|
|||
CZĘŚĆ DRUGA. Rozdział trzeciCZĘ Ś Ć DRUGA
Rozdział trzeci
Wycieczka trwał a niecał e trzy tygodnie. Benjamin wró cił pó ź no w nocy, kiedy rodzice spali. Pró bował wejś ć od frontu, ale drzwi był y zamknię te. Pró bował wejś ć drzwiami kuchennymi z boku domu oraz drzwiami od tył u, ale jedne i drugie był y zamknię te. Usił ował otworzyć parę okien, ale wię kszoś ć z nich zasł aniał y rolety, a pozostał e był y zamknię te. W koń cu wró cił na ganek i walił w drzwi, aż nie zapalił o się ś wiatł o w sypialni rodzicó w. Po chwili ś wiatł o zabł ysł o też w holu. Nastę pnie otworzył drzwi ubrany w szlafrok ojciec. - Ben! - zawoł ał. Benjamin wyminą ł go i wszedł do ś rodka. - Wró cił eś. - Wró cił em - potwierdził Benjamin. Podszedł do schodó w. - Hej - rzekł pan Braddock, uś miechają c się do niego szeroko - wyglą da na to, ż e urosł a ci broda. - Jutro zgolę. - No có ż, a jak się czujesz? - Jestem zmę czony. - Wykoń czony? - Wł aś nie. - A jak udał a się wycieczka? - Niespecjalnie - odparł Benjamin. Zaczą ł powoli wchodzić na schody. - To znaczy? Benjamin zatrzymał się i zwiesił gł owę. - Tato, jestem tak zmę czony, ż e nie mogę nawet myś leć. - Nie moż esz mi przynajmniej powiedzieć, gdzie był eś? Benjamin przyklę kną ł na schodach, potem poł oż ył się na boku. - Na pó ł nocy - wyjaś nił, zamykają c oczy. - Jak daleko? - Nie wiem. W Redding. W jednym z tamtejszych miasteczek. - To tam, gdzie jest ten wielki poż ar - zauważ ył ojciec. - Pewnie go widział eś. U doł u schodó w pojawił a się pani Braddock w szlafroku. Odgarnę ł a wł osy z twarzy. - Ben? - zapytał a. - To ty? - Witaj, mamo - odezwał się Benjamin, nie otwierają c oczu. - Nic ci nie jest? - Nie. - No i jak się udał a wycieczka? - Mamo, nigdy w ż yciu nie był em tak zmę czony jak w tej chwili. - Dojechał do Redding, tak mu się przynajmniej wydaje - oznajmił pan Braddock. - Do jednego z tamtejszych miasteczek. - Tato, nie spał em od kilku dni. Od wczoraj nic nie jadł em i zaraz padnę. - Nic nie jadł eś? - powtó rzył a matka. - Nie. - To zaraz coś przygotuję. - Posł uchaj - rzekł Benjamin, podnoszą c gł owę ze stopnia - jestem tak zmę czony, ż e nie mogę nawet... Pani Braddock pobiegł a już przez hol do kuchni. - Chodź na chwilę do salonu - zaproponował pan Braddock. - Pó jdziesz spać, jak tylko trochę zjesz. Benjamin ześ lizgną ł się po schodach, wstał i poszedł wolno za ojcem do salonu. Opadł na sofę. - Dobra - powiedział pan Braddock. - Teraz opowiadaj. Benjamin opuś cił gł owę i znó w zamkną ł oczy. - Jak był o z pienię dzmi? Zrealizował eś czek? - Nie. - No to co robił eś? Pracował eś gdzieś? - Tak. - Co to był a za praca? - Tato? - No dalej, Ben - ponaglił go ojciec. - Jestem ciekawy. Benjamin wzią ł gł ę boki oddech. - Gasił em poż ar - oznajmił. - Ten wielki poż ar? - zapytał ojciec. - Ty go gasił eś? - Zgadza się. - To w rejonie Shasta. Musiał eś chyba być w okolicy Mount Shasta. Pię kne strony. Benjamin przytakną ł. - Ile ci pł acili za coś takiego? - zainteresował się pan Braddock. - Pię ć za godzinę. - Pię ć dolaró w za godzinę? - Tak. - Dają ci sprzę t, a ty ruszasz i pró bujesz zdusić ogień? Benjamin skiną ł gł ową. - A co z Indianami? Czytał em, ż e przywieź li tam Indian z jakiegoś plemienia w Arizonie. Zawodowych straż akó w. Widział eś ich? - Tak, widział em paru Indian. Tak. Pan Braddock pokrę cił gł ową. - To naprawdę fascynują ce. Co jeszcze się dział o? Benjamin nie odpowiedział. - Nie miał eś ż adnych kł opotó w z transportem? - Nie. - A powiedz mi, gdzie mieszkał eś? - W hotelach. Pan Braddock skiną ł gł ową. - Moż e ta wycieczka nie był a w koń cu takim gł upim pomysł em - zauważ ył. - Pracował eś gdzieś jeszcze? - Tak. - A co robił eś? - Tato, zmywał em naczynia. Sprzą tał em drogi. Teraz jestem tak zmę czony, ż e robi mi się niedobrze. - Rozmawiał eś z wieloma interesują cymi ludź mi, prawda? - Nie. - Nie rozmawiał eś? - Tato, rozmawiał em z wieloma ludź mi. Nikt z nich nie był specjalnie interesują cy. - Och - rzekł ojciec. - A rozmawiał eś z Indianami? - Tak, tato. - Mó wią po angielsku, prawda? - Pró bują. - No i co jeszcze... - Tato, ta wyprawa był a stratą czasu i wolał bym już o niej nie rozmawiać. - Tak? - spytał ojciec. - Dlaczego tak uważ asz? - To był o nudne. - No, chyba nie aż tak nudne, skoro polewał eś tam wodą ten poż ar. - To był nudny poż ar. Przez parę chwil panował o milczenie. - Moż esz mi opowiedzieć trochę wię cej? - Tato... - Opowiedz coś o ludziach, któ rych spotkał eś. - Chcesz tego? - Jasne - potwierdził ojciec. - Jacy ludzie cię podwozili? - Pedał y. - Sł ucham? - Zatrzymywał y się gł ó wnie pedał y - wyjaś nił Benjamin. - Przecię tnie okoł o pię ciu pedał ó w dziennie. Musiał em walną ć jednego w twarz i wyskoczyć z jego samochodu. - Homoseksualiś ci? - Widział eś kiedyś pedał a Indianina, tato? - Co? - Czy zbliż ał się kiedyś do ciebie pedał Indianin, gdy pró bował eś nie dopuś cić, ż eby zapalił o się na tobie ubranie? Pan Braddock spojrzał na niego z dezaprobatą. - Czy to ci się przytrafił o? - spytał. - Tato, wierz albo nie, ale naprawdę przejechał em szmat drogi. Rozmawiał em z farmerami. Rozmawiał em z... - O czym z nimi rozmawiał eś? - Z farmerami? - Tak. - O ich zbiorach. O czym innym moż na z nimi rozmawiać? - Z kim jeszcze rozmawiał eś? - Rozmawiał em z wł ó czę gami. Rozmawiał em z pijakami. Rozmawiał em z dziwkami. - Z dziwkami? - Tak, tato, rozmawiał em z dziwkami. Jedna zwinę ł a mi zegarek. - Dziwka ukradł a ci zegarek? - Tak. - Chyba nie podczas rozmowy? - Nie. Pan Braddock spuś cił wzrok na dywan. - W takim razie... w takim razie spę dził eś noc z dziwką. - Tak, spotkał em ich kilka po drodze. - Wię cej niż jedną? - To wchodzi w nawyk. - Ile wię c razem? - Nie pamię tam - odparł Benjamin, zakrywają c oczy dł oń mi. - Jedna w hotelu. Jedna w swoim domu. Jedna na tył ach baru. - Czy to prawda, Ben? - Jedna na polu. - Na polu? - Na pastwisku, tato. Był o chyba okoł o trzeciej nad ranem, był szron na trawie i dookoł a nas spacerował y krowy. - Ben, nie brzmi to najlepiej. - Bo i nie był o najlepiej. - Uważ am, ż e powinieneś zaraz iś ć i uważ nie się sobie przyjrzeć. - Tato, jestem zmę czony. - Czy to ta zabrał a ci zegarek? - Nie. Tamta z hotelu. - Ben - rzekł pan Braddock, krę cą c gł ową. - Zupeł nie nie wiem, co powiedzieć. Gdzie poznał eś te dziewczyny? - W barach. - Zaczepił y cię? - Proszę cię, pozwó l mi iś ć spać. - Przypuszczam, ż e nieź le sobie popijał eś w czasie tej wycieczki? Benjamin skiną ł gł ową. - Wię c popijał eś. - No có ż, trudno się raczej spodziewać, ż e spę dził bym noc ze ś mierdzą cą dziwką na polu peł nym zamarznię tego gnoju, gdybym był absolutnie trzeź wy, prawda? - Na Boga, Benjaminie. Pani Braddock wró cił a do pokoju ze szklanką mleka i kanapką na talerzu. Postawił a to na stoliku przed Benjaminem. - No, opowiadaj wszystko o wycieczce - zagadnę ł a. Benjamin pokrę cił gł ową i się gną ł po kanapkę. - Co robił eś? - zapytał a matka. - Nic takiego. - Nie moż esz mi o tym opowiedzieć? - Mamo, był em w pię knych okolicach, ś wietnie się bawił em i wró cił em do domu. - I na pewno nic ci się nie stał o? - Nie. - Bo wyglą dasz na strasznie zmę czonego. - Idź spać - powiedział do ż ony pan Braddock. - Chcę jeszcze parę minut porozmawiać z Benem. Pani Braddock stał a jeszcze chwilę, po czym wyszł a z salonu. - Ben, jak teraz widzisz swoje sprawy? - zapytał ojciec. - Jakie sprawy? - To znaczy, czy teraz... czy jesteś już gotó w uspokoić się i przestać się wszystkim zamartwiać? Benjamin skiną ł gł ową. - Naprawdę? - Tak. - Jakie masz zatem plany? Wró cisz jesienią na studia? - Nie. Pan Braddock zmarszczył brwi. - Dlaczego nie? - Tato, mó wiliś my już o tym. - Wcią ż... wcią ż nie chcesz w przyszł oś ci uczyć? - Zgadza się - odparł Benjamin. Się gną ł po mleko. - A masz w ogó le jakieś plany? - Mam. - Moż esz mi powiedzieć jakie? - Zamierzam niczym się nie przejmować - oznajmił Benjamin. - Chcę się odprę ż yć i odpoczą ć. - Bardzo dobrze - pochwalił go ojciec. - Cieszę się, ż e to sł yszę. Zamierzasz poleniuchować trochę w domu. - Zgadza się. - Pewnie - ucieszył się ojciec. - Wypocznij sobie. Zadzwoń do jakiejś dziewczyny, któ ra chciał aby się z tobą spotkać. - Taki mam zamiar. - Bardzo dobrze - powtó rzył pan Braddock. Usiadł na krześ le naprzeciw Benjamina, podczas gdy ten koń czył jeś ć kanapkę i pić mleko. Parę razy zerkał na syna, po czym znowu wbijał wzrok w podł ogę. - Ben? - zapytał w koń cu. - Sł ucham? - Sprawiasz wraż enie... sprawiasz wraż enie rozczarowanego. - Przykro mi. - Jesteś rozczarowany? Czy tylko zmę czony? Benjamin wstał i otarł usta grzbietem dł oni. - Nie wiem, jaki jestem, tato, i nie bardzo mnie to obchodzi - oś wiadczył. - Przepraszam. - Wyszedł z pokoju, ruszył po schodach na gó rę i poszedł spać.
Dwa dni po powrocie z wycieczki Benjamin postanowił rozpoczą ć romans z panią Robinson. Wczesnym wieczorem zjadł obiad z rodzicami, potem poszedł na gó rę, ż eby wzią ć prysznic i ogolić się. Kiedy wyczyś cił swoje najlepsze buty oraz wł oż ył garnitur i krawat, wró cił na dó ł i oznajmił rodzicom, ż e jedzie na koncert do Los Angeles. Pokazał im artykuł i zapowiedź w porannej gazecie. Potem wsiadł do swojego samochodu i pojechał do hotelu Taft. Hotel Taft stał na wzgó rzu w jednej z lepszych dzielnic miasta. Szeroka ulica wił a się mię dzy duż ymi kosztownymi domami aż na szczyt wzgó rza. Potem biegł a pod ł ukiem zwień czonym napisem “Hotel Taft" i tuż za nim przechodził a w drogę dojazdową do hotelu. Benjamin przejechał wolno pod ł ukiem, nastę pnie dł ugim podjazdem dotarł do samego budynku. Musiał zwolnić i czekać w kolejce, aż samochody przed nim, zazwyczaj prowadzone przez szoferó w, zatrzymają się przed gł ó wnym wejś ciem, a portierzy otworzą drzwiczki pasaż erom. Gdy Benjamin podjechał do wejś cia, ktoś z personelu zjawił się przy jego wozie i też otworzył mu drzwiczki. - Dzię kuję - powiedział Benjamin, wysiadają c. Pozostali goś cie, w tym samym wieku co Benjamin, szli szerokim pawilonem prowadzą cym do drzwi hotelu. Kilku mł odych mę ż czyzn miał o na sobie garnitury, ale wię kszoś ć nosił a letnie smokingi, zł oż one z czarnych spodni i biał ych marynarek. Jakaś dziewczyna w bł yszczą cej biał ej sukni, z biał ą orchideą na mankiecie, podeszł a prowadzona pod rę kę przez swojego towarzysza do drzwi hotelu i weszł a do ś rodka. Benjamin ruszył za nimi. Stoją cy w drzwiach mę ż czyzna uś miechną ł się do niego i wskazał rę ką na drugą stronę holu. - Sala balowa - wyjaś nił. - Sł ucham? - Pan na przyję cie pań stwa Singlemanó w? - Nie - odpowiedział Benjamin. - A to bardzo przepraszam. Benjamin skiną ł gł ową i wszedł do ogromnego holu, rozglą dają c się dookoł a, patrzą c na recepcję, na kabiny telefoniczne pod ś cianą, na kilka otwartych wind ze stoją cymi przed nimi windziarzami. Przeszedł wolno przez wysł any biał ym puszystym dywanem hol i dotarł do drzwi, przez któ re przeszli pozostali goś cie. Przez dł uż szą chwilę zaglą dał do wnę trza sali balowej. Wzdł uż ś cian stał y tam nakryte biał ymi obrusami stoł y. Na ś rodku każ dego z nich znajdował a się tabliczka z numerem. Niektó re pary wę drował y po sali w poszukiwaniu swoich miejsc, inne już siedział y, rozmawiają c ze sobą lub wychylają c się ze swoich krzeseł, by zamienić sł owo z kimś przy są siednim stoliku. Tuż za drzwiami stał y w szeregu dwie kobiety i mę ż czyzna. Za każ dym razem, gdy jakaś dziewczyna i jej partner wchodzili przez drzwi, te trzy osoby uś miechał y się i wymieniał y z nimi uś cisk dł oni. Mę ż czyzna wycią gał potem z kieszeni kartkę i mó wił im, gdzie mają usią ś ć. - Nazywam się Singleman - powiedział a stoją ca najbliż ej drzwi kobieta do Benjamina, któ ry przyglą dał się wchodzą cym parom. - Och - rzekł Benjamin. - Ja nie... - Kobieta wycią gnę ł a do niego dł oń. Popatrzył na nią przez chwilę, po czym uś cisną ł ją. - Bardzo mi mił o - dodał - ale ja... - Jak się pan nazywa? - zapytał a pani Singleman. - Benjamin Braddock. Ale ja... - Benjaminie? - cią gnę ł a. - Poznaj moją siostrę, pannę DeWitte. Panna DeWitte, z duż ym purpurowym kwiatem na piersi, wystą pił a z uś miechem naprzó d i wycią gnę ł a dł oń. - Mił o mi panią poznać - powiedział Benjamin - ale obawiam się... - A to mó j mą ż - kontynuował a pani Singleman, wskazują c gł ową mę ż czyznę. - Jak się masz, Ben - ucieszył się pan Singleman, potrzą sają c jego dł onią. - Zaraz zobaczymy, czy nie znalazł by się tu dla ciebie stolik. - To bardzo mił o z pana strony - oznajmił Benjamin - ale ja nie przyszedł em na przyję cie. - Co takiego? - Przyszedł em... przyszedł em tu spotkać się ze znajomym. - Benjamin skiną ł gł ową i wycofał się do holu. Naprzeciw sali balowej znajdował się bar z napisem “Weranda" nad drzwiami wejś ciowymi. Benjamin przecią ł hol i wszedł do baru. Znalazł wolny stolik w rogu sali, przy duż ym oknie, któ re cią gnę ł o się wzdł uż cał ej ś ciany i wychodził o na hotelowy ogró d. Benjamin palił rzadko, ale po zamó wieniu pierwszego drinka kupił paczkę papierosó w. Wypalił ich kilka podczas picia. Siedział z twarzą przy szybie, obserwują c niekiedy odbicie ludzi wchodzą cych do baru i siadają cych przy stolikach. Gł ó wnie jednak patrzył przez okno na oś wietlone ś cież ki, drzewa i krzewy. Po kilku drinkach dał kelnerce napiwek i wyszedł z baru, kierują c się w stronę budek telefonicznych w holu. Odszukał numer Robinsonó w, zapamię tał go i zamkną ł się w kabinie. Przez dł ugi czas siedział ze sł uchawką w jednej rę ce i z monetą w drugiej, nie wrzucają c jej jednak do automatu. W koń cu odwiesił sł uchawkę i zapalił kolejnego papierosa. Siedział w zamknię tej budce i patrzył markotnie w jej ś cianę. Potem zgasił papierosa stopą, wyszedł i wszedł do są siedniej kabiny, aby wreszcie zadzwonić do pani Robinson. - Nie bardzo wiem, jak to powiedzieć - zaczą ł, gdy odebrał a telefon. - Benjamin? - Mó wię, ż e nie bardzo wiem, jak to powiedzieć - powtó rzył - ale myś lał em o tym, co się wydarzył o po przyję ciu. Tym przyję ciu na moją cześ ć. - Tak? - Tak - odpowiedział Benjamin. - I tak sobie pomyś lał em... tak sobie pomyś lał em, ż e moż e mó gł bym postawić pani drinka albo coś takiego. Jakiś mł odzieniec w letnim smokingu zamkną ł się w są siedniej kabinie. Benjamin sł yszał, jak tamten wrzuca monetę i wykrę ca numer. - Mam się gdzieś z tobą spotkać? - zapytał a pani Robinson. - Có ż - odparł Benjamin. - Nie wiem. To znaczy, mam nadzieję, ż e nie uważ a pani, ż e zachowuję się niestosownie czy coś takiego. Moż e mó gł bym... Moż e mó gł bym postawić pani drinka i po prostu porozmawialibyś my. Moż e... - Gdzie jesteś? - spytał a. - W hotelu Taft. - Masz pokó j? - Sł ucham? - Czy zarezerwował eś pokó j? - Ach, nie - odpowiedział Benjamin. - Nie. To znaczy... Niech pani posł ucha, proszę nie przyjeż dż ać, jeś li... jeś li jest pani zaję ta. Nie chcę, ż eby... - Dasz mi godzinę? - Sł ucham? - Za godzinę? - Och - rzekł Benjamin. - Có ż. To znaczy, proszę nie myś leć, ż e musi pani tu przyjechać, jeś li pani... w istocie moż e jakaś inna pora... - Bę dę za godzinę - zapowiedział a pani Robinson. Odwiesił a sł uchawkę. Dokł adnie godzinę pó ź niej przybył a na miejsce. Miał a na sobie elegancki brą zowy kostium, biał e rę kawiczki i mał y brą zowy kapelusik. Benjamin siedział przy stoliku w rogu, patrzą c przez okno na ogró d, i nie zauważ ył jej, dopó ki nie stanę ł a bezpoś rednio naprzeciw niego po drugiej stronie stolika. - Witaj, Benjaminie. - Och - rzekł Benjamin. Zerwał się z krzesł a, poruszają c nogą stolik. - Dobry wieczó r. Dobry wieczó r. - Mogę usią ś ć? - Oczywiś cie - potwierdził Benjamin. Okrą ż ył stolik i odsuną ł jej krzesł o. - Dzię kuję. Benjamin obserwował, jak pani Robinson zdejmuje dwie biał e rę kawiczki i upuszcza je do torebki, któ rą postawił a na podł odze. Potem odchrzą kną ł i wró cił na swoje miejsce. - Co u ciebie sł ychać? - zapytał a pani Robinson. - Wszystko dobrze. Dzię kuję. - Benjamin skierował wzrok na ś rodek stoł u. Przez chwilę panował a cisza. - Zamó wisz mi drinka? - odezwał a się pani Robinson. - Drinka? Oczywiś cie. - Benjamin rozejrzał się za kelnerką. Przyjmował a wł aś nie zamó wienie po drugiej stronie sali. Gwizdną ł cicho i skiną ł na nią rę ką, ale zdą ż ył a się odwró cić i odejś ć w inną stronę. - Nie zauważ ył a mnie - powiedział, podnoszą c się z krzesł a i popychają c z hał asem stolik. - Zaraz... Pani Robinson wycią gnę ł a rę kę i poł oż ył a dł oń na jego nadgarstku. - Mamy czas - oznajmił a. Benjamin skiną ł gł ową i usiadł. Nie spuszczał wzroku z kelnerki, któ ra podeszł a do baru i przekazał a zamó wienie barmanowi. Gdy w oczekiwaniu odwró cił a się ku sali, Benjamin pomachał rę ką. - Zauważ ył a mnie - oś wiadczył. - Ś wietnie - powiedział a pani Robinson. Pili w milczeniu. Ben palił papierosy i patrzył przez okno, czasem bę bnią c palcami po powierzchni stoł u. - Wyjechał eś - zagaił a pani Robinson. - Sł ucham? - Wyjechał eś z domu na jakiś czas? - Ach - powiedział Benjamin. - Na wycieczkę. Pojechał em na wycieczkę. - Gdzie był eś? - zapytał a pani Robinson, pocią gają c ł yk martini. - Gdzie był em? - Tak. - Gdzie był em? - zastanowił się Benjamin. - Ach. Na pó ł nocy. Pojechał em na pó ł noc. - Przyjemnie był o? Benjamin skiną ł gł ową. - Tak - odparł. - Owszem. Pani Robinson milczał a przez chwilę, uś miechają c się do niego. - Kochanie? - odezwał a się wreszcie. - Tak? - Wiesz, nie musisz się tak denerwować. - Denerwować? - powtó rzył Benjamin. - No có ż, rzeczywiś cie jestem trochę zdener-wowany. Chciał em powiedzieć, ż e... ż e doś ć trudno o spokó j, kiedy jest pani... - Pokrę cił gł ową. Pani Robinson wyprostował a się na krześ le i ponownie wzię ł a swojego drinka. - Opowiedz mi o wycieczce - zaproponował a. - Có ż - odparł Benjamin. - Nie bardzo jest o czym. - Co robił eś? - Co robił em? - powtó rzył Benjamin - Gasił em poż ar. - Naprawdę? - Tak. Ten wielki poż ar lasó w. Być moż e... być moż e czytał a pani o nim w gazecie. Skinę ł a gł ową. - To był o fascynują ce - cią gną ł Benjamin. - To był o fascynują ce być w samym ś rodku tego wszystkiego. Sprowadzili też Indian. - Ugasił eś go? - Sł ucham? - Udał o ci się ugasić ten poż ar? - Ach - rzekł Benjamin. - Có ż, inni też go gasili. Byli... Tak. Był już opanowany, kiedy odjeż dż ał em. - Brawo. Benjamin podnió sł szklankę i szybko dopił drinka. - Có ż - powiedział. - Postawię pani jeszcze jednego. Pani Robinson uniosł a swoją szklankę. Wcią ż był a niemal peł na. - Aha - rzekł Benjamin. Skiną ł gł ową. - Benjaminie? - Sł ucham? - Czy spró bujesz się nie denerwować? - Już pró buję! - Rozumiem - odparł a pani Robinson. Benjamin pokrę cił gł ową, odwró cił się i znó w spojrzał przez okno. - Wzią ł eś dla nas pokó j? - zapytał a pani Robinson. - Sł ucham? - Czy zamó wił eś już dla nas pokó j? - Nie. Nie zamó wił em. - A chcesz? - Có ż - powiedział Benjamin. - Nie mam... To znaczy, mó gł bym to zrobić. Albo moglibyś my tylko porozmawiać. Moglibyś my napić się jeszcze i po prostu porozmawiać. Był bym cał kowicie zadowolony, gdyby... - Chcesz, ż ebym ja to zał atwił a? - Pani? - spytał, podnoszą c na nią wzrok. - O nie. Nie. Ja to zał atwię. - Zaczą ł kiwać gł ową. - Pó jdziesz zał atwić to od razu? - zapytał a pani Robinson. - Od razu? - Tak. - Có ż, nie wiem. - Moż e byś to zał atwił? - Moż e bym to zał atwił od razu? W tej chwili? - Wł aś nie? - Có ż - rzekł Benjamin. - W takim razie zrobię to. - Wstał. - Zał atwię to od razu. - Odszedł parę krokó w, przystaną ł, odwró cił się i ponownie podszedł do stolika. - Pani Robinson, przepraszam, ż e tak niezrę cznie mi to idzie, ale... - Rozumiem - odparł a. Benjamin pokrę cił gł ową i przeszedł przez bar. Stał przez chwilę w drzwiach, patrzą c na recepcjonistę. W koń cu wepchną ł rę ce do kieszeni i przeszedł po biał ym dywanie na drugą stronę holu. - Tak, proszę pana? - spytał recepcjonista. - Pokó j. Proszę o pokó j. - Jedno- czy dwuosobowy? - Jednoosobowy - odpowiedział Benjamin. - Tylko dla mnie. Recepcjonista podsuną ł mu duż ą księ gę. - Mó gł by pan się wpisać? Obok księ gi leż ał na kontuarze dł ugopis. Benjamin podnió sł go i szybko napisał swoje nazwisko. Nagle zamarł i w dalszym cią gu gapił się na nazwisko, któ re wpisał, podczas gdy recepcjonista wolno przysuwał księ gę do siebie. - Coś się stał o, proszę pana? - Co? Nie. Nic. - Ś wietnie, proszę pana - powiedział recepcjonista. - Mamy wolny pokó j jednoosobowy na czwartym pię trze. Dwanaś cie dolaró w. Czy panu odpowiada? - Tak. - Benjamin skiną ł gł ową. - To mi odpowiada. - Się gną ł po portfel. - Moż e pan zapł acić przy wyjeź dzie. - Och - rzekł Benjamin. - Racja. Przepraszam. Rę ka recepcjonisty zniknę ł a pod kontuarem i wynurzył a się z kluczem. - Czy ma pan bagaż? - spytał mę ż czyzna. - Sł ucham? - Czy ma pan bagaż? - Bagaż? - powtó rzył Benjamin. - Tak. Tak, mam. - Gdzie jest? - Sł ucham? - Gdzie jest pań ski bagaż? - No, w samochodzie - odparł Benjamin. Wskazał rę ką przez hol. - Tam, w samochodzie. - Ś wietnie, proszę pana - rzekł recepcjonista. Podnió sł klucz do gó ry i rozejrzał się po holu. - Portier zaraz go przyniesie. - O nie. - Przepraszam? - To znaczy... Nie chciał bym robić kł opotu z wnoszeniem tego wszystkiego. Mam wł aś ciwie tylko szczoteczkę do zę bó w. Sam ją przyniosę. Jeś li moż na. - Oczywiś cie. Benjamin się gną ł po klucz. - Zawoł am portiera, ż eby zaprowadził pana do pokoju. - Och - powiedział Benjamin, cofają c dł oń. - Có ż, myś lę, ż e sam go znajdę. Muszę tylko wzią ć szczoteczkę i chyba sam sobie dam radę. - Jak pan sobie ż yczy, proszę pana. - Recepcjonista wrę czył Benjaminowi klucz. - Dzię kuję. Benjamin przeszedł przez hol i wyszedł frontowymi drzwiami przed hotel. Obserwował, jak portier otwiera drzwi taksó wki i kilku samochodó w, któ re podjechał y przed wejś cie. Potem obró cił się i wszedł z powrotem do ś rodka. Przystaną ł przy recepcjoniś cie i poklepał się po kieszeni marynarki. - Mam ją - oś wiadczył. - Sł ucham pana? - Szczoteczkę. Wzią ł em ją bez problemó w. - Aha. Ś wietnie, proszę pana. Benjamin skiną ł gł ową. - Có ż - cią gną ł. - Chyba wstą pię na chwilę do baru, zanim pó jdę na gó rę. - Jak pan sobie ż yczy, proszę pana. - Dzię kuję. Benjamin wró cił do baru. Pani Robinson podniosł a wzrok i uś miechnę ł a się, gdy zbliż ył się do stolika. - Có ż - zaczą ł Benjamin. - Udał o się. Mam go. - Masz dla nas pokó j? - Tak. Się gną ł do kieszeni i wyją ł klucz. - Na czwartym pię trze - oznajmił, mruż ą c oczy, by odczytać numer. - Czterysta dziesię ć. - Pojedziemy na gó rę? - zaproponował a pani Robinson. - Och - odparł Benjamin, marszczą c czoł o. - Có ż, obawiam się, ż e jest mał y problem. - Tak? - Dostał em pokó j jednoosobowy. Pani Robinson skinę ł a gł ową. - Nie szkodzi - powiedział a. - Nie szkodzi. Tylko ż e ten facet z recepcji. Recepcjonista. On chyba... chyba coś podejrzewa. - Och - odparł a pani Robison. - Chcesz zatem pó jś ć tam pierwszy? - Tak chyba bę dzie lepiej - zgodził się Benjamin. - Poza tym... poza tym myś lę, ż e mogł aby pani trochę poczekać. Aż zacznie z kimś rozmawiać. Tak ż eby... to znaczy, przez pomył kę wpisał em swoje nazwisko i... - Bę dę uważ ać - uspokoił a go pani Robinson. - Wiem - rzekł Benjamin. - Ale nie mam poję cia, jak oni tu traktują takie rzeczy. Nie chciał bym... - Benjaminie? - Sł ucham? - Proszę cię, spró buj się rozluź nić. - Pró buję - odparł Benjamin. - Tylko ten facet z recepcji... tak dziwnie na mnie spojrzał. - Bę dę na gó rze za dziesię ć minut - oś wiadczył a pani Robinson. - Dziesię ć minut? - powtó rzył Benjamin. - W porzą dku. To znaczy... w porzą dku. - Skiną ł gł ową i szybko odszedł od stolika. Po dziesię ciu minutach pani Robinson zapukał a do pokoju. Benjamin wł aś nie zacią gną ł dwie duż e zasł ony. Skoczył do drzwi i otworzył je przed nią. Przez chwilę patrzyli na siebie. Benjamin zaczą ł kiwać gł ową. - Widzę... widzę, ż e trafił a pani bez problemó w - zauważ ył. Pani Robinson uś miechnę ł a się do niego i weszł a do ś rodka. Spojrzał a na telewizor w rogu, potem na ł ó ż ko. Zdję ł a z gł owy mał y okrą gł y kapelusz i poł oż ył a go na biurku pod ś cianą. - Có ż - rzekł Benjamin. Pokiwał gł ową, lecz nic wię cej nie powiedział. Pani Robinson podeszł a powoli do niego. - Có ż? - podchwycił a, patrzą c mu w twarz. Benjamin nie ruszał się przez parę chwil, wreszcie poł oż ył rę kę na jej ramieniu. Nachylił twarz, odchrzą kną ł i pocał ował ją. Potem unió sł gł owę z powrotem i znowu nią potrzą sną ł. - Có ż - powtó rzył, zdejmują c dł oń z jej ramienia. Pani Robinson wró cił a do biurka i spojrzał a na swó j kapelusz. - Benjaminie? - Tak? - Rozbiorę się teraz - oznajmił a, wodzą c palcem po brzegu kapelusza. - Dobrze? - Jasne - odpowiedział Benjamin. - Proszę bardzo. Czy pani... czy pani... - Tak? - To znaczy, czy pani chce, ż ebym tu stał? Nie wiem... nie wiem, co chciał aby pani, ż ebym robił. - Moż esz po prostu patrzeć. - Aha. Jasne. Dzię kuję. Benjamin patrzył, jak pani Robinson odpina trzy guziki z przodu kostiumu, a potem się ga do gó rnego guzika bluzki. Uś miechnę ł a się do niego, przesuwają c wolno dł oń po bluzce. Potem oparł a się o stolik i zabrał a się do butó w. - Przyniesiesz mi wieszak? - spytał a. - Proszę? Wyprostował a się i zmarszczył a brwi. - Benjaminie, jeż eli chcesz się jeszcze napić, to moż emy zejś ć na dó ł. - Och, nie - zaprzeczył Benjamin. - Wieszak. Zaraz podam wieszak. - Podszedł szybko do szafy i otworzył ją. - Drewniany? - spytał. - Co? - Chce pani drewniany? - Moż e być drewniany. - Dobrze - rzekł Benjamin. Wyją ł z szafy drewniany wieszak i zanió sł pani Robinson. - Dzię kuję. - Proszę bardzo - odpowiedział. Wró cił pod drzwi. Wsuną ł rę ce do kieszeni i patrzył, jak pani Robinson zdejmuje ż akiet, potem bluzkę, i wiesza je na wieszaku. Nagle Benjamin zaczą ł krę cić gł ową. Wycią gną ł rę ce z kieszeni i otworzył usta, ż eby coś powiedzieć, ale po chwili znowu je zamkną ł. - Pani Robin...? - Co? - Nic. Spojrzał a na niego z dezaprobatą. - Nic - powtó rzył Benjamin. - Nic. Potrzebuje pani jeszcze jeden wieszak? - Nie - odparł a pani Robinson. Patrzył a na niego jeszcze przez chwilę, po czym zsunę ł a spó dnicę przez nogi, przestą pił a ją, podniosł a i zł oż ył a. - Czy wolał byś moż e zgasić ś wiatł o? - spytał a, ukł adają c spó dnicę na wieszaku. - Nie. - Na pewno? - Na pewno. - Moż esz to powiesić? - zapytał a. Benjamin przeszedł przez pokó j, wzią ł od niej wieszak i zanió sł do szafy. Zanim powiesił go i się odwró cił, ona zrzucił a już halkę na podł ogę i przestą pił a ją. Zsunę ł a pas i przypię te do niego poń czochy. - Rozepniesz mi stanik? - spytał a, obracają c się. - Pani... pani... - Rozepniesz? Benjamin patrzył na nią przez chwilę, a potem nagle zaczą ł krę cić gł ową. Podbiegł do ś ciany. - Nie! - wykrzykną ł. - Co? - Pani Robinson! Bardzo panią proszę! Nie mogę! - Sł ucham? - Nie mogę tego zrobić! Pani Robinson przyglą dał a mu się przez chwilę, potem odwró cił a się i podeszł a wolno do ł ó ż ka. Usiadł a, przesunę ł a się do tył u i oparł a się plecami o wezgł owie. Skrzyż ował a nogi i się gnę ł a rę kami do plecó w, aby rozpią ć stanik. - Nie chcesz tego? - spytał a. - Chcę, ale nie mogę - powiedział Benjamin do ś ciany. - Jestem po prostu... Przepraszam, ż e zadzwonił em do pani, ale... - Benjaminie? - Czy pani nie rozumie? - cią gną ł, odwracają c się. - Nie rozumie pani, ż e to najgorsza rzecz, jaką mó gł bym zrobić? Najokropniejsza rzecz pod sł oń cem? - Doprawdy? Benjamin potrzą sną ł gł ową. - Mam teraz okropne wyrzuty sumienia, ż e ś cią gną ł em tu panią w ten sposó b. Ale ja... ja po prostu... lubię być z panią. To nie jest tak, jak pani myś li. Moż e... moż e moglibyś my zrobić razem coś innego? Moż e... moż e poszlibyś my do kina? Czy mogę zaprosić panią do kina? Zmarszczył a brwi. - To ma być dowcip? - zapytał a. - Nie! Nie! Ale nie wiem, co mam powiedzieć! Bo ś cią gną ł em tu panią i... - I nie wiesz, co robić. - Raczej wiem, ż e nie mogę tego zrobić! - Dlaczego? - Na mił oś ć boską, a jak pani myś li, pani Robinson? Wzruszył a ramionami. - Przypuszczam, ż e nie wydaję ci się szczegó lnie pocią gają ca - powiedział a. - O nie - odparł Benjamin, robią c krok w stronę ł ó ż ka. - Nie, to nie ma z tym nic wspó lnego. - Nie musisz... - Niech pani posł ucha - dodał Benjamin. - Myś lę... myś lę, ż e jest pani najbardziej atrakcyjną kobietą spoś ró d wszystkich znajomych moich rodzicó w. Naprawdę. Uważ am ż e jest pani pocią gają ca. Ale ja... Na mił oś ć boską, moż e sobie pani wyobrazić moich rodzicó w? - Unió sł rę ce. - Co takiego? - Czy moż e sobie pani wyobrazić, co by moi rodzice powiedzieli, gdyby zobaczyli nas tutaj razem, w tej chwili? - Co by powiedzieli? - Nie mam poję cia, pani Robinson. Ale na mił oś ć boską. Wychowali mnie. Zapewnili mi dobre ż ycie. I chyba zasł ugują na coś lepszego. Na coś lepszego niż to, ż ebym wskoczył do ł ó ż ka z ż oną wspó lnika. Pani Robinson skinę ł a gł ową. - A wię c tu nie chodzi wcale o panią. Po prostu szanuję swoich rodzicó w. Doceniam to, co dla mnie... - Benjaminie? - przerwał a mu pani Robinson, podnoszą c wzrok. - Sł ucham? - Nie obrazisz się, jeś li zadam ci doś ć osobiste pytanie? - Ależ ską d - odparł Benjamin. - Moż e pani pytać, o co pani chce. Bardzo chę tnie pani... - Czy to twó j pierwszy raz? - zapytał a. - Sł ucham? - Nie musisz odpowiadać, jeś li nie chcesz. Benjamin spojrzał na nią z przyganą. - Czy to mó j pierwszy raz? - powtó rzył. Skinę ł a gł ową. Wcią ż patrzył na nią. W koń cu pani Robinson uś miechnę ł a się. - W porzą dku - odparł a. - Nie musisz mi mó wić. - A jak pani myś li? - zapytał. - Nie wiem - odpowiedział a. - Przypuszczam, ż e tak. - Pani chyba ż artuje - obruszył się Benjamin. - A co, nie? - Oczywiś cie, ż e nie. - Nie powinieneś się tego wstydzić - wyjaś nił a pani Robinson, upuszczają c stanik na ł ó ż ko. - Sł ucham? Zasł onił a ramionami piersi i oparł a gł owę o ś cianę. - To znaczy, wolał abym, ż ebyś przyznał, ż e trochę się boisz być z kobietą, zamiast... - Co takiego? - Wolał abym, ż ebyś po prostu powiedział, ż e nie jesteś pewien, czy potrafisz to zrobić, niż ż ebyś... Benjamin pokrę cił gł ową. - Proszę pani - zaczą ł. - Nie o to chodzi. - Chyba jednak o to. - Wł aś nie, ż e nie - odparł Benjamin. - Chodzi o to, ż e w mojej rodzinie ufamy sobie nawzajem. Pani Robinson podniosł a gł owę i uś miechnę ł a się lekko. - Daj spokó j - powiedział a. - Sł ucham? - Jestem pewna, ż e nie ma na ś wiecie mę ż czyzny, któ ry nie bał by się trochę za pierwszym razem. - Ale to nie jest pierwszy raz! - Benjaminie, nie musisz się mnie bać. - Naprawdę tak pani uważ a? - spytał Benjamin, robią c kolejny krok w kierunku ł ó ż ka. - Naprawdę uważ a pani, ż e nigdy tego jeszcze nie robił em? - No có ż, to chyba oczywiste - odparł a pani Robinson. - Nie masz najmniejszego poję cia, co robić dalej. Jesteś zdenerwowany i zakł opotany. Nie potrafisz nawet... - O mó j Boż e - ję kną ł Benjamin. - To, ż e jesteś w czymś nieudolny... - Nieudolny?! Skinę ł a gł ową. Zapadł a cisza. Benjamin gapił się na panią Robinson, któ ra spojrzał a ze zmarszczonymi brwiami na jedną ze swoich piersi. - No có ż - rzekł a w koń cu, prostują c się i stawiają c stopę na podł odze - chyba lepiej już... - Proszę zostać na ł ó ż ku - polecił Benjamin. Szybko zdją ł marynarkę i rzucił ją na podł ogę. Zaczą ł rozpinać koszulę. Podszedł do ł ó ż ka i usiadł obok pani Robinson. Się gną ł do jej wł osó w i wyją ł z nich kilka spinek. Pani Robinson potrzą snę ł a gł ową, wł osy opadł y jej na ramiona. Benjamin skoń czył rozpinać koszulę i rzucił ją na podł ogę. Potem obją ł panią Robinson i przechylił ją na ł ó ż ko. Zaczą ł ją cał ować, zrzucają c jednocześ nie buty. Pani Robinson uję ł a jego gł owę w dł onie, przebiegł a paznokciami po jego wł osach, wreszcie oplotł a go ramionami i przytulił a mocno do siebie, aż Benjamin poczuł, jak jej piersi rozpł aszczają się pod jego klatką piersiową, a mię ś nie jej ramion drż ą. Odję ł a usta od jego ust i przycisnę ł a wargi do jego szyi, a potem wsunę ł a rę kę mię dzy ich ciał a i się gnę ł a do sprzą czki paska przy spodniach Benjamina. - Proszę cię - powiedział a. Benjamin unió sł nieco gł owę i spojrzał na jej twarz. Oczy miał a zamknię te, a usta lekko rozchylone. - Proszę cię - powtó rzył a. Benjamin się gną ł do lampy na stoliku. - Nieudolny - rzekł, gaszą c ś wiatł o. - Też coś. To ci dopiero... - Proszę cię! Pozwolił, by rozpię ł a mu pasek i ś cią gnę ł a spodnie z jego nó g. Potem wspią ł się na nią i zaczą ł romans.
|
|||
|