|
|||
Rozdział drugi
Benjamin spę dził wię kszoś ć nastę pnego tygodnia na wę dró wkach. W dniu swoich dwudziestych pierwszych urodzin zjadł ś niadanie, po czym wyszedł na dwó r, obszedł osiedle, obszedł je jeszcze raz, a nastę pnie ruszył do centrum. Chodził tam i z powrotem wzdł uż gł ó wnej ulicy aż do pory lunchu, potem wstą pił do baru. Przez cał e popoł udnie znó w chodził, czasem przysiadają c dla odpoczynku na parę minut, w parku lub na przystanku autobusowym. Gł ó wnie jednak wę drował ulicami, obok domó w i sklepó w, ze wzrokiem wbitym w chodnik. Pó ź nym popoł udniem wró cił na swoje osiedle, pod swó j dom. Podszedł do drzwi frontowych, ale zatrzymał się, ponieważ zauważ ył, ż e kilka osó b siedzi w salonie. Odwró cił się i ponownie ruszył w stronę chodnika, lecz zanim do niego dotarł, drzwi otworzył y się i na ganek wkroczył a matka. - Ben? - Sł ucham? - Chodź do domu. - Idę na spacer - wyjaś nił Benjamin. Pani Braddock pospieszył a do niego. - Masz urodziny - przypomniał a. - Wiem. Idę się przejś ć z okazji urodzin. - Przyszyli Arnoldowie z są siedniego domu. Obiecał am Peterowi i Louise, ż e dasz im trochę soku owocowego, kiedy tylko wró cisz. Benjamin zaczerpną ł powietrza, po czym odwró cił się i wolnym krokiem poszedł za matką w stronę domu. - Zaprosił am Robinsonó w - oznajmił a pani Braddock - ale Elaine musiał a zostać w Berkeley na kursie wakacyjnym i... Benjamin przystaną ł i wytrzeszczył na nią oczy. - Oni tam są? - zapytał, wskazują c na dom. - Sł ucham? - Czy pań stwo Robinsonowie są u nas w domu? - Nie. - A przyjdą? - Nie. - Jesteś pewna, mamo? - Oczywiś cie - potwierdził a pani Braddock. - Coś się stał o? - Nie - odpowiedział Benjamin. Pokonał resztę drogi do domu, wszedł najpierw do holu, a potem do salonu. Siedzą ca na ś rodku sofy pani Arnold zaczę ł a na widok Benjamina machać rę ką i ś piewać: - Sto lat, sto lat, niech ż yje, ż yje... - Benjaminie, cieszę się, ż e cię widzę - oznajmił pan Arnold, wstają c i ś ciskają c mu dł oń. Peter i Louise podbiegli do Benjamina i obję li go za nogi. Pan Braddock siedział z drinkiem w dł oni na fotelu obok kominka. - Daj dzieciakom trochę soku - polecił. - Potem wró ć tutaj. Mamy dla ciebie mał ą niespodziankę. Benjamin ruszył wolno przez salon, z Peterem i Louise wcią ż uczepionymi jego nó g. Pchną ł drzwi do kuchni i wszedł do ś rodka. - Puś ć cie moje nogi - oznajmił, gdy drzwi się zamknę ł y. Dzieci uś miechnę ł y się do niego. - Powiedział em: puś ć cie moje nogi! Uwolnił y go i odsunę ł y się niechę tnie w ró g kuchni. Benjamin pokrę cił gł ową, otworzył lodó wkę i zajrzał do ś rodka. - Co chcecie? - spytał. - Sok winogronowy czy pomarań czowy? Dzieci gapił y się na niego w milczeniu z ką ta kuchni. - Winogronowy czy pomarań czowy?! - wrzasną ł Benjamin, zaciskają c pię ś ć. - Winogronowy. - Proszę bardzo. Się gną ł po butelkę z sokiem i napeł nił dwie mał e szklanki. Peter i Louise podeszli po nie. - Dzię kujemy. Benjamin też nalał sobie szklankę soku winogronowego i zabrał ją ze sobą do salonu. - Ben? - zaczą ł ojciec, szeroko się uś miechają c. - Myś lę, ż e w tym roku naprawdę ucieszysz się z prezentu. Benjamin kiwną ł gł ową i usiadł na sofie obok pani Arnold. - Tyle już sł yszeliś my o tym prezencie - powiedział a pani Arnold. - Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę. - Przynieś ć go teraz? - zapytał ojciec. - Co? - Twó j prezent. Benjamin skiną ł gł ową i pocią gną ł ł yk soku. Pan Braddock wstał i wyszedł z pokoju. Kiedy kilka chwil pó ź niej wró cił, nió sł duż e podł uż ne pudł o, owinię te w biał y papier. - Wszystkiego najlepszego - oznajmił, stawiają c je na dywanie u stó p Benjamina. - Nie mogę się doczekać - powtó rzył a pani Arnold. Benjamin popatrzył na nią przez chwilę, potem schylił się i przerwał dwa paski taś my kleją cej, któ re otaczał y papier. Pod nim znajdował o się brą zowe tekturowe pudł o. Pan Arnold przeszedł przez pokó j i staną ł nad Benjaminem, by przyjrzeć się, jak je otwiera. Benjamin odchylił dwie klapy i zajrzał do ś rodka. - Co to jest? - zapytał. - Wycią gnij, to zobaczysz - odparł ojciec. W pudle leż ał o coś zrobionego z czarnej gumy, co wyglą dał o jak kilka nie nadmuchanych dę tek, poł oż onych jedna na drugiej. Benjamin wycią gną ł to z pudł a. - Teraz rozł ó ż - podpowiedział ojciec. Benjamin podnió sł przedmiot i rozwiną ł. Był to jakiś kostium. Miał dwa czarne rę kawy, dwie nogawki, zamek bł yskawiczny z przodu oraz czarny kaptur. - Co to jest? - spytał Benjamin. - Jakiś gumowy kostium? Pan Arnold roześ miał się. - To przecież kombinezon pł etwonurka - wyjaś nił. - Aha - rzekł Benjamin. Patrzył na stró j jeszcze przez chwilę, po czym skiną ł gł ową i zaczą ł go chować z powrotem do pudł a. - Dzię kuję. - To jeszcze nie wszystko - zaznaczył ojciec, wycią gają c ponownie kombinezon. - Szukaj dalej. - Ależ to ekscytują ce - ucieszył a się pani Arnold. Peter i Louise usiedli na dywanie obok Benjamina i wbili w niego wzrok. Benjamin się gną ł do pudł a i wycią gną ł gumową maskę ze szklaną szybką oraz dwoma gię tkimi przewodami z boku. - Tu masz maskę - wyjaś nił ojciec. Peter Arnold wzią ł ją na chwilę od Benjamina, któ ry ponownie się gną ł do pudł a i wycią gną ł duż y srebrzysty cylinder z pomarań czowym napisem SPRĘ Ż ONE POWIETRZE. - Tu masz zapas tlenu. - Widzę - oś wiadczył Benjamin. Opuś cił butlę na dywan, się gną ł po raz ostatni do pudł a i wycią gną ł dwie czarne gumowe pł etwy. Oglą dał je przez chwilę, po czym wrzucił z powrotem do ś rodka i usiadł na kanapie. - Dzię ki - powiedział. Się gną ł po swó j sok. - Dobra, zró bmy pokaz, zanim się ś ciemni - zaproponował pan Braddock. - Co takiego? - Zaraz wracam - dodał ojciec. Obró cił się i pospiesznie wyszedł z pokoju. - Co on powiedział? - Chyba chce, ż ebyś zademonstrował nam to w basenie - wyjaś nił a pani Braddock. - O nie! - odparł Benjamin, prostują c się na kanapie. Wró cił pan Braddock, niosą c dł ugą metalową dzidę. Wrę czył ją Benjaminowi. - Posł uchaj, tato... - Idź teraz na gó rę i wł ó ż kombinezon - rozkazał ojciec. - Ja ustawię parę krzeseł przy basenie. - Posł uchaj - zaczą ł ponownie Benjamin, krę cą c gł ową. - To wspaniał y prezent, ale jeż eli nie masz nic przeciwko temu... - Do dzieł a - ucią ł pan Braddock. Zaczą ł zbierać z podł ogi czę ś ci ekwipunku i podawać je Benjaminowi. - Tato, wł aś nie o czymś takim marzył em i tak dalej, ale nie mogę... - Musimy się upewnić, ż e to jest bezpieczne - wyjaś nił a matka. - Bezpieczne? Jasne, ż e to jest bezpieczne. Spó jrzcie - Benjamin schylił się i wyją ł z pudł a biał ą kartkę. - Oto karta gwarancyjna. - Do dzieł a - powtó rzył ojciec, biorą c Benjamina za rę kę i podnoszą c go z kanapy. - Tato, to idiotyczne. - Dalej - zachę cił go pan Arnold, uś miechają c się szeroko. - Pokaż nam parę podwodnych numeró w. - O Boż e. - Zaczynajmy - powiedział pan Braddock. Uł oż ył ekwipunek na rę kach Benjamina i zaczą ł popychać go w stronę drzwi. - Tato, daj spokó j. Ojciec zostawił go w holu i wró cił do salonu. Benjamin postał chwilę, po czym cofną ł się do drzwi pokoju. - Tato? - Co ty tu jeszcze robisz? - Czy moż esz przyjś ć tutaj na chwilę? - Nie. Idź się przygotować. - Bardzo proszę, przyjdź na chwilę do holu! Pan Braddock poszedł do niego. - Nie bę dę robił z siebie durnia przed Arnoldami. - Jazda - polecił pan Braddock. Popchną ł go w stronę schodó w. - Do licha cię ż kiego, tato! - Jazda - powtó rzył pan Braddock, wcią ż go popychają c. - Wszystkiego najlepszego. Wszystkiego najlepszego. - Tato, kiedy ja... - Daję ci trzy minuty na przebranie się - zakoń czył pan Braddock. Odwró cił się i wró cił do salonu. Benjamin stał chwilę na schodach, obejmują c rę koma ekwipunek, po czym zanió sł go na gó rę do ł azienki. - Jezu Chryste - ję kną ł, rzucają c wszystko na podł ogę. Pokrę cił gł ową i zdją ł kopnię ciem buty. Potem ś cią gną ł resztę ubrania i przysiadł na sedesie. Wcisną ł nogi w gumowe nogawki, wł oż ył rę ce w gumowe rę kawy i zapią ł zamek bł yskawiczny na piersi. Nasuną ł czarny gumowy kaptur na gł owę i już miał schodzić na dó ł, kiedy przypadkowo zerkną ł przez okno ł azienki na ogró d. - O mó j Boż e - ję kną ł. Arnoldowie i matka siedzieli na metalowych krzesł ach po jednej stronie basenu. Dzieci biegał y po trawie. Po drugiej stronie basenu stali Lewisowie, inni są siedzi ze swoją dorastają cą có rką oraz, obok na trawniku, jakaś nie znana Benjaminowi para z drinkami w rę kach. Na samym koń cu ogrodu tkwili za pł otem kolejni są siedzi z synem. Benjamin wychylił się przez okno. - Tato, sł yszysz mnie? - krzykną ł. Pan Braddock ustawiał obok basenu ostatnie krzesł o. - Hej, tato, moż esz tu przyjś ć na chwilę?! Pan Braddock spojrzał w stronę okna i wyszczerzył zę by w uś miechu. - Oto i on, kochani - oznajmił, wskazują c palcem. - Tam w oknie. Zaraz tu zejdzie. - Podnió sł rę ce nad gł owę i zaczą ł klaskać. Inni goś cie zebrani wokó ł basenu ró wnież zaczę li ze ś miechem bić brawo. Có rka Lewisó w szepnę ł a coś na ucho swojej mamie, któ ra roześ miał a się gł oś no i powtó rzył a to szeptem innym. - Tato, na mił oś ć boską! - Szybciej! Szybciej! - Pan Braddock zwró cił się do goś ci: - Kochani, Ben jest trochę nieś miał y. To jego pierwszy publiczny wystę p, wię c bę dziecie musieli... Benjamin zatrzasną ł okno i spojrzał na leż ą ce na podł odze pł etwy, butlę i maskę. Potem podnió sł to wszystko i ruszył na dó ł. Przeszedł przez salon na tył domu. Spoglą dał przez oszklone drzwi na basen i na goś ci, aż w koń cu przybiegł do niego pan Braddock. - Idziemy. - Czy ciebie to bawi? Pan Braddock wychylił się za drzwi. - Kochani, jest już na dole! Wł oż ył kombinezon! Jeszcze mał ą chwilkę! - Zamkną ł drzwi i wszedł do salonu. - Pomogę ci z tą maską - zaproponował. - Tato, to kretyń stwo. - Dobra. - Pan Braddock chwycił maskę i nał oż ył ją Benjaminowi na twarz. Potem przypią ł mu na plecach butlę z powietrzem i podł ą czył ją do przewodó w wychodzą cych z boku maski. - Moż esz normalnie oddychać? - spytał. - W porzą dku. - Uklę kną ł i nał oż ył synowi pł etwy. Potem wstał, uś miechną ł się szeroko i wyszedł na dwó r. - Kochani! - oznajmił. - Musicie go oś mielić! Proszę o duż e brawa! - Goś cie zaczę li klaskać. - Idzie! Idzie! Benjamin wyszedł do ogrodu. Są siedzi nadal klaskali i ś miali się. Pan Lewis wyją ł chusteczkę z kieszeni i otarł nią oczy. Dzieci Arnoldó w zaczę ł y skakać po trawniku, wrzeszczą c i pokazują c palcem na Benjamina. Po chwili owacji pan Braddock unió sł rę ce. Zrobił o się cicho. - A teraz, panie i panowie, ten oto mł odzieniec popisze się efektownym i zadziwiają cym podwodnym pokazem zrę cznoś ci i odwagi. - Przygotujcie jednopensó wki, kochani - roześ miał się pan Arnold. - Gotowy jesteś, chł opcze? - zapytał pan Braddock. - No to dobrze. Zaczynamy! - Zaczynamy! - wrzasnę ł y dzieci Arnoldó w, podskakują c raz za razem. - Zaczynamy! Zaczynamy! Pani Arnold wstał a i zł apał a je za rę ce. Nagle zrobił o się zupeł nie cicho. Benjamin odchrzą kną ł. Poczł apał wolno w stronę basenu, opuszczają c nisko brodę, by mó c ś ledzić swoje kroki przez maskę, lecz zanim dotarł do wody, przydepną ł sobie jedną z pł etw i nieomal upadł na twarz. Dzieciaki znó w zaczę ł y się ś miać i podskakiwać. - O nie - ofuknę ł a je pani Arnold. - To nie był o zabawne. - Hej, Ben! - zawoł ał pan Arnold. - Uważ aj, jak bę dziesz wychodził. Moż esz dostać choroby dekompresyjnej. Benjamin postawił stopę na najwyż szym schodku od pł ytkiej strony basenu, po czym powoli zszedł na dno. - Zaczekaj chwilę - odezwał się jego ojciec. Podbiegł do brzegu basenu z dzidą. Benjamin przez chwilę spoglą dał na niego przez maskę, po czym wyrwał mu dzidę z rą k, odwró cił się i zaczą ł wolno iś ć po pochył ym dnie w stronę gł ę bokiego koń ca basenu. Woda podniosł a mu się wokó ł kombinezonu na wysokoś ć piersi. Potem do szyi. Gdy się gnę ł a do podbró dka, pł etwy zaczę ł y szorować po dnie basenu. Benjamin wypuś cił cał e powietrze z pł uc i spró bował się zanurzyć, ale butla z powietrzem utrzymywał a go na powierzchni. Zaczą ł tł uc rę kami, ale gł owa nie chciał a zejś ć pod wodę. Dzieci Arnoldó w zaczę ł y się ś miać. W koń cu Benjamin odwró cił się i ruszył powoli z powrotem ku pł yciź nie. Są siedzi zza pł otu zaczę li gwizdać. Kiedy Benjamin dotarł do schodkó w, gwizdali już wszyscy z wyją tkiem ojca, któ ry stał przy basenie ze zmarszczonymi brwiami. Benjamin ś cią gną ł do poł owy maskę z twarzy. - Przedstawienie skoń czone - oznajmił cicho. - Co się stał o? - Potrzebne mu obcią ż enie! - zawoł ał pan Arnold. - To go zanurzy. Wystarczył by jakiś duż y kamień. - Racja - zgodził się pan Braddock. Wyprostował się. - Kochani? - zagaił. - Nastą pi kró tka przerwa. Zostań cie na swoich miejscach. - Pobiegł wzdł uż basenu, a potem przez bramę do tylnej czę ś ci ogrodu, gdzie stał piec do spalania ś mieci. Benjamin stał spokojnie w pł ytkiej wodzie, opierają c dzidę o dno i przypatrują c się przez maskę Peterowi Arnoldowi. Panował a absolutna cisza. Pan Braddock wró cił po chwili z duż ą brył ą betonu, sł uż ą cą do przyciskania pokrywy pieca. Benjamin wzią ł ją od niego i wolno poszedł w stronę gł ę bokiej wody. Niektó rzy z goś ci zaczę li ś miać się i klaskać, gdy jego gł owa zanurzył a się. Zaraz potem zrobił o się zupeł nie cicho pod wodą, w miarę jak Benjamin kroczył ku najgł ę bszej czę ś ci basenu. Zatrzymał się tam na chwilę, spojrzał na ś cianę, po czym usiadł na dnie. W koń cu poł oż ył się na boku, balansują c na biodrze cię ż ką brył ą betonu. Potem podnió sł gł owę i spojrzał na srebrzystą powierzchnię wody nad sobą. - Tato? - odezwał się cicho do wnę trza maski.
Nastę pnego ranka Benjamin wstał wcześ niej niż zwykle. Ubrał się w spodnie w kolorze khaki i starą kurtkę z demobilu, któ rą kupił na Wschodzie, po czym zszedł na dó ł. Pani Braddock był a w kuchni. - Wcześ nie dziś wstał eś - zauważ ył a. Benjamin miną ł ją i usiadł przy stole przed porcją grejpfruta. - Wyjeż dż am - oś wiadczył. - Sł ucham? - Mó wię, ż e wyjeż dż am - powtó rzył, podnoszą c ł yż eczkę. - Zmywam się po ś niadaniu. Pani Braddock się gnę ł a po rę cznik przy zlewie i wytarł a rę ce. - Wyjeż dż asz z domu? - spytał a. - Zgadza się. Zmarszczył a czoł o, przeszł a przez kuchnię i usiadł a obok niego. - Wybierasz się na wycieczkę? - Zgadza się - odparł Benjamin. Wbił ł yż eczkę w grejpfruta. - A doką d jedziesz? - zapytał a pani Braddock. - Nie wiem. - Nie wiesz, doką d jedziesz? - Nie. Przyglą dał a mu się przez chwilę. - Nie rozumiem, co masz na myś li - poskarż ył a się. - Jeś li chcesz usł yszeć komunał - rzekł Benjamin, podnoszą c wzrok znad grejpfruta - to ruszam w drogę. - Co takiego? - W drogę. Tak się chyba potocznie mó wi. - No có ż, Ben... - odparł a matka - Tak? - Wcią ż tego nie rozumiem. Mam nadzieję, ż e nie zamierzasz tak po prostu wrzucić swoich rzeczy do samochodu i odjechać. - Nie. - Wię c co? - Jadę autostopem. - Czym? - Mamo, chyba nie za czę sto bywał aś w drodze, co? Pani Braddock zaczę ł a krę cić gł ową. - Nie martw się, mamo. Nic mi nie bę dzie. - Chcesz powiedzieć, ż e zamierzasz, ot, tak sobie, spakować torbę i odjechać? - Nie biorę ż adnego bagaż u. - Co takiego? - Biorę to, co mam na sobie. - Mó wisz poważ nie? - Tak. - A ile pienię dzy bierzesz? - Dziesię ć dolaró w. - Aha - powiedział a matka. - No to nie bę dzie cię tylko parę dni. Benjamin podnió sł kawał ek grejpfruta do ust. - Jak dł ugo cię nie bę dzie? - zapytał a matka. - Nie wiem. - Dł uż ej niż parę dni? - Tak. - Ale nie dł uż ej niż tydzień? - Sł uchaj - zaczą ł Benjamin. - Moż e pię ć lat, moż e dziesię ć. Nie wiem. - Co? Do kuchni wszedł pan Braddock z poranną gazetą. - Wcześ nie dziś wstał eś - zauważ ył. - Ben, powiedz to ojcu. Wiem, ż e on ci na to nie pozwoli. - Co się stał o? - spytał pan Braddock, siadają c przy stole. - Wyjeż dż am na wycieczkę. - Nie jedzie swoim sportowym samochodem. Nie bierze ż adnego ubrania. Ma w kieszeni dziesię ć dolaró w i... - Przepraszam - powiedział Benjamin. Się gną ł po cukiernicę na ś rodku stoł u. - Co to za pomysł? - zapytał pan Braddock. - Wyjeż dż am po ś niadaniu na wycieczkę - oznajmił Benjamin, posypują c grejpfruta cukrem. - Nie mam poję cia, doką d pojadę. Moż e pojeż dż ę po kraju, a moż e po kontynencie. Moż e, jeś li uda mi się zdobyć wł aś ciwe dokumenty, popracuję tu i tam na ś wiecie. To wszystko. - Ale po co? - Aby wreszcie się stą d wyrwać. Pan Braddock spojrzał na niego z dezaprobatą. - Nie brzmi to zbyt rozsą dnie - zauważ ył. Benjamin podnió sł do ust pokryty cukrem kawał ek grejpfruta. - Chcesz popracować? Powł ó czyć się? - Zgadza się. - I pewnie poznać ró ż nych interesują cych ludzi? - Owszem. - No có ż, Ben - rzekł ojciec. - Nie mam nic przeciwko mał ej wycieczce. Ale ź le się do tego zabierasz. - Nie są dzę. - Posł uchaj - zaczą ł ojciec. - Co byś powiedział na taki pomysł? - Nie podoba mi się. - Co byś powiedział na taki pomysł, Ben? Przez cał e lato wybierasz sobie uczelnię na Wschodzie, a potem pakujesz rzeczy do samochodu i po drodze do szkoł y odpoczywasz sobie parę tygodni. - Nic z tego. - Co ci się w tym nie podoba? - Skoń czył em już ze szkoł ami, tato. - Kawał ek grejpfruta spadł Benjaminowi z ł yż eczki na stó ł. - Nie chcę już wię cej widzieć ż adnej szkoł y. Nie chcę już nigdy wię cej w ż yciu widzieć nikogo wykształ conego. - Daj spokó j, Ben. - Daj spokó j! - krzykną ł Benjamin, wstają c. - Zmarnował em dwadzieś cia jeden lat ż ycia. Do wczoraj. A to diabelnie duż o. - Siadaj. - Tato, od dwudziestu jeden lat ł aż ę mię dzy klasami a bibliotekami. Powiedz mi wię c, co mi to dał o. - Porzą dne wykształ cenie. - Ż artujesz chyba. - Nie. - Uważ asz, ż e jestem wykształ cony? - Tak uważ am. - A ja tak nie uważ am - oznajmił Benjamin, siadają c z powrotem. - Bo jeś li to ma być wykształ cenie, to do diabł a z nim. - Ben? - przemó wił a matka - O czym ty mó wisz? - Chcę wam powiedzieć... - rzekł Benjamin. - Chcę wam powiedzieć, ż e skoń czył em już z tym wszystkim. - Z czym wszystkim? - Z tym wszystkim! - wyjaś nił Benjamin, rozkł adają c szeroko rę ce. - Nie wiem, jak to nazwać, ale mam już tego po dziurki w nosie. Chcę czegoś innego. - Czego? - Nie wiem. - Posł uchaj, Ben. - Wiecie, czego chcę? - zapytał Benjamin, uderzają c palcem w stó ł. - Czego? - Prostych ludzi. Chcę poznać prostych ludzi, któ rzy nie potrafią nawet czytać czy podpisać się. Chcę spę dzić resztę ż ycia wś ró d takich ludzi. - Ben... - Farmeró w - cią gną ł Benjamin. - Kierowcó w cię ż aró wek. Zwyczajnych ludzi, któ rzy nie mają wielkich domó w. Któ rzy nie mają basenó w. - Ben, ponosi cię. - Wcale nie. - Ben, patrzysz na to zbyt romantycznie. - Prawdziwi ludzie, tato. Jeś li chcesz usł yszeć komunał, to zamierzam spę dzić resztę ż ycia z prawdziwymi ludź mi tego ś wiata. - Czy my nie jesteś my prawdziwi? - zapytał a pani Braddock. - Szkoda o tym gadać - ucią ł Benjamin. - Ja wiem, co czuję. Skoń czyli posił ek w milczeniu. Po ś niadaniu pan Braddock wycią gną ł z kieszeni ksią ż eczkę czekową i zaczą ł wypisywać blankiet. - Tato, posł uchaj. - Chcę, ż ebyś to wzią ł - oznajmił ojciec. - Nie chcę tego. Pan Braddock podpisał czek i wyrwał go z ksią ż eczki. - Proszę - rzekł. - Nie chcę. - Weź to. - Nie wezmę. Pan Braddock wycią gną ł rę kę i wetkną ł czek do kieszeni kurtki Benjamina. Ten wyją ł go, ujrzał wypisaną na nim kwotę, po czym schował go z powrotem do kieszeni. - Podejmij pienią dze, jeś li bę dziesz musiał - oś wiadczył ojciec. - Nie bę dę musiał. - W porzą dku. Ale wiesz, Ben? - Tak? - Nie wiem, jak dł ugo to potrwa. Ale mam przeczucie, ż e wró cisz tu szybciej, niż ci się wydaje. - Nie wró cę. - Ale jeś li czujesz, ż e musisz otrzeć się trochę o prawdziwych ludzi, to... Benjamin wstał. - Do widzenia - powiedział, wycią gają c rę kę. Ojciec uś cisną ł ją. - Dzwoń na nasz koszt, gdybyś miał jakieś kł opoty. - Ben? - odezwał a się pani Braddock. - Myś lisz, ż e wró cisz do soboty? - Mamo. - Bo zaprosił am na kolację Robinsonó w. Był oby o wiele przyjemniej, gdybyś tu był.
|
|||
|