Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział czwarty



 

Termin wykorzystania stypendium naukowego Franka Halpinghama upł yną ł mniej wię cej w poł owie wrześ nia. Benjamin uczcił to wydarzenie skromnie i samotnie. Kiedy rodzice poszli spać, wyją ł z barku butelkę burbona i zasiadł z nią przy basenie. Pił powoli alkohol i palił papierosy, gaszą c pierwsze niedopał ki na betonowej pł ycie okalają cej basen, a potem już prztykają c je w powietrze i obserwują c, jak z sykiem lą dują w jasnobł ę kitnej wodzie. Był o już trochę po pó ł nocy, kiedy wrzucił pustą butelkę do basenu, wstał z krzesł a, wolno ruszył do domu i poszedł na gó rę spać.

Wię kszoś ć czasu spę dzał w domu. Wstawał pó ź nym przedpoł udniem lub wczesnym popoł udniem i ubierał się w ką pieló wki. Ś niadania zwykle jadał sam. Czasami matka, jeż eli akurat nie był a na zakupach albo nie czytał a w swoim pokoju, przychodził a do kuchni i siadał a przy nim dla towarzystwa. Po ś niadaniu wychodził nad basen. W jednej z szafek w garaż u znalazł stary gumowy materac, nie uż ywany od czasó w szkolnych, kiedy cał a rodzina jeź dził a podczas weekendó w nad morze. Nadmuchał go. Chociaż w zał amaniach guma był a spę kana, powietrze nie uchodził o zbyt szybko.

Po ś niadaniu Benjamin zwykle wrzucał materac kopnię ciem do wody z miejsca, w któ rym zostawił go poprzedniego dnia, po czym zstę pował powoli po stopniach na pł yciznę. Czasem zabierał ze sobą puszkę piwa, któ rą wypijał, siedzą c na materacu. Potem odrzucał pustą puszkę na brzeg i rozkł adał się wygodnie na materacu, aby unosić się na nim przez resztę dnia. Czasem leż ał na plecach z rę kami zał oż onymi na brzuchu, a czasem na brzuchu z rę kami zanurzonymi w wodzie. Jeż eli tylko nie padał o, leż ał tak cał e popoł udnie, aż do kolacji, schodzą c z materaca mniej wię cej raz na godzinę, by dodmuchać powietrza, kiedy czuł, ż e woda powoli wznosi się mu do piersi.

Kolację jadał razem z rodzicami. Odką d ojciec zaż ą dał, by zasiadał do stoł u w czymś wię cej niż ką pieló wkach, wkł adał koszulę i podwijał rę kawy do ł okci. Po kolacji, jeż eli nie przebierał się i nie jechał do hotelu Taft, szedł z puszką piwa do swego pokoiku i oglą dał telewizję. Wczesnym wieczorem zazwyczaj popijał jedynie piwo. Pó ź niej, kiedy rodzice szli spać, zazwyczaj nalewał sobie peł ną szklaneczkę burbona, któ rą są czył, oglą dają c filmy wyś wietlane po kró tkich spektaklach teatru telewizji i programach komediowych. Czasami, kiedy nie wypił jeszcze drinka do koń ca, siedział dł ugo po zakoń czeniu ostatniego filmu, oglą dają c obraz kontrolny lub fotografię flagi amerykań skiej, któ ra zawsze pojawiał a się na jednym z kanał ó w po odegraniu hymnu. Raz czy dwa zasną ł w fotelu i obudził się kilka godzin pó ź niej, gdy na dworze robił o się już jasno, po czym stwierdzał, ż e w czasie snu wypuś cił z rą k puszkę lub szklankę, któ rej zawartoś ć rozlał a się na spodnie albo na dywan. Zwykle jednak nie zasypiał przy filmach. Po jakimś czasie nauczył się dokł adnie obliczać, ile moż e wypić, by w chwili zakoń czenia ostatniego filmu mó c odstawić pustą szklaneczkę, wył ą czyć telewizor, pó jś ć na gó rę i zasną ć od razu po wś liznię ciu się w poś ciel.

Któ regoś wieczoru, jaką ś godzinę po kolacji, do pokoiku, w któ rym Benjamin oglą dał telewizję, wszedł pan Braddock. Benjamin zerkną ł na niego, po czym ponownie wbił wzrok w ekran. Pan Braddock zamkną ł za sobą drzwi, podszedł do telewizora i wył ą czył go. Benjamin rzucił mu gniewne spojrzenie. Pan Braddock usiadł za biurkiem i przez dł uż szą chwilę patrzył bez sł owa na popielniczkę, któ rą Benjamin ustawił na porę czy fotela.

- Ben? - spytał w koń cu cichym gł osem. - Co się dzieje?

- Co się dzieje? - powtó rzył Benjamin, gaszą c papierosa.

- Wł aś nie.

- Có ż, jeszcze chwilę temu oglą dał em telewizję.

Pan Braddock pokrę cił gł ową.

- Ben, nie wiem, co ci powiedzieć.

- Nie wiesz?

- Nie.

- Có ż, wię c w czym problem?

- To ty pytasz mnie, w czym problem?

Benjamin wzruszył ramionami i się gną ł do kieszeni koszuli po nastę pnego papierosa.

- Ja nie widzę ż adnego problemu - wyjaś nił. - Opró cz tego, ż e wpadł eś tu i wył ą czył eś mi telewizor.

- Ben - rzekł ojciec, krę cą c gł ową. - Czy nie moż esz ze mną porozmawiać? Nie moż esz spró bować mi wyjaś nić, co jest nie tak?

- Sł uchaj, wszystko jest w porzą dku - odparł Benjamin. - To znaczy... wchodzisz tutaj, wył ą czasz telewizor zaczynasz zał amywać rę ce, pł akać i pytać w czym problem. Czego ty, do diabł a, chcesz?

- Czy ty już stracił eś wszelką nadzieję?

- O mó j Boż e - westchną ł Benjamin. Zapalił papierosa i wrzucił zapał kę do popielniczki.

- Wię c co jest? - cią gną ł pan Braddock, wznoszą c rę ce. - Cał y boż y dzień ś pisz. Cał ą noc pijesz i oglą dasz telewizję. Czasem znikasz po kolacji i wracasz do domu nastę pnego dnia. I chcesz mi powiedzieć, ż e wszystko jest w porzą dku? Ben, gonisz w pię tkę.

- Gonię w pię tkę.

- Ben, jesteś my twoimi rodzicami.

- Zdaję sobie z tego sprawę.

- Chcemy wiedzieć, co robisz. Ben, co robisz, kiedy wyjeż dż asz po kolacji? Przesiadujesz w barach? Chodzisz do kina? Spotykasz się gdzieś z jaką ś dziewczyną?

- Nie.

- Wię c co robisz?

- Jeż dż ę sobie.

- Cał y czas?

- Owszem.

Pan Braddock pokrę cił gł ową.

- Raczej trudno w to uwierzyć - zauważ ył.

- No to nie wierz mi. - Benjamin się gną ł po puszkę piwa stoją cą na dywanie obok fotela.

- A jakie masz plany? Masz w ogó le jakieś plany?

Benjamin wypił ł yk piwa i odstawił puszkę na podł ogę. Otarł usta grzbietem dł oni.

- Posł uchaj - zaczą ł. - Jestem z tego cał kowicie zadowolony. Cał e lato gderał eś, ż ebym się zabawił. Wię c wł aś nie się bawię. Moż e wiec dał byś mi spokó j?

- I ty to nazywasz zabawą?

- Ja to nazywam balowaniem.

Benjamin wypalił powoli papierosa do koń ca. Zgnió tł go w popielniczce i siedział jeszcze przez chwilę z rę kami opartymi na porę czach fotela, patrzą c przed siebie w ciemny ekran. Potem spojrzał na ojca.

- Czy uzyskam zezwolenie na wł ą czenie telewizora?

- Nie.

- Nie?

- Nie.

Pan Braddock wstał i podszedł do okna. Spojrzał w gł ą b ciemnego ogrodu.

- Chcę o tym porozmawiać - oznajmił.

- Tato, nie mamy o czym rozmawiać.

- Ale musimy, Ben.

- Nie musimy.

- Ben, chcę... chcę porozmawiać o wartoś ciach. O tym.

- Chcesz porozmawiać o wartoś ciach - powtó rzył Benjamin.

- Czy został y ci jeszcze jakieś wartoś ci?

Benjamin zmarszczył brwi.

- Czy został y mi jeszcze jakieś wartoś ci? - powiedział. - Wartoś ci. Wartoś ci. - Potrzą sną ł gł ową. - Nie, jakoś ż adne nie przychodzą mi w tej chwili do gł owy. Nie.

- Synu, jak moż esz tak mó wić?

- Tato, nie dostrzegam ż adnej wartoś ci w tym, co robił em do tej pory, i nie dostrzegam ró wnież ż adnej wartoś ci w tym, co mó gł bym ewentualnie robić w przyszł oś ci. Są dzę, ż e na tym wyczerpaliś my temat. Proponuję teraz trochę telewizji.

- Masz dwadzieś cia jeden lat - oś wiadczył ojciec.

- Daj spokó j, tato.

- Jesteś inteligentnym, wykształ conym mł odym czł owiekiem.

- Tato - rzekł Benjamin, się gają c do kieszeni koszuli po kolejnego papierosa. - Postawmy sprawę jasno. Jeś li chcesz mi zakomunikować, ż e wyrzucasz mnie z domu, to dlaczego nie powiesz mi tego wprost?

- Nie wyrzucam cię, Ben.

- W takim razie przepraszam. Odniosł em wraż enie, ż e zmierzasz w tym kierunku.

- Zmierzam do tego, Ben, ż e są pewne rzeczy, któ rych chyba sobie nie uś wiadamiasz.

- Na przykł ad?

- Có ż - odparł pan Braddock - na przykł ad kilka ż yciowych prawd z dziedziny ekonomii, ż e się tak wyraż ę.

- Ekonomii?

- Tak.

- Chyba jednak uś wiadamiam to sobie.

- Naprawdę?

Benjamin skiną ł gł ową.

- Zdaje się, ż e miał em parę kursó w z tego przedmiotu - oznajmił.

- Có ż, chyba jednak niewiele z tego wyniosł eś.

- O ile sobie przypominam - cią gną ł Benjamin, zapalają c papierosa - to miał em najlepsze oceny w grupie.

Pan Braddock wcią ż stał odwró cony plecami do syna i wyglą dał przez okno.

- Wiesz, Ben - zaczą ł - mimo cał ej twojej intelektualnoś ci, nie jesteś...

- Nie jestem intelektualistą! - ż achną ł się Benjamin. Wrzucił zapał kę do popielniczki. - Jeś li chcesz tu stać i obraż ać mnie, to był bym ci wdzię czny, gdybyś przestał.

- Pomimo cał ego twojego wykształ cenia, Ben, do niektó rych spraw podchodzisz chyba doś ć naiwnie. Jedną z nich jest to, ż e pewnego dnia bę dziesz musiał zarabiać na ż ycie.

- Bę dę musiał?

- Oczywiś cie.

- Bankrutujesz czy co? Nie stać cię, ż eby mnie dł uż ej utrzymywać?

Pan Braddock odwró cił się w jego stronę. Benjamin wstał.

- Posł uchaj - zaczą ł, wymachują c rę ką. - Od czterech lat jestem cholernym... cholernym symbolem waszej pozycji. I chyba mam prawo...

- Co powiedział eś?

- Sł ucham?

- Symbolem naszej pozycji? Czy tak powiedział eś?

Benjamin patrzył na niego przez chwilę, po czym spuś cił wzrok na dywan.

- Nie chciał em tego powiedzieć.

- Czy tak to odbierasz, Ben?

- Nie.

- Ż e matka i ja uważ amy cię za...

- Nie!

- Bo...

- Przestań na chwilę. Posł uchaj, tato. Doceniam wszystko, co dla mnie zrobiliś cie. Jestem wam wdzię czny za moje studia. Ale spó jrzmy prawdzie w oczy. Nic z tego nie wyszł o. Zł amanego grosza nie był o to warte. Nie był o to warte ani jednego zł amanego grosza.

Pan Braddock wolno podszedł z powrotem do biurka i usiadł.

- Nie bardzo wiem, co powiedzieć - oznajmił.

- Nie mó wił em poważ nie o tym symbolu...

- W porzą dku - odparł ojciec. - Ale wiesz, Ben?

- Tak?

- Trzeba coś zrobić. Moż e z tych studió w, jak to ują ł eś, nic nie wyszł o. Moż e był y nic nie warte. Ale nie moż esz dł uż ej tak ż yć.

- Staram się nie sprawiać nikomu kł opotu.

- Na pewno ci się to nie udał o. Twó j tryb ż ycia wykań cza i matkę, i mnie. Obawiam się, ż e matka jest bardziej wyprowadzona z ró wnowagi, niż ci to okazuje.

- Przykro mi.

- I przyznajmy uczciwie, Ben. Za wszystko, co się dzieje, matka i ja ponosimy taką samą winę jak ty.

- Nie ponosicie winy.

- Ponosimy. Wychowaliś my cię. Pró bowaliś my wpoić ci pewne wartoś ci.

- Tato, ja was nie winię.

- Ale ja sam siebie winię.

- Nie powinieneś.

- Ben, coś jest bardzo nie w porzą dku - stwierdził pan Braddock.

- Tato, sł uchaj, z tego zaczyna się już robić melodramat - oznajmił Benjamin. - Moż e byś my...

- Tylko tyle?

- Sł ucham?

- To jest dla ciebie tylko melodramat?

- Pomyś l, tato - odpowiedział Benjamin. - Absolwent wraca do domu. Przeż ywa rozczarowanie. Gorzknieje. Siedzi w domu i schodzi na psy. Jego rodzice zał amują rę ce i winią za to wszystko siebie. No có ż... tak. - Benjamin skiną ł gł ową. - Dosyć to ckliwe.

Pan Braddock chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przerwał o mu pukanie do drzwi. Otworzył a je pani Braddock i zajrzał a do ś rodka.

- Przyszli Robinsonowie - oznajmił a. - Wyjdziecie się przywitać?

Benjamin zrobił krok do tył u w kierunku drugich drzwi.

- Idę do siebie - oś wiadczył.

- Ben?

- Mamo, nie czuję się najlepiej.

Ojciec patrzył na niego zza biurka z zachmurzoną twarzą.

- Ben? - spytał.

- Sł ucham?

- Co się dzieje?

- Nie wiem - odparł Benjamin. - Czasami po kolacji dostaję jakichś takich kurczó w. Przechodzi mi, gdy się kł adę.

Ojciec wstał z krzesł a, wcią ż spoglą dają c na niego z dezaprobatą. Benjamin zerkną ł na rodzicó w, po czym spuś cił wzrok na podł ogę.

- No - powiedział. - No. Już mi lepiej. - Skiną ł gł ową.

- Wyjdziesz przywitać się z Robinsonami?

- Oczywiś cie. Chę tnie.

Pani Robinson stał a odwró cona plecami do kominka i miał a na sobie ten sam brą zowy kostium, któ ry wł oż ył a na pierwsze spotkanie z Benjaminem w hotelu.

- Witam - zagaił Benjamin.

- Jak się masz?

- Dzię kuję, dobrze.

- Wyglą da na to, ż e pł ywał eś - zauważ ył pan Robinson, wycią gają c rę kę.

- Tak, proszę pana - odpowiedział Benjamin, ś ciskają c mu dł oń. - Po poł udniu. Zdaje się... zdaje się, ż e nie zdą ż ył em się jeszcze przebrać.

- Usią dź na chwilę - zaproponował pan Robinson. - Dawno cię nie widział em.

Benjamin usiadł na kanapie. Pan Robinson usiadł obok niego.

- Co porabiasz?

- Sł ucham pana?

- Czym się teraz zajmujesz?

- Och - odparł Benjamin. - Niczym specjalnym. Leniuchuję.

Pan Robinson pokiwał gł ową.

- Sam bym to robił, gdybym mó gł - oznajmił. - Nic w tym zł ego.

- Tak, proszę pana. Dzię kuję.

- A jakie masz plany? - cią gną ł pan Robinson.

- Nieokreś lone - odparł Benjamin.

- Przypuszczam, ż e na dobre zrezygnował eś z tego zamiaru pracy na uczelni.

- Jeszcze nic nie wiadomo - wtrą cił a pani Braddock.

- Co takiego?

- Ja wcią ż wierzę, ż e Ben zostanie któ regoś dnia wykł adowcą.

- Niewykluczone - stwierdził Benjamin. - Chyba nie potrafił bym... chyba trudno był oby to powiedzieć na tym etapie.

- Jasne - zgodził się pan Robinson. - Nie spiesz się. Jak tam z dziewczynami?

- Sł ucham?

- Odnalazł eś jakieś dziewczyny, z któ rymi chodził eś do liceum?

Benjamin pokrę cił gł ową.

- Ostatnio jakoś nie umawiam się za czę sto.

- A co ci się stał o?

- Sł ucham?

- No wiesz - rzekł pan Robinson, mrugają c do jego matki. - Nie powiesz mi, ż e nie zaklepał eś sobie jakiejś.

- O nie. Nie. Nie.

- Gdzie ten stary duch studencki?

- Nie. To znaczy, nie mam... nie mam...

- Przepraszam na chwilę - wtrą cił a pani Robinson. - Napiję się wody. - Wyszł a z salonu.

- Ben, idź z nią - polecił a pani Braddock.

Benjamin wstał i pospieszył do kuchni za panią Robinson.

- Szklanki są tutaj - oznajmił. Się gną ł i podał jej jedną.

- Benjaminie?

- Proszę nic nie mó wić - szepną ł.

- Benjaminie, chyba lepiej bę dzie, jeś li pó jdziesz do siebie na gó rę albo coś takiego.

Benjamin pokrę cił gł ową, szybko wyszedł z kuchni i wró cił do salonu. Pani Robinson nalał a sobie wody i podą ż ył a za nim.

- Ben? - zagadną ł pan Robinson.

- Tak?

- Chodź tu i usią dź na chwilę.

Benjamin wró cił na kanapę.

- Elaine przyjeż dż a na Ś wię to Dzię kczynienia. Chcę, ż ebyś tym razem zadzwonił do niej.

- Dobrze.

- Mó wię poważ nie.

- Wiem - odrzekł Benjamin. - Wiem o tym.

- Bo są dzę, ż e wy dwoje szybko się dogadacie.

Benjamin skiną ł gł ową.

- Kiedy... To znaczy, kiedy ona przyjeż dż a?

- Nie znam jeszcze dokł adnej daty - wyjaś nił pan Robinson. - Powiadomię twojego ojca, kiedy się dowiem.

Przez dł uż szą chwilę panował a cisza. Benjamin wbił wzrok w dywan. W pewnej chwili zerkną ł na matkę, któ ra obserwował a go ze swojego fotela, po czym spojrzał na moment na buty ojca, a potem znó w na dywan. Matka chrzą knę ł a. Pan Robinson przesuną ł się nieco na kanapie. Ponownie zapadł a zupeł na cisza.

- Co... co się stał o? - zapytał Benjamin.

- Już wiem, o co chciał am zapytać - odezwał a się pani Robinson, przechodzą c na drugą stronę salonu. - Ską d macie taką lampę?

Wszyscy odwró cili się w stronę pani Robinson, któ ra schylił a się i przyjrzał a lampie stoją cej na stole w ką cie pokoju.

- Ską d ją mamy? - powiedział a pani Braddock. - Czy jej przypadkiem od kogoś nie dostaliś my? Pan Braddock skiną ł gł ową.

- To prezent - wyjaś nił. - Mamy ją od dawna.

- W zeszł ym tygodniu szukał am lampy o podobnych rozmiarach - oś wiadczył a pani Robinson. - Ale chyba już takich nie produkują.

- Bę dę się rozglą dać - obiecał a pani Braddock.

- Naprawdę?

- Pewnie.

Pani Robinson uś miechnę ł a się do niej, po czym odwró cił a się do mę ż a i uniosł a brwi.

- Naprawdę powinniś my już lecieć - oznajmił a.

 

Pó ź niej tego samego wieczoru Benjamin stał przy oknie w swoim pokoju, gdy matka otworzył a drzwi i weszł a do ś rodka.

- Mogę z tobą chwilę porozmawiać? - spytał a.

- Co? Oczywiś cie.

Zamknę ł a za sobą drzwi.

- Benjaminie, czy mogę zapytać, co cię drę czy?

Zmarszczył brwi.

- Coś cię drę czy - rzekł a pani Braddock. - Moż esz mi powiedzieć, co to jest?

Benjamin wzruszył ramionami.

- Nie wiem - odparł.

- Czy to ma coś wspó lnego z Robinsonami?

- Sł ucham?

- Sprawiał eś wraż enie... sprawiał eś wraż enie strasznie skrę powanego w obecnoś ci Robinsonó w.

Benjamin skiną ł gł ową.

- Był em skrę powany - przyznał.

- Czy... czy coś się stał o?

Skiną ł ponownie gł ową i podszedł do okna.

- Mamo - zaczą ł - czuję się winny.

- Sł ucham?

- Czuję się winny, ż e tak siedzę w domu. Boję się, ż e twoi przyjaciele uważ ają mnie za zwykł ego pró ż niaka.

- O nie, Ben.

- Mam takie wraż enie - cią gną ł Benjamin. - Miał em je tamtego wieczoru, kiedy byli tu Terhune'owie. I dzisiaj, kiedy przyszli Robinsonowie.

- Ależ Ben, oni mają o tobie bardzo dobre zdanie.

- Uważ ają, ż e powinienem pracować. Ż e powinienem być na uczelni.

- Och, nie, Ben - oś wiadczył a matka. Przeszł a przez pokó j i wzię ł a go za dł oń.

Odsuną ł rę kę i pokrę cił gł ową.

- Czuję się bezwartoś ciowy, mamo. Strasznie mi wstyd za to, co robię.

- Dasz sobie z tym radę, Ben - pocieszył a go pani Braddock. - Po prostu przechodzisz trudny okres. Dasz sobie radę.

- Mam nadzieję.

- Zobaczysz - stwierdził a. - Nie martw się wię c. Nasi przyjaciele uważ ają cię za jednego z najwspanialszych ludzi, jakich znają.

Benjamin skiną ł gł ową. Matka odwró cił a się i poszł a w stronę drzwi, ale nagle zatrzymał a się.

- Benjaminie?

- Tak?

- Chcę cię o coś zapytać, ale nie musisz odpowiadać, jeś li nie masz ochoty.

- Tak?

- Chcę cię zapytać, co wł aś ciwie robisz, kiedy wyjeż dż asz z domu wieczorem.

- Kiedy wyjeż dż am?

Skinę ł a gł ową.

Benjamin spuś cił wzrok na dywan i zaczą ł krę cić gł ową.

- Nie musisz mi mó wić, jeś li nie chcesz.

- Nie, chcę - odparł. - Chcę ci powiedzieć.

Na chwilę zapadł a cisza.

- Jeż dż ę po okolicy - oznajmił.

- A poza tym?

- To wszystko.

- Beniaminie, nie jeź dzisz przecież po okolicy od dwunastej w nocy do poł udnia.

- O nie.

- Wię c co robisz? Spotykasz się z kimś?

- Czy spotykam się z kimś?

Pani Braddock skinę ł a gł ową.

- Czemu o to pytasz?

- No có ż, to twoja sprawa, Benjaminie - odparł a pani Braddock, odwracają c się w stronę drzwi. - Jeż eli nie...

- Nie, zaczekaj. Czekaj.

Przystanę ł a.

- Nie spotykam się z nikim, mamo, ale dlaczego o to pytasz?

Pokrę cił a gł ową.

- Bo nie mogę sobie wyobrazić, co innego mó gł byś robić.

- Ale co masz na myś li, mó wią c: “spotykasz się z kimś "?

- Dajmy już temu spokó j.

- Nie.

- Benjaminie, nie zamierzam wtrą cać się w twoje sprawy - oznajmił a matka. - Ale wolał abym, ż ebyś raczej nic nie mó wił, niż ż ebyś był nieuczciwy.

- Co takiego?

- Dobranoc, Benjaminie.

- Zaczekaj.

Spojrzał a na niego z przyganą.

- Uważ asz, ż e jestem nieuczciwy?

Skinę ł a gł ową.

- Dlaczego... dlaczego tak myś lisz?

- Bo wiem, ż e nie jeź dzisz po okolicy przez dwanaś cie godzin.

- Och - westchną ł Benjamin. - No, nie jeż dż ę. Mam ci powiedzieć, co robię?

- Nie, jeś li tego nie chcesz.

- Chcę.

- Ale nie chcę, ż ebyś zmyś lał.

- Nie zmyś lam - przyrzekł Benjamin. - Tyle ż e... tyle ż e nie jestem z tego zbyt dumny. Zazwyczaj upijam się, ż e tak powiem. Zwykle jeż dż ę do Los Angeles, wstę puje do baró w i tak jakby upijam się. Potem wynajmuję pokó j w hotelu. Ż eby nie jechać do domu autostradą. No bo tak jakby boję się, ż e jazda do domu po...

- Dobranoc, Benjaminie.

- Sł ucham?

- Do jutra.

- Ależ mamo?

- Sł ucham?

- Wierzysz mi, prawda?

- Nie.

- Nie wierzysz?

Pani Braddock pokrę cił a gł ową.

- Ale ja chcę, ż ebyś mi uwierzył a - nalegał Benjamin. - Proszę cię. Proszę cię, uwierz mi!

- Dobranoc - powiedział a matka. Gdy tylko wyszł a z pokoju, Benjamin usiadł za biurkiem i wyją ł papeterię, by napisać list do pani Robinson.

 

Szanowna Pani Robinson,

Nie mogę dł uż ej spotykać się z Panią. Niszczy to mnie i moich rodzicó w. Jestem kł ę bkiem nerwó w. Moje ż ycie przecieka mi przez palce i muszę natychmiast coś z tym zrobić. Nie wiem co. Gonię w pię tkę. Wszystko, co z Panią robię, jest absolutnie nikczemne. Proszę spalić ten list od razu po przeczytaniu.

Zamierzam uczyć. Dowiem się, czy mogą mi jeszcze przywró cić to stypendium, a jeż eli nie, to albo jakoś i tak przebrnę przez studia podyplomowe, albo zatrudnię się w jednym z college'ó w, któ re proponował y mi wcześ niej pracę. To jedyna moż liwoś ć, jaką mam, ż eby nie zostać ohydnym degeneratem na resztę ż ycia. Mam nadzieję, ż e rozumie Pani, iż decyzja ta w ż aden sposó b nie wią ż e się z Pani atrakcyjnoś cią itd., ale nie mogę już dł uż ej ż yć w taki sposó b jak teraz. Kiedy Pani był a u nas dziś wieczorem z mę ż em, ledwo mogł em się powstrzymać, ż eby nie zaczą ć krzyczeć i nie uciec z pokoju. Nie wiem, dlaczego tak się tym przejmuję, bo nie uważ am, ż eby to, co robimy, miał o jakieś znaczenie. Ale z jakichś powodó w targa mi to nerwy, a ja nieszczegó lnie pragnę, aby ten stan przecią gną ł się na resztę mojego ż ycia.

 

Drzwi od pokoju otworzył y się nagle. Rę ka Benjamina znieruchomiał a na kartce.

- Ben? - zapytał ojciec.

Benjamin obejrzał się szybko za siebie, nakrył list pudeł kiem z przyborami do pisania i wstał.

- Ben, matka mi mó wi, ż e martwisz się tym, co myś lą o tobie nasi znajomi.

- Och - odparł Benjamin. - Có ż. Nie chcę... nie chcę tylko, ż eby myś leli, ż e się obijam.

- Ben, to, co się z tobą dzieje, rzeczywiś cie stanowi pewien problem. Bardzo poważ ny problem. Ale nie martw się o naszych znajomych, bo oni wiedzą, ż e jesteś wspaniał ą osobą.

Benjamin skiną ł gł ową.

- Czuję się... czasem czuję się trochę skrę powany w ich obecnoś ci.

- Chodzi o panią Robinson, prawda?

- Sł ucham?

- Czujesz się trochę skrę powany przy pani Robinson, tak?

- Nie - odparł Benjamin, krę cą c nagle gł ową - Ona jest... To znaczy...

- Ben, znam tę kobietę od blisko dwudziestu lat i wcią ż jej nie rozumiem.

- Tak?

- Ona jest jakaś dziwna, Ben.

- Och - powiedział Benjamin.

- Jest w niej coś, co krę puje każ dego. Nie wiem co. Ale niech cię... niech cię to nie peszy. - Pan Braddock zał oż ył rę ce na piersi. - Ben, obawiam się, ż e to raczej nieszczę ś liwa para.

- Naprawdę?

- Tak mi się wydaje. On ma z nią cię ż kie ż ycie. Nigdy z nim o tym nie rozmawiał em, ale mam wraż enie, wydaje mi się, ż e się na niej raczej zawió dł.

- Hm - mrukną ł Benjamin. Usiadł z powrotem w fotelu.

- Niech to zostanie mię dzy nami.

- Oczywiś cie.

- Ona jest... Ona tak naprawdę jest doś ć nijaka. Niewiele mó wi. Nigdy nie pró buje udzielać się towarzysko, ani nic innego. - Pan Braddock pokrę cił gł ową. - Ciekawe, jak oni w ogó le się zeszli.

- No có ż - rzekł Benjamin. - Ona jest... myś lę, ż e ona jest cał kiem atrakcyjna.

- Jest cholernie pocią gają ca - stwierdził ojciec. Patrzył przez chwilę w dywan. - Ale nie jest uczciwa, Ben.

- Nie jest?

- Nie są dzę. Wydaje mi się, ż e jest fał szywa. Wydaje mi się, ż e nigdy nie nauczono jej odró ż niać dobra od zł a, tak jak ciebie i mnie. Takie mam po prostu wraż enie. Nie potrafię ci powiedzieć dlaczego. - Podnió sł wzrok i uś miechną ł się. - Tak czy inaczej, niech cię ona nie peszy.

- W porzą dku.

- Co robisz?

- Sł ucham?

- Piszesz list?

- A, tak. Piszę list. Do takiego chł opaka, z któ rym skoń czył em studia. Mieliś my być w kontakcie, ale dotą d do siebie nie napisaliś my.

- Ś wietnie - pochwalił ojciec, uś miechają c się szeroko. - Utrzymuj stare kontakty. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać. - Odwró cił się i wyszedł.

Benjamin poczekał, aż ojciec zszedł na dó ł, po czym zamkną ł drzwi na klucz. Wró cił do biurka, wycią gną ł list spod pudeł ka i zaczą ł pisać dalej.

 

Nie wiem, czy nauczono Panią odró ż niać dobro od zł a, ale ponieważ mnie nauczono, mam z tego powodu pewne zobowią zania i nie mogę wieś ć tak fał szywego ż ycia jak dotą d. Skoro wł aś ciwie nigdy ze sobą nie rozmawiamy, nie wiem, jakie ma Pani poglą dy, ale niewą tpliwie to, co robimy, musi kiedyś doprowadzić do nieszczę ś cia, wię c uważ am, i mam nadzieję, ż e Pani podziela to przekonanie, ż e nadszedł wł aś ciwy moment, aby z tym skoń czyć. Proszę nie myś leć, ż e romans ze “starszą kobietą " mi się nie podobał. Nie tylko bardzo mi się podobał, ale i moim zdaniem stanowił cenny element mojej edukacji. Bę dzie jednak o wiele lepiej, jestem tego pewien, jeż eli zapamię tam go raczej takim, jaki był, niż takim, jaki mó gł by się stać.

Pozdrawiam,

Ben

- Dostał am twó j list - oznajmił a pani Robinson, popijają c drinka w barze hotelu Taft kilka wieczoró w pó ź niej.

- List? - powtó rzył Benjamin. - Obawiam się, ż e trochę mnie wó wczas poniosł o.

- Fał szywa?

- Sł ucham?

- Naprawdę uważ asz, ż e jestem fał szywa?

- Powiedział em już, ż e mnie poniosł o. Zapomnijmy o tym.

Romans przecią gną ł się do jesieni. Najpierw pani Robinson przesył ał a Benjaminowi wiadomoś ć pocztą, gdy chciał a się z nim zobaczyć, i spotykali się w hotelu nastę pnego wieczoru, okoł o pó ł nocy. W cią gu pierwszego miesią ca listy nadchodził y nie czę ś ciej niż raz na tydzień. Potem zaczę ł y przychodzić czę ś ciej i wreszcie Benjamin poprosił, ż eby pani Robinson już nie pisał a, bo matka zwykle odbierał a pocztę, zanim wstawał z ł ó ż ka i kilkakrotnie zapytał a go, kto przysył a te listy. Ustalili wię c, ż e Benjamin bę dzie telefonował do pani Robinson codziennie po poł udniu, a ona mu powie, czy tego wieczoru bę dzie mogł a przyjechać do hotelu. Pewnego tygodnia spotkali się pię ć wieczoró w pod rzą d.

W dni schadzek Benjamin jak zwykle jadł kolację z rodzicami, oglą dał telewizję prawie do pó ł nocy, po czym wkł adał garnitur i jechał do hotelu. Tam stawiał pani Robinson martini, a nastę pnie wynajmował pokó j. Na począ tku wjeż dż ał pierwszy na gó rę i czekał na nią, ale po paru tygodniach machał po prostu na nią rę ką od drzwi baru, gdy dostał już pokó j, i razem wjeż dż ali windą na pię tro. Kiedy już byli w pokoju, Benjamin zawsze dzwonił do recepcji i zamawiał budzenie przed ś witem. Po porannym telefonie pani Robinson wstawał a, ubierał a się i wracał a do domu, by przygotować ś niadanie dla pana Robinsona. Benjamin zwykle budził się dopiero koł o poł udnia. Brał prysznic, ubierał się, pł acił za pokó j i wychodził z hotelu.

Po pierwszych kilku spotkaniach rzadko odzywali się do siebie. Zazwyczaj siedzieli w barze przy stoliku i patrzyli przez okno na hotelowy park.

- Pani Robinson? - zagadną ł Benjamin któ regoś wieczoru, gdy przyniesiono już drinki.

- Sł ucham?

- Nie chcę przerywać pani rozmyś lań, ale nie są dzi pani, ż e moglibyś my trochę porozmawiać?

- Sł ucham?

- Raczej nie prowadzimy ze sobą oż ywionych rozmó w, prawda?

- W istocie - odrzekł a pani Robinson.

Benjamin skiną ł gł ową i obró cił się, by popatrzeć na rosną cą za oknem palmę. Bez sł owa dopił drinka i wstał.

- Wezmę pokó j - oznajmił.

Wyszedł do holu i skierował się do recepcji.

- Jedynka za dwanaś cie dolaró w - rzucił.

- Tak jest, proszę pana - odparł recepcjonista. Podsuną ł mu ksią ż kę i Benjamin wpisał się. - Ma pan dziś bagaż, panie Gladstone?

Benjamin pokrę cił przeczą co gł ową i wró cił do baru. Podszedł do stolika i potrzą sną ł kluczem przed oczami pani Robinson.

- Chodź my - oś wiadczył.

W milczeniu pojechali na gó rę i poszli wolno w gł ą b korytarza. Benjamin otworzył drzwi, weszli do pokoju i zamknę li drzwi za sobą, nadal bez sł owa. Pani Robinson zdję ł a pł aszcz i rzucił a na krzesł o. Uś miechnę ł a się do Benjamina, podeszł a do niego i się gnę ł a do jego krawata, by go rozwią zać.

- Zaraz - powiedział Benjamin. Odsuną ł jej rę kę. - Niech pani usią dzie na chwilę - dodał.

Pani Robinson uniosł a brwi.

- Proszę usią ś ć na chwilę - powtó rzył Benjamin, wskazują c na ł ó ż ko.

Pani Robinson przez kilka sekund stał a bez ruchu, po czym odwró cił a się i podeszł a do ł ó ż ka. Przysiadł a na krawę dzi i schylił a się, by zdją ć but.

- Nie - odezwał się Benjamin.

- Sł ucham?

- Niech pani na razie zostawi ten but. Proszę.

Skinę ł a gł ową i wyprostował a się.

- Dobrze - rzekł Benjamin. - Nie są dzi pani... nie są dzi pani, ż e tym razem moglibyś my najpierw zamienić parę sł ó w?

- Jeś li chcesz.

- Ś wietnie - powiedział Benjamin. Odsuną ł jej pł aszcz na bok i usiadł na krześ le. Siedział tak przez dł uż szą chwilę, patrzą c w dywan. Panował a absolutna cisza. Zerkną ł na panią Robinson, po czym znó w wbił wzrok w dywan.

- Czy my jesteś my martwi czy co? - zapytał.

- Có ż, chyba po prostu niewiele mamy sobie do powiedzenia.

- Ale dlaczego?

Wzruszył a ramionami.

- Przecież nie jesteś my idiotami, prawda?

- Nie wiem.

- No, nie jesteś my - cią gną ł Benjamin. - Ale zawsze jedynie wjeż dż amy na gó rę, zrzucamy ubranie i wskakujemy razem do ł ó ż ka.

- Masz już tego doś ć?

- Nie. Nie mam. Ale nie są dzi pani, ż e moglibyś my to wszystko oż ywić paroma rozmowami?

Nie odpowiedział a.

- Niech pani posł ucha - powiedział Benjamin, wstają c. - Jeż eli dwie ludzkie istoty, któ re są ze sobą w tak intymnych stosunkach jak my, nie potrafią ze sobą porozmawiać, to coś jest z nimi nie tak.

- O czym chcesz rozmawiać, kochanie?

- O czymkolwiek - odparł, krę cą c gł ową. - Zupeł nie o czymkolwiek.

- Chcesz mi opowiedzieć o swoim ż yciu w college'u?

- O Boż e.

- No wię c?

- Pani Robinson, jeś li tylko na tyle nas stać, to już rzeczywiś cie lepiej zdejmijmy te cholerne ubrania i...

Się gnę ł a rę ką do buta.

- Niech go pani nie zdejmuje! - rozkazał Benjamin. - Zrobimy to jednak. Porozmawiamy. Proszę wybrać inny temat.

- Moż e sztuka?

- Sztuka - powtó rzył Benjamin i skiną ł gł ową. - To jest dobry temat. Niech pani zacznie.

- Ty zacznij - zaproponował a. - Ja o sztuce nic nie wiem.

- Och?

- A ty?

- Ja wiem - odparł Benjamin. - Wiem dosyć sporo.

- No to zaczynaj.

Benjamin skiną ł gł ową.

- Sztuka - powiedział. - Co chce pani o niej wiedzieć?

Pani Robinson wzruszył a ramionami.

- Czy bardziej interesuje panią sztuka wspó ł czesna czy klasyczna?

- Ż adna - odparł a.

- Nie interesuje się pani sztuką?

- Nie.

- W takim razie dlaczego chce pani o niej rozmawiać?

- Nie chcę.

Benjamin skiną ł gł ową i spojrzał znó w na dywan.

- Czy teraz mogę się rozebrać?

- Nie. Proszę pomyś leć o innym temacie.

Pani Robinson podniosł a wzrok na sufit.

- Moż e opowiesz mi, co dzisiaj robił eś - zaproponował a.

Benjamin wstał i podszedł do zasł ony w oknie.

- Pani Robinson, to jest ż ał osne - stwierdził.

- Nie chcesz mi opowiedzieć o swoim dniu?

- O moim dniu? - powtó rzył Benjamin.

- Chodź my do ł ó ż ka.

- Wstał em.

- Sł ucham?

- Opowiadam pani o swoim dniu, pani Robinson.

- Aha.

- Wstał em rano. Okoł o dwunastej. Zjadł em ś niadanie. Po ś niadaniu wypił em kilka piw. Potem poszedł em nad basen. Nadmuchał em materac. Puś cił em materac na wodę. Sam wszedł em do wody. Pł ywał em na materacu.

- O czym ty mó wisz? - zapytał a pani Robinson.

- Mam taki materac, na któ rym pł ywam po poł udniu - wyjaś nił Benjamin.

- Aha.

- No i wreszcie zjadł em kolację. Po kolacji obejrzał em dwa teleturnieje w telewizji. Potem obejrzał em poł owę filmu. Potem przyjechał em tutaj. Dobrze. Teraz niech pani mi opowie o swoim dniu.

- Chcesz tego?

- Tak, chcę.

- Wstał am - zaczę ł a pani Robinson.

Benjamin potrzą sną ł gł ową.

- Chcesz posł uchać czy nie?

- Chcę - odpowiedział. - Ale mogł aby pani nadać temu trochę oryginalnoś ci.

- Wstał am - powtó rzył a pani Robinson. - Zjadł am ś niadanie i pojechał am na zakupy. Po poł udniu przeczytał am powieś ć.

- Jaką?

- Co jaką?

- Jaką powieś ć pani przeczytał a?

- Nie pamię tam.

Benjamin skiną ł gł ową.

- Potem zrobił am mę ż owi kolację i czekał am, aż...

- O wł aś nie! - podchwycił Benjamin, obracają c się nagle i wskazują c na nią.

- Tak?

- Pani mą ż! Pan Robinson! Nareszcie mamy o czym porozmawiać?

- O nim?

- No, o wszystkim - oznajmił Benjamin. - Zupeł nie nie wiem, jak pani... jak pani to wszystko organizuje. Nie wiem, jak wydostaje się pani z domu wieczorem. Nie wiem, jakie ryzyko pani podejmuje.

- Ż adnego - odparł a pani Robinson.

- Ż adnego ryzyka?

Pokrę cił a gł ową.

- Ale jak to pani organizuje? W jaki sposó b wydostaje się pani z domu?

- Wychodzę.

- Po prostu wychodzi pani przez drzwi?

Skinę ł a gł ową.

- A mą ż? Co mu pani mó wi?

- Mą ż ś pi.

- Zawsze?

- Benjaminie, to nie jest zbyt interesują cy temat.

- Bardzo panią proszę - nalegał Benjamin. - Niech mi pani powie. Ską d pani wie, ż e nie obudzi się za któ rymś razem i nie pojedzie za panią?

- Bo bierze tabletki na sen.

- A jeś li zapomni?

- Sł ucham?

- A jeś li zapomni je wzią ć? Jeś li któ rejś nocy nie zadział ają?

- Każ dego wieczoru bierze o dziesią tej trzy tabletki. Moż e byś my teraz...

- Chwileczkę - przerwał Benjamin. - Chcę wiedzieć o takich sprawach. Mogę teraz o nich myś leć. O dziesią tej mogę myś leć o panu Robinsonie, któ ry wł aś nie bierze swoje trzy tabletki. - Odchrzą kną ł. - Dobrze, bierze tabletki. Ale przecież samochó d robi hał as. Co by był o...

- Podjazd jest od mojej strony domu.

- Rozmawiamy - oznajmił Benjamin, uś miechają c się nagle.

- Sł ucham?

- Rozmawiamy, pani Robinson. Rozmawiamy!

- Uspokó j się, Benjaminie.

- No to idź my dalej - powiedział Benjamin, siadają c z powrotem na krześ le.

- Czy mogę ró wnocześ nie rozbierać się i mó wić?

- Pewnie.

- Dzię kuję.

- Dobra - podją ł Benjamin. - Powiedział a pani, ż e podjazd jest od pani strony domu.

Pani Robinson skinę ł a gł ową i zaczę ł a rozpinać bluzkę.

- Wię c rozumiem, ż e nie sypiacie w tym samym pokoju.

- Nie sypiamy.

- A zatem... Nie chcę, ż eby pani myś lał a, ż e wtrą cam się w nie swoje sprawy, ale rozumiem, ż e nie sypiacie ze sobą i tak dalej.

- Nie sypiamy - potwierdził a, odpinają c ostatni guzik.

- Od kiedy tak jest?

- Sł ucham?

- Od kiedy ś picie w osobnych pokojach? W osobnych ł ó ż kach?

Pani Robinson spojrzał a na chwilę w sufit.

- Od okoł o pię ciu lat.

- O nie.

- Sł ucham?

- Pani ż artuje?

- Nie.

- Nie spał a pani z mę ż em od pię ciu lat?

- Od czasu do czasu spał am - wyjaś nił a, zdejmują c bluzkę. - Upija się kilka razy w roku.

- Ile razy w roku?

- W sylwestra. Czasem w swoje urodziny.

Benjamin pokrę cił gł ową.

- Rany, ale to interesują ce! - zauważ ył.

- Doprawdy?

- Wię c nie kocha go pani. Nie powiedział aby pani, ż e...

- Doś ć już rozmawialiś my, Benjaminie.

- Jeszcze chwilę. A wię c nie powiedział aby pani, ż e go pani kocha?

- Raczej nie - odparł a pani Robinson, wyś lizgują c się ze spó dnicy i umieszczają c ją na wieszaku.

- Ale nie nienawidzi go pani - cią gną ł Benjamin.

- Nie, Benjaminie. Nie nienawidzę go. Rozepnij mi stanik. - Odwró cił a się plecami do krzesł a.

- Nie nienawidzi go pani i nie kocha go pani - podsumował Benjamin, się gają c do zapię cia stanika.

- Zgadza się.

- No to co pani do niego czuje?

- Nic - odparł a pani Robinson. Upuś cił a stanik na komodę.

- Có ż, to raczej paskudna sytuacja, prawda?

- Dlaczego?

- Chciał em powiedzieć, ż e w zasadzie to już nie moż e być duż o gorzej. Gdyby go pani nienawidził a, to przynajmniej był oby coś.

Skinę ł a gł ową i zdję ł a halkę.

- Ale przypuszczam, ż e kiedyś go pani kochał a - kontynuował Benjamin.

- Co takiego?

- Mó wię, ż e przypuszczam, ż e kiedyś kochał a pani swego mę ż a. Kiedy go pani poznał a.

- Nie - odpowiedział a pani Robinson.

- Jak to?

- Nigdy go nie kochał am, Benjaminie. Teraz dajmy już...

- Chwileczkę - przerwał jej. - Wyszł a pani za niego.

Skinę ł a gł ową.

- Dlaczego pani to zrobił a?

- Sam zgadnij - odparł a. Odpię ł a poń czochy i zaczę ł a zsuwać je z nó g.

- Nie potrafię.

- Spró buj.

- Dla pienię dzy?

- Pró buj dalej. - Zaczę ł a ś cią gać przez nogi pas do poń czoch.

- Czuł a się pani samotna czy coś w tym rodzaju?

- Nie.

Benjamin zmarszczył czoł o.

- Dla jego wyglą du? - zapytał. - Jest chyba doś ć przystojnym facetem.

- Pomyś l dobrze, Benjaminie.

Benjamin zamyś lił się, spoglą dają c na jej stopę. Pokrę cił gł ową.

- Nie mam poję cia, dlaczego pani to zrobił a - rzekł. - No chyba ż e... Chyba nie musiał a pani wyjś ć za niego, prawda?

- Nie mó w tego Elaine - poprosił a pani Robinson.

- Ojej!

Skinę ł a gł ową.

- Musiał a pani wyjś ć za niego, bo był a pani w cią ż y?

- Zaszokował o cię to?

- Có ż - rzekł Benjamin. - Nigdy nie są dził em, ż e mogliby pań stwo należ eć do ludzi, któ rzy... - Pokrę cił gł ową.

- Dobra - ucię ł a pani Robinson. - Chodź my już do ł ó ż ka.

- Zaraz. Zaraz. Ale jak to się stał o?

- Co?

- To znaczy, moż e miał aby pani ochotę opowiedzieć mi, w jakich okolicznoś ciach do tego doszł o?

- Nie za bardzo.

- To znaczy... jak to był o? On wó wczas studiował prawo?

Skinę ł a gł ową.

- Pani też był a studentką?

- Tak.

- Na uniwersytecie?

- Tak.

- Na jakim kierunku?

Zmarszczył a brwi.

- Dlaczego wypytujesz mnie o to wszystko?

- Bo mnie to ciekawi, pani Robinson. Co pani studiował a?

- Sztukę.

- Sztukę?

Skinę ł a gł ową.

- Myś lał em, ż e pani... Przypuszczam wię c, ż e po tylu latach jakby stracił a pani zainteresowanie.

- Jakby.

- Dobrze. Wię c pani studiował a sztukę, a on prawo. Jak go pani poznał a? Na przyję ciu, na tań cach czy też...

- Nie pamię tam, Benjaminie - powiedział a pani Robinson, wycią gają c szpilki z wł osó w i rozpuszczają c je na ramiona potrzą ś nię ciem gł owy. - A ta rozmowa zaczyna mnie już mę czyć.

- Jak do tego doszł o? Jak zaszł a pani w cią ż ę?

- A jak myś lisz?

- To znaczy, czy zabrał panią do swojego pokoju? Czy poszliś cie do hotelu?

- Benjaminie, jakie to moż e mieć znaczenie?

- Jestem ciekawy.

- Poszliś my do jego samochodu - wyjawił a pani Robinson.

- No nie!

- Sł ucham?

- Zrobiliś cie to w samochodzie?

- Raczej nie byliś my pierwsi.

- Có ż, nie - potwierdził Benjamin. - Ale... doś ć trudno jest mi wyobrazić sobie panią i pana Robinsona, zabierają cych się do tego w samochodzie. - Usiadł z powrotem na krześ le i zaczą ł się uś miechać. - W samochodzie? Pani i on?

- Ja i on.

Pokrę cił gł ową, wcią ż się uś miechają c.

- A wię c tam wł aś nie droga Elaine... - Podnió sł wzrok. - Jaki to był samochó d?

- Sł ucham?

- Pamię ta pani markę?

- O mó j Boż e.

- Poważ nie, chcę wiedzieć.

- To był ford, Benjaminie.

- Ford! - zawoł ał Benjamin, zrywają c się z krzesł a. Roześ miał się gł oś no. - Cholera, ford! To ci dopiero!

- Doś ć już tego.

Pokrę cił gł ową i spojrzał z uś miechem na dywan.

- Wię c droga Elaine Robinson został a poczę ta w fordzie.

- Benjaminie?

- To ci dopiero.

- Benjaminie?

- Sł ucham?

- Ani sł owa o Elaine.

Nagle Benjamin przestał się uś miechać.

- Mam nie mó wić o Elaine?

- Nie.

- Dlaczego?

- Bo nie chcę - oznajmił a pani Robinson. Odwró cił a się i podeszł a do ł ó ż ka.

- Ale dlaczego?

Pani Robinson ś cią gnę ł a narzutę z ł ó ż ka i upuś cił a na podł ogę.

- Czy wią ż e się z nią jakiś wielki sekret, któ rego nie znam?

- Nie.

- Wię c po co ta konspiracja?

- Rozbierz się - polecił a.

Benjamin zmarszczył czoł o i zdją ł marynarkę. Rzucił ją za siebie na krzesł o i zaczą ł rozpinać koszulę.

- Wolał bym, ż eby mi pani powiedział a - oś wiadczył.

- Nie ma o czym mó wić.

- Wię c czemu nagle nie wolno pod ż adnym pozorem o niej rozmawiać?

Pani Robinson odsł onił a jedną z poduszek.

- Có ż - cią gną ł Benjamin, zdejmują c koszulę i kł adą c ją na marynarkę. - Chyba bę dę musiał się z nią umó wić i dowiedzieć się, o co...

Pani Robinson wyprostował a się niespodziewanie. Odwró cił a się i wbił a w niego wzrok.

- Benjaminie, nie waż się umawiać z tą dziewczyną - wycedził a.

- Sł ucham?

- Rozumiesz?

- Chwileczkę. Wcale nie mam zamiaru się z nią umawiać.

- To dobrze.

- Ż artował em tylko.

- To dobrze.

- Ale dlaczego nie mogę się z nią umawiać?

- Bo nie.

- Dlaczego się pani tak denerwuje?

- Skoń czmy już z tym - ucię ł a pani Robinson. Odwró cił a się w stronę ł ó ż ka i odkrył a drugą poduszkę.

- Jest pani o nią zazdrosna? - spytał Benjamin. - Boi się pani, ż e Elaine moż e mnie pani ukraś ć?

- Nie.

- Wię c o co chodzi?

Pokrę cił a gł ową.

- Pani Robinson - rzekł Benjamin, robią c krok w jej kierunku. - Chcę wiedzieć, dlaczego wzbudza to w pani takie emocje.

- Mam swoje powody.

- Wię c niech je pani zdradzi.

- Nie.

- Niech je pani wyjawi, pani Robinson - cią gną ł. - Bo zdaje mi się, ż e wiem, co to za powody.

Chwycił a ró g koł dry i odchylił a ją do koń ca.

- Pani có rka nie powinna zadawać się z takimi jak ja, prawda?

- Benjaminie...

- Nie jestem wystarczają co dobry, ż eby się mogł a ze mną zadawać, tak? Nie jestem nawet wystarczają co dobry, ż eby o niej mó wić, tak?

- Skoń czmy już z tym.

- Nie skoń czymy, pani Robinson - zaprzeczył Benjamin, przechodzą c na drugą stronę pokoju. - Oto powó d, czyż nie? Jestem parszywym degeneratem, czyż nie? Nie nadaję się dla...

- Benjaminie?

Wzią ł ją za rę kę i odwró cił twarzą do siebie.

- Jestem wystarczają co dobry dla pani, ale zbyt obrzydliwy, ż eby zadawać się z pani có rką. O to chodzi, tak?

Skinę ł a gł ową.

- O to chodzi?!

- Tak.

Przez chwilę trzymał ją za ramię, po czym pchną ł na ł ó ż ko.

- Do diabł a z panią - warkną ł. Pokrę cił gł ową i podszedł do krzesł a po koszulę. - Niech pani idzie do diabł a, pani Robinson.

- Benjaminie?

- Myś li pani, ż e jestem z siebie dumny? - zapytał Benjamin, rzucają c koszulę na dywan i podchodzą c do pani Robinson. - Myś li pani, ż e jestem dumny z tego wszystkiego?

- Nie mam poję cia.

- Otó ż nie jestem.

- Nie jesteś.

- Nie, szanowna pani - oznajmił. - Nie jestem dumny z tego ż e spę dzam czas w hotelowych pokojach z zał amaną alkoholiczką!

- Rozumiem.

- I jeś li myś li pani, ż e przyjeż dż am tutaj z jakiegoś innego powodu niż zwyczajna nuda, to się pani grubo myli.

Pani Robinson skinę ł a gł ową.

- Bo... wie pani?

- Tak?

- Brzydzę się panią! Brzydzę się sobą! To wszystko jest najobrzydliwszą, najnikczem-niejszą rzeczą, jaka mi się w ż yciu przydarzył a! - Patrzył na nią przez chwilę. - Niech pani robi, co pani chce, ale ja, do diabł a, wychodzę stą d.

- Naprawdę?

- A ż eby pani wiedział a - stwierdził Benjamin. Odwró cił się, podnió sł z podł ogi koszulę i wsuną ł rę ce w rę kawy. Pani Robinson usiadł a na skraju ł ó ż ka i patrzył a, jak zapina guziki i wsuwa koszulę w spodnie.

- Benjaminie? - odezwał a się.

Potrzą sną ł gł ową.

- Czy mó wił eś to wszystko poważ nie, Benjaminie?

- Ż eby pani wiedział a.

- Przykro mi - powiedział a pani Robinson.

- Có ż, mnie ró wnież. Ale tak to wyglą da.

- Taka jest twoja opinia na mó j temat?

Skiną ł gł ową.

- Ż e jestem obrzydliwą i wstrę tną osobą? - cią gnę ł a, wbijają c wzrok w dywan.

Benjamin skoń czył wsuwać koszulę w spodnie i spojrzał na panią Robinson.

- Niech pani nie zaczyna - ż achną ł się.

- Czego?

- Niech pani nie odgrywa uraż onej.

- Uważ asz, ż e nie mam powodu?

- Pani Robinson - zaczą ł, wskazują c na nią palcem. - Sama mi pani mó wił a, ż e jest pani alkoholiczką.

Skinę ł a gł ową.

- I ż e jestem obrzydliwa i wstrę tna - dodał a.

- Chwileczkę - powiedział Benjamin. - Stoi tu pani i nazywa mnie ś mieciem. Co ja, wedł ug pani, mam na to odpowiedzieć?

- Tak cię nazwał am?

- Tak.

- Nie są dzę - odparł a pani Robinson.

- Nie tym jednym sł owem, pani Robinson. Stoi tu pani i mó wi mi, ż e nie jestem wystarczają co dobry dla pani có rki.

- Tak powiedział am?

- Oczywiś cie, ż e tak.

Pokrę cił a gł ową.

- No co?

- Benjaminie - rzekł a. - Przepraszam cię, jeś li odniosł eś takie wraż enie.

- Pani Robinson, dwie minuty temu powiedział a mi pani, ż e nie jestem wystarczają co dobry dla pani có rki. A teraz mnie pani przeprasza, ż e odniosł em takie wraż enie.

- Wcale nie to miał am na myś li.

- A co?

- Uważ am, ż e nie pasujecie do siebie - wyjaś nił a pani Robinson. - Ale nigdy bym nie powiedział a, ż e nie jesteś ró wnie dobrą osobą jak ona.

- Nie powiedział aby pani?

- Oczywiś cie, ż e nie.

Pani Robinson nie ruszał a się przez chwilę, po czym wstał a i podeszł a do szafy, by zdją ć ubranie z wieszaka.

- Co pani robi?

- No có ż, to chyba oczywiste, ż e nie chcesz przebywać w moim towarzystwie.

- Wie pani, trochę się uniosł em. Przepraszam za to, co powiedział em.

- Benjaminie, jeś li taka jest twoja opinia o...

- Wcale nie.

- No to w porzą dku - odparł a pani Robinson z uś miechem. - Chyba potrafię zrozumieć, dlaczego brzydzisz się mną.

- Och, nie - ję kną ł Benjamin. Pospieszył przez pokó j. - Niech pani posł ucha - dodał, biorą c ją za rę kę. - Lubię panią. Nie przyjeż dż ał bym tu, gdyby był o inaczej.

- Ale jeż eli jest to dla ciebie takie obrzydliwe...

- Nie jest! - zawoł ał. - Lubię to. Zawsze na to czekam. To jedyna rzecz, na któ rą czekam.

- Nie musisz mó wić takich rzeczy.

- Nie mó wił bym. Nie mó wił bym, gdyby to nie był a prawda.

- Wię c mogę zostać? - zapytał a pani Robinson.

- Tak. Bardzo proszę. Chcę, ż eby pani został a.

- Dzię kuję ci.

- Proszę nie dzię kować, bo naprawdę tego chcę.

Pani Robinson powiesił a wieszak z powrotem do szafy.

- Ale nie umó wisz się nigdy z Elaine, prawda?

- Sł ucham?

- Chcę, ż ebyś mi to obiecał.

Benjamin pokrę cił gł ową.

- Nie mó wmy o tym - oznajmił. - Nie mó wmy już o niczym.

- Obiecaj mi.

- Ale dlaczego? Bo nie jestem dla niej wystarczają co dobry?

- Bo ró ż nicie się od siebie.

- W czym się ró ż nimy?

- Po prostu ró ż nicie się.

- Ona jest dobra, a ja jestem zł y? Do diabł a, dlaczego poruszył a pani ten temat? Nigdy mi nie przyszł o do gł owy, ż eby się z nią umó wić.

- Wię c daj mi sł owo, ż e nie zrobisz tego.

- Nie lubię niczego obiecywać.

- Dlaczego?

- Bo nigdy nie wiadomo, co się moż e zdarzyć.

- A wię c jednak myś lisz o tym, ż eby się z nią umó wić, prawda?

- Nie - odparł Benjamin. - Daję pani sł owo, ż e nie mam zamiaru się z nią umó wić.

- Daj mi sł owo, ż e nigdy się nie umó wisz.

- To nie ma sensu.

- Obiecaj mi, Benjaminie.

- Dobrze, na mił oś ć boską! Obiecuję, ż e nigdy nie umó wię się z Elaine Robinson.

- Przysię gnij.

- Przysię gam.

- Dzię kuję ci.

- Do diabł a, chodź my już do ł ó ż ka.


 



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.