utkwionym w przestrzeni ponad gł ową Benjamina. Przed jej oczami co parę sekund przelatywał y ró ż owe kitki. Pł akał a. Benjamin nagle wstał i przecią ł dł onią tor biegu kitek. Przestał y wirować. Jakiś mę ż czyzna z tył u zaczą ł gwizdać. Benjamin wzią ł Elaine za rę kę i poprowadził przez salę do szatni. - Elaine? - odezwał się, gdy wyszli już na dwó r. - Proszę cię, odwieź mnie teraz do domu. - Elaine, przepraszam. Otarł a policzek wierzchem dł oni. - Chciał abym już wró cić do domu. - Elaine, posł uchaj... - Gdzie stoi samochó d? - spytał a. Wł oż ył a rę ce do kieszeni pł aszcza i wbił a wzrok w chodnik. - Elaine, posł uchaj mnie. - Ruszył a przed nim chodnikiem. - Elaine? - Proszę cię, odwieź mnie do domu - powtó rzył a, przyspieszył a kroku i znó w zaczę ł a pł akać. - Hej, zaczekaj chwilę! - zawoł ał Benjamin i dogonił ją. - Przepraszam, ż e cię tu przyprowadził em. - Chcę wró cić do domu! - Przyspieszył a jeszcze bardziej. - Elaine! - Benjamin chwycił ją za rę kę i zatrzymał. - Posł uchaj, chcę ci coś powiedzieć. - Odwieź mnie do domu! - Ale mogę ci coś powiedzieć? - Sł ucham? - Cał y ten pomysł - powiedział, wcią ż trzymają c ją za rę kę - cał y ten pomysł z tą randką i tak dalej. To pomysł moich rodzicó w. Zmusili mnie do tego. - Naprawdę? - zapytał a Elaine, ponownie ocierają c policzek. - Mił o z twojej strony, ż e mi to mó wisz. - Ale wł aś nie dlatego tak się zachowywał em. Nie jestem taki. Ź le postą pił em. - Proszę cię, moż emy już wracać do domu? - Moż e jednak zjemy kolację czy coś? - Nie. - Nie moż emy usią ś ć gdzieś i porozmawiać? - Chcę wracać do domu! - oznajmił a, patrzą c mu w twarz. - Ale ja najpierw chcę z tobą porozmawiać. - Benjaminie, ludzie na nas patrzą. Benjamin rozejrzał się dookoł a, po czym zaprowadził ją pod ś cianę budynku. - Czy mogł abyś przestać pł akać? - poprosił. - Nie, nie mogę. - Ale mogł abyś spró bować? - Nie. Patrzył na nią przez chwilę, po czym obją ł ją ramieniem, przycią gną ł do siebie i pocał ował. Przez parę chwil stali bez ruchu, wreszcie Elaine odsunę ł a twarz i odchrzą knę ł a. - Ludzie wcią ż się na nas gapią - powiedział a cicho. Spró bował pocał ować ją jeszcze raz, ale odwró cił a gł owę. - Nie chcę tego robić przy ludziach - oznajmił a. - Chodź my do samochodu. - Czy moż emy coś zjeś ć? - spytał a. Wzią ł ją za rę kę i poprowadził chodnikiem do restauracji. Kelner wskazał im stolik z tył u sali. Gdy tylko usiedli, Benjamin nachylił się i ponownie ują ł jej dł oń. - Elaine? - Sł ucham? - Już dobrze? - Tak. - Czy potrafisz zrozumieć, ż e ja wcale taki nie jestem? Taki, jaki był em wcześ niej. Skinę ł a gł ową. - Potrafisz to zrozumieć? - Benjaminie, pani czeka. Przy stoliku stał a kelnerka z notatnikiem i oł ó wkiem w rę ku. - Co zjesz? - spytał Benjamin. - Hamburgera. - W porzą dku. - Benjamin zwró cił się do kelnerki: - Dwa hamburgery. Kelnerka zapisał a zamó wienie i odeszł a. Benjamin znowu spojrzał na Elaine. Przyglą dał się jej przez dł uż szy czas, po czym zaczą ł potrzą sać gł ową. - Elaine? - odezwał się. - Chciał bym... chciał bym tylko, ż ebyś zrozumiał a, ż e taki nie jestem. Wcale taki nie jestem. - Czy ty nie jesteś przypadkiem chory? - Chory? - To znaczy, dlaczego jesteś w takim zł ym humorze? - Nie wiem - odparł Benjamin. - Podobny nastró j prześ laduje mnie, odką d skoń czył em studia. Elaine rozł oż ył a serwetkę na kolanach. Siedzieli w milczeniu. Wreszcie kelnerka przyniosł a zamó wione dania i postawił a przed nimi. Benjamin podnió sł swojego hamburgera, ale natychmiast go odł oż ył. - Tak się jakoś czuję - dodał. - Po opuszczeniu uczelni cał y czas coś mnie nieodparcie zmusza do nieuprzejmoś ci. Elaine podniosł a hamburgera. - To czemu tam nie wró cisz? - zapytał a. - To nie dla mnie - odrzekł Benjamin. Elaine zaczę ł a jeś ć. Benjamin podnió sł swojego hamburgera do ust i po chwili ponownie go odł oż ył. - W ogó le strasznie mi gł upio - zaczą ł. - I chcę cię przeprosić. Bo naprawdę nie jestem taki. Skinę ł a gł ową. Benjamin spojrzał na hamburgera na talerzu i podnió sł go do ust. Dopiero po pó ł nocy podjechali w koń cu pod dom Robinsonó w i zaparkowali. Przez parę chwil siedzieli w ciszy w samochodzie. Elaine zwró cił a twarz w stronę Benjamina i uś miechnę ł a się. - Moż e wejdziesz? - zaproponował a. - Zrobię ci drinka. Albo kawę. Benjamin pokrę cił gł ową. - Wiesz, niezbyt chce mi się pić - odparł. Elaine skinę ł a gł ową i znó w zapanował a cisza. - Dobra - odezwał a się wreszcie Elaine. - To moż e ja już pó jdę. Benjamin ują ł jej dł oń. Spojrzał a na niego, a on przysuną ł gł owę i pocał ował ją. - Benjaminie? - spytał a cicho. - Tak, Elaine? - Czy w domu nie był oby wygodniej? - Nie chcę... To znaczy, nie chciał bym nikogo obudzić. - Nikogo nie obudzimy - stwierdził a Elaine, chwytają c klamkę. - Wejdź my do ś rodka. - Zaczekaj. - Wzią ł ją za rę kę i przycią gną ł do siebie. - Dlaczego chcesz, ż ebyś my weszli do ś rodka? - Bo myś lę, ż e tak był oby wygodniej. - Czy w samochodzie nie jest wygodnie? Elaine zachmurzył a się. - Coś jest nie tak? - zapytał a. - Sł ucham? - Czemu nie chcesz wejś ć do domu? - Och - odparł Benjamin. - Po prostu... po prostu myś lę, ż e moglibyś my zrobić coś innego. Pojechać gdzieś. - Dobrze. Benjamin wł ą czył silnik. - Doką d jedziemy? - spytał a Elaine. - Do jakiegoś baru. Pró buję sobie przypomnieć, gdzie tu jest jakiś bar. - Zdaje się, ż e w hotelu Taft? Benjamin spojrzał na nią. - Prawda? - dodał a. - Ja nie... nie pamię tam. - Pojedź my tam - zaproponował a. - Do Tafta? Skinę ł a gł ową. - Czekaj - powiedział Benjamin, krę cą c gł ową. - Czy to nie za daleko? - To tylko mila stą d. - Mila... - powtó rzył Benjamin. - Ale tam moż e nie być baru. - Sprawdź my. - Ale, Elaine... Wł aś ciwie dlaczego... dlaczego wybrał aś Tafta? Obró cił a się i spojrzał a na niego. - O co chodzi? - zapytał a. - O nic - rzekł Benjamin. - Ja tylko... ja tylko zastanawiam się, czy mają tam bar czy nie. Wł aś ciwie to pojedź my zobaczyć. Sprawdzimy, czy mają czy nie. Przeszli przez drzwi baru w hotelu Taft i Elaine wybrał a stolik w rogu, obok okna. Benjamin pomó gł jej zdją ć pł aszcz i usiedli. Elaine wyglą dał a chwilę przez okno, po czym odwró cił a się do Benjamina. - Mam wraż enie, ż e już tu kiedyś był am - oznajmił a. - Nie mają tu przypadkiem sali balowej? - Nie wiem. - Chyba mają - cią gnę ł a. - Zdaje się, ż e był am tu kiedyś na przyję ciu. Benjamin skiną ł gł ową, nie patrzą c na nią. Elaine otworzył a usta, by coś jeszcze powiedzieć, ale nagle zmarszczył a brwi. Nachylił a się i poł oż ył a dł oń na rę kawie Benjamina. - Jakiś mę ż czyzna się nam przyglą da - oznajmił a. Benjamin pokrę cił gł ową. - Jeden z windziarzy - dodał a. - Przyglą dał się nam, gdy tu weszliś my, i dalej się przyglą da. - Elaine, chodź my stą d. - Spó jrz. Jest ich dwó ch. Rozmawiają o nas. - Elaine... - Stoją w drzwiach, gapią się na nas i rozmawiają. Jeden wskazuje nas rę ką. Nagle kelnerka postawił a przed nimi dwa drinki i zniknę ł a. Elaine podniosł a wzrok i zmarszczył a brwi. - Co się dzieje? - spytał a. Benjamin odchrzą kną ł. - Benjaminie? - Elaine, chodź my już stą d. - Dlaczego ona przyniosł a nam te drinki? - Zamó wił em je, gdy tu weszliś my. - Nie zamó wił eś. - Napij się. - Sł ucham? - Napij się, proszę. - Ale ona się pomylił a. Benjamin pokrę cił gł ową. - Nie pomylił a się - stwierdził. - Zamó wił em drinki, gdy tu weszliś my. - Nie zamó wił eś. - Elaine, zamó wił em. Szepną ł em to jej, gdy ją mijaliś my. - Dlaczego mó wisz mi takie rzeczy? - Bo tak był o! - zawoł ał Benjamin. - Nieprawda. - Proszę cię, pij! Spojrzał a na drinka przed sobą. - Nie to chciał am - oś wiadczył a. - Cholera! - krzykną ł Benjamin. Się gną ł po jej drinka, czyli po martini, i szybko wypił. - Benjaminie, co tu się dzieje? - Nic. - Coś się jednak dzieje - nalegał a Elaine. - Co takiego? - Po prostu nie podoba mi się tutaj - odrzekł Benjamin. - Dlaczego? - Bo nie. - Dlaczego mnie okł amał eś co do tego zamawiania drinkó w? - Nie okł amał em. - Wię c czemu jesteś taki zdenerwowany? - Chodź my stą d! - zawoł ał Benjamin. Poderwał się, uderzają c w stó ł kolanami, i podnió sł z krzesł a pł aszcz Elaine. Się gną ł do kieszeni po pienią dze, któ re nastę pnie zostawił na stoliku. Potem chwycił Elaine za rę kę. - Szybko, szybko! Wybiegł z baru pierwszy i ruszył przez hol. Jeden z recepcjonistó w przystaną ł na jego widok i uś miechną ł się. - Dobry wieczó r, panie Gladstone - powiedział. Benjamin miną ł go w poś piechu. - Benjaminie? - odezwał a się Elaine. - Szybko! Pocią gną ł ją w stronę wejś cia do hotelu. - Benjaminie? Oni cię tu znają czy co? Przecię li pawilon przed hotelem i doszli do parkingu. Benjamin otworzył drzwiczki samochodu przed Elaine i wcisną ł jej pł aszcz do rą k. - Wsią dź, proszę - powiedział. - Benjaminie? - Do cholery, Elaine, wsiadaj do samochodu! Wsiadł a do samochodu. Benjamin zatrzasną ł drzwi i obszedł wó z. Gdy tylko znalazł się w ś rodku i zamkną ł swoje drzwiczki, zakrył twarz dł oń mi. Przez dł ugi czas krę cił gł ową, zasł aniają c oczy. - Elaine? - odezwał się w koń cu. - Lubię cię. Bardzo cię lubię. Obserwował a go, ale nic nie powiedział a. - Wierzysz mi, Elaine? Skinę ł a gł ową. - Wierzysz? - Tak. - Od tak dawna... Od tak dawna nie przydarzył o mi się nic takiego mił ego. Jesteś pierwszą osobą, z któ rą mogę naprawdę przebywać. Wycią gnę ł a dł oń i zdję ł a jedną rę kę z jego twarzy. - Cał e moje ż ycie jest takie puste. Nic w nim nie ma, Elaine. - Milczał przez chwilę, a potem wyswobodził rę kę z jej uś cisku i pokrę cił gł ową. - Przepraszam - dodał, się gają c do kieszeni po kluczyki. - Odwiozę cię do domu. Elaine patrzył a, jak Benjamin wkł ada kluczyk do stacyjki i wł ą cza silnik. - Benjaminie? - odezwał a się. - Sł ucham, Elaine? - Czy ty masz z kimś romans? Benjamin wbił wzrok w swoją rę kę na stacyjce. Elaine pokrę cił a gł ową. - Przepraszam - powiedział a. - Elaine? - Przepraszam cię - powtó rzył a. - To nie moja sprawa. Benjamin powoli przekrę cił kluczyk i wył ą czył silnik. Przez chwilę wpatrywał się w swoją rę kę, po czym podnió sł wzrok i spojrzał przez przednią szybę. - To się po prostu stał o - przemó wił. - Zwykł a podł a rzecz, któ ra przydarzył a się jak wszystko inne. - Spojrzał na nią. - Potrafisz to zrozumieć? Potrafisz to zrozumieć, Elaine? Skinę ł a gł ową. - I co teraz o mnie myś lisz? - Sł ucham? - Czy coś o mnie w tej chwili myś lisz? Skinę ł a gł ową. - Ale co myś lisz? Elaine wzruszył a ramionami. - Myś lę, ż e miał eś z kimś romans - odparł a. - Co innego mogę myś leć? - Ale nie pogardzasz mną? Zmarszczył a brwi. - Nie pogardzasz? Ponownie chwycił a jego dł oń. - Benjaminie? - zapytał a, patrzą c na niego. - Czy ona był a mę ż atką? Skiną ł gł ową. - Miał a rodzinę? - Syna. Miał a mę ż a i syna. - Dowiedzieli się o tym? - Nie. - I wszystko już się skoń czył o? - Tak. Elaine pokrę cił a gł ową. - Dlaczego miał abym tobą pogardzać? - Ale Elaine - zaczą ł Benjamin, zwracają c się w jej stronę. - A gdyby... gdyby to był ktoś, kogo znasz? Co wtedy byś czuł a? - Nie wiem. - Znienawidził abyś mnie? - Nie są dzę - odparł a. - A tak był o? - Sł ucham? - Czy to ktoś, kogo znam? - Nie. - Zwykł a kobieta, któ rą poznał eś w barze? Benjamin skiną ł gł ową. - Był a znudzona, samotna i tak dalej? - Tak. - No to są dzę, ż e dzię ki tobie przestał a się nudzić - orzekł a Elaine. - Ale to raczej nie moja sprawa. Przepraszam, ż e przeze mnie się wydał o. - Przepraszasz? - Bo chyba jesteś z tego powodu zdenerwowany. - Elaine, to mnie nie zdenerwował o. Ale czy... czy umó wił abyś się ze mną jeszcze raz, gdybym cię poprosił? Po tym, jak się dowiedział aś prawdy? - Myś lę, ż e tak. - W takim razie, czy spotkamy się jeszcze? - Jeś li chcesz. - Jutro? Moż emy się gdzieś wybrać jutro? - Oczywiś cie - zgodził a się Elaine. - W cią gu dnia - rzekł Benjamin. - Przejedziemy się albo coś takiego. Skinę ł a gł ową. - Jesteś pewna, ż e naprawdę tego chcesz? Nie chciał bym, ż ebyś spotykał a się ze mną, jeś li nie chcesz. - Chcę - powiedział a Elaine. - Chcesz? - Benjaminie, naprawdę chcę.
Nastę pnego ranka niebo był o jasnobł ę kitne i bezchmurne. Po ulicy nió sł się jedynie warkot kosiarki elektrycznej, prowadzonej przez ogrodnika po trawniku przed domem Robinsonó w. Benjamin zaparkował samochó d, wysiadł i szybkim krokiem dotarł przez trawnik do wejś cia. Zapukał i czekał. Po chwili drzwi otworzył a pani Robinson. Miał a na sobie zielony szlafrok. Benjamin spojrzał na nią, zerkną ł przez jej ramię w gł ą b domu i znó w popatrzył na jej twarz. - Elaine i ja wybieramy się dzisiaj na przejaż dż kę - wyjaś nił. Pani Robinson wyszł a na ganek i zamknę ł a za sobą drzwi. - Porozmawiamy w twoim samochodzie? - zapytał a. - Wolał abym nie rozmawiać w domu. - Có ż, nie bardzo wiem, czy mamy o czym... - Elaine jeszcze ś pi. Pani Robinson wsunę ł a rę ce do kieszeni szlafroka. Zeszł a z ganku i ruszył a poprzez trawnik w stronę samochodu, witają c się po drodze skinieniem gł owy z ogrodnikiem. Doszł a do samochodu i wsiadł a do ś rodka. Benjamin patrzył, jak zamyka drzwiczki i splata rę ce na piersi. W koń cu pokrę cił gł ową i poszedł obok ogrodnika do samochodu. - Pani Robinson? - Wsiadaj, Benjaminie - powiedział a, nie patrzą c na niego. - Naprawdę są dzę, ż e nie bardzo mamy o czym mó wić, pani Robinson. - Wsiadaj do samochodu. Benjamin stał przez chwilę bez ruchu, po czym obszedł samochó d i usiadł za kierownicą. - Ruszaj - polecił a pani Robinson, wskazują c gł ową za przednią szybę. Benjamin wł ą czył silnik. - Pani Robinson - zaczą ł. - Mam nadzieję, ż e nie obrazi się pani, jeś li powiem, ż e uważ am, ż e postę puje pani trochę melodramatycznie. Nie doszł o do niczego aż tak strasznego, ż eby od razu... - Miń kilka domó w i park. Benjamin opuś cił hamulec rę czny i ruszył powoli wzdł uż krawę ż nika. Kiedy przejechał obok kilku domó w, zatrzymał samochó d, wył ą czył silnik i odchylił się do tył u na fotelu. Przez chwilę panował a cał kowita cisza, zakł ó cana jedynie dobiegają cym z tył u warkotem kosiarki. - Przykro mi, Benjaminie, ż e do tego dochodzi - odezwał a się w koń cu pani Robinson. Benjamin skiną ł gł ową. - Ale masz się z nią nigdy wię cej nie spotykać. Znó w skiną ł gł ową. - Czy wyraż am się jasno? - Tak. - Cieszę się - oznajmił a pani Robinson. - Wię c moż emy uznać sprawę za zamknię tą? - Przecież sprawa nie jest zamknię ta. - Nie? - Nie - odparł Benjamin, zaciskają c dł onie na dolnej czę ś ci kierownicy. - Nie mam zamiaru wykonywać pani poleceń, pani Robinson. - Benjaminie? - Nie mogł aby pani wyraź nie mi powiedzieć, jakie ma pani zastrzeż enia, zamiast... - Chcesz tego? - Tak, chcę. - No có ż, Benjaminie. Elaine to bardzo prosta dziewczyna. Urocza i nieskom-plikowana. - Pani Robinson? - Ale jest jednak zupeł nie uczciwa, Benjaminie. Zupeł nie szczera. - Pani Robinson pokrę cił a gł ową. - A ty, Benjaminie... nie jesteś ani uczciwy, ani szczery. - Pani Robinson? - Sł ucham? - O któ rej ona zwykle wstaje? - Benjaminie, myś lę, ż e nie musisz się tym martwić. - Ja myś lę, ż e muszę - odparł Benjamin. - Umó wiliś my się i Elaine czeka na mnie. - Wyjaś nię jej, ż e nie mogł eś przyjś ć. - Nic z tego. - Benjaminie? - powiedział a pani Robinson, obracają c się nagle w jego stronę. - Masz teraz wracać do domu. Masz teraz wracać do domu i nigdy wię cej do nas nie przychodzić. - Niech pani idzie do diabł a. - Benjaminie, nie bą dź taki mą dry. - Nie jestem mą dry, pani Robinson. - Bo jeś li bę dę musiał a, narobię ci duż o nieprzyjemnoś ci. - Naprawdę? - Naprawdę. Benjamin pokiwał gł ową. - Czy mogę spytać, jak pani zamierza to zrobić? - Czy koniecznie muszę ci to powiedzieć? - Tak. - No có ż, Benjaminie - odparł a pani Robinson, lustrują c jego twarz. - Opowiem Elaine wszystko, co bę dzie trzeba, ż eby utrzymać ją z dala od ciebie. Przez chwilę panował a cisza. - Nie wierzę pani - stwierdził w koń cu Benjamin. - Wię c pora, ż ebyś zaczą ł mi wierzyć. - Nie wierzę, ż e mogł aby pani to zrobić, pani Robinson. Nie są dzę, ż e mogł aby pani jej to powiedzieć. - Mam nadzieję, ż e nie bę dę musiał a. Benjamin odwró cił się nagle w jej stronę. - Nie moż e pani tego zrobić - powiedział, chwytają c ją za nadgarstek. - Nie moż e pani tego zrobić, pani Robinson. Odwzajemnił a jego spojrzenie. - Pani Robinson - cią gną ł Benjamin, krę cą c gł ową - proszę, niech pani tego nie robi. Bardzo panią proszę, niech pani tego nie robi. - Wracaj teraz do domu - polecił a pani Robinson. Uwolnił a rę kę. - Pani Robinson, niech pani tego nie niszczy. Bardzo panią proszę, niech pani tego nie niszczy! Wpatrywał się w nią jeszcze przez chwilę, po czym nagle obró cił się, chwycił za klamkę i otworzył szeroko drzwiczki. Wyskoczył szybko na ulicę. Jakiś samochó d wyminą ł go, gł oś no trą bią c. Benjamin nie zamkną ł drzwi, tylko popę dził ulicą do domu Robinsonó w. Miną ł ogrodnika, któ ry na jego widok przestał strzyc trawnik i wbił w niego wzrok. Drzwi frontowe był y zamknię te. Benjamin obiegł dom i wpadł do kuchni. - Elaine! Przebiegł przez kuchnię i jadalnię. - Elaine! Elaine! Na gó rze otworzył y się drzwi. Benjamin podbiegł do poł owy wysł anych dywanem schodó w. - Elaine! - Benjamin? - Wchodzę na gó rę, Elaine! - Czy mó gł byś zaczekać, aż się ubiorę? Zaraz zejdę. Benjamin popę dził na pię tro. Elaine stał a w drzwiach na koń cu korytarza. Ruszył do niej, chwycił ją za rę kę i wcią gną ł do pokoju. - Co się stał o? - spytał a Elaine. - Spotkajmy się na rogu - wyrzucił z siebie Benjamin, z trudem chwytają c oddech. - Przejdź przez pł ot w ogrodzie, a ja podjadę po ciebie na są siednią ulicę. - O czym tym mó wisz? - Proszę cię, zró b to! - Nie - odpowiedział a, marszczą c brwi. - Proszę! - Co się dzieje? Benjamin zaczą ł ją cią gną ć w stronę drzwi, ale Elaine wyrwał a się. - Benjaminie, nie jestem nawet ubrana. - Jesteś. - Ale buty. - No to je wł ó ż. - Czy pozwolisz, ż e przed wyjś ciem zjem ś niadanie? - Wł ó ż buty - polecił Benjamin. - Zaraz wracam. Wybiegł na korytarz i wpadł do jednego z pokoi od strony ulicy. Podbiegł do okna i odsuną ł firankę akurat na czas, by dostrzec panią Robinson. Szł a szybkim krokiem. Skrę cił a z ulicy na trawnik. Benjamin obró cił się i pobiegł z powrotem przez korytarz. Elaine stał a w drzwiach swojego pokoju. - Dlaczego nie wł oż ył aś jeszcze butó w? - Bo chcę się dowiedzieć, co się dzieje. Benjamin obiegł ją i wpadł do pokoju. Buty stał y przy ł ó ż ku. Podnió sł je. - Pospiesz się, dobrze? - Nie - odparł a Elaine. Stanę ł a na ś rodku pokoju, spoglą dają c na niego z nachmurzoną miną. Na dole trzasnę ł y nagle drzwi. Benjamin podnió sł oczy do gó ry, stał nieruchomo kilka sekund, po czym upuś cił buty na podł ogę i wzią ł Elaine za rę kę. - Elaine - zaczą ł - muszę ci coś powiedzieć. - Tak? - Ta kobieta. - Sł ucham? - Ta kobieta, Elaine. Ta starsza kobieta. - O czym ty mó wisz? - Elaine - rzekł Benjamin, krę cą c gł ową. - To nie był a jakaś tam kobieta. - Sł ucham? - To nie był a tylko jakaś tam kobieta z mę ż em i synem. - Wię c kto to był? Pani Robinson pojawił a się w drzwiach i zamarł a. Elaine spojrzał a na nią, a potem na Benjamina. Odezwał a się: - Czy ktoś moż e mi powiedzieć, co... Nagle urwał a. Odwró cił a powoli gł owę w kierunku matki. Pani Robinson spuś cił a wzrok na podł ogę, po czym odchrzą knę ł a i odeszł a. Elaine wyszarpnę ł a rę kę z uś cisku Benjamina, ale wcią ż wpatrywał a się w puste drzwi. - Elaine? - O mó j Boż e. - Elaine? - O mó j Boż e - powtó rzył a. Spojrzał a na Benjamina, potem podeszł a wolno do okna. Wpatrzył a się w dom za podjazdem. Przez dł ugą chwilę panował a zupeł na cisza. W koń cu Benjamin zrobił krok w stronę okna. - Elaine? - zaczą ł. Odwró cił a się bł yskawicznie i spojrzał a mu w twarz. - Wynoś się stą d! - krzyknę ł a. - Ależ, Elaine? Przebiegł a przez pokó j i zaczę ł a popychać Benjamina w kierunku drzwi. - Wynoś się! - Elaine? - Wynoś się! Wynoś się z tego domu! Wypchnę ł a go na korytarz i trzasnę ł a drzwiami. Znowu zrobił o się zupeł nie cicho. Benjamin lekko przechylił gł ową, wpatrują c się w panią Robinson, któ ra wcią ż ubrana w zielony szlafrok, stał a wyprostowana i nieruchoma na koń cu korytarza, odwzajemniają c jego spojrzenie. - Elaine? - powiedział cicho Benjamin. - O mó j Boż e - ję knę ł a za drzwiami Elaine. - Benjaminie? - odezwał a się pani Robinson. - Ż egnaj. - Odwró cił a się, weszł a do pokoju i zamknę ł a za sobą drzwi.
Przez kilka nastę pnych tygodni Benjamin nie ruszał się z domu. Czasami wychodził nad basen i patrzył w wodę, czasami spacerował wolno po okolicy. Ale zazwyczaj siedział w pokoju, gapią c się w dywan, albo wyglą dał przez okno na druty, któ re biegł y wzdł uż ulicy po sł upach telefonicznych. Potem, kiedy spę dził w domu niemal miesią c, kiedy minę ł y ś wię ta Boż ego Narodzenia i zaczą ł się nowy rok, postanowił oż enić się z Elaine.
|
|||
|