Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XXXVII



Dwó r w Ferndean był to budynek doś ć stary, ś redniej wielkoś ci, bez architektonicznych pretensji, gł ę boko ukryty w lesie. Sł yszał am o nim dawniej.

Pan Rochester czę sto o nim mó wił, a niekiedy tam jeź dził.

Ojciec jego kupił ten mają tek ze wzglę du na obfitoś ć zwierzyny w tych okolicach. Był by wynają ł dom, ale nie mó gł znaleź ć lokatora, bo okolica był a niedostę pna i niezdrowa.

Ferndean pozostał o przeto niezamieszkał e i nieumeblowane, z wyją tkiem dwó ch czy trzech pokoi urzą dzonych dla wygody dziedzica, gdy tam przyjeż dż ał na polowanie.

Do tego domu przyjechał am przed wieczorem, niebo okrywał y chmury, wiał zimny wiatr i zacinał drobny deszcz. Ostatnią milę przeszł am pieszo, odprawiwszy powozik po zapł aceniu woź nicy przyobiecanej podwó jnej zapł aty. Nawet z bliska nie moż na jeszcze był o dojrzeć dworku, tak gę sto otaczał go ponury las. Ż elazna brama, osadzona na granitowych sł upach, wskazywał a wejś cie; przeszedł szy ją znalazł am się od razu w pó ł cieniu gę stego szpaleru drzew. Zaroś nię ta trawą dró ż ka prowadził a brzegiem lasu poś ró d omszał ych i sę katych pni pod sklepieniem gał ę zi.

Posuwał am się tą drogą mają c nadzieję, ż e wkró tce dotrę do domu. Tymczasem droga cią gnę ł a się, wił a i skrę cał a coraz dalej: ani ś ladu mieszkalnego domu albo ogrodu.

Już myś lał am, ż e obrał am zł y kierunek i ż e zabł ą dził am.

Otaczał mnie zmrok i cień leś ny.

Obejrzał am się - innej drogi nie był o: wszę dzie tylko pnie jak kolumny, gę ste listowie - ż adnej otwartej przestrzeni.

Szł am dalej; nareszcie droga się rozszerzył a, gę stwina drzew nieco zrzedł a; po chwili ujrzał am sztachety, a potem dom zaledwie dają cy się odró ż nić od drzew przy tym sł abym ś wietle, tak zmurszał e i zielonawe był y jego ś ciany. Wszedł szy przez bramkę stanę ł am w obrę bie zamknię tego ogrodu, któ ry las obejmował pó ł kolem. Nie był o tam kwiató w ani grzą dek - jedynie ż wirowana szeroka ś cież ka biegł a dokoł a trawnika, a wszystko to cię ż ką ramą otaczał las. Front domu miał dwa ostre szczyty, okna zakratowane i wą skie, drzwi frontowe ró wnież wą skie, prowadził do nich jeden stopień.

Cał oś ć robił a wraż enie, jak się wł aś ciciel gospody wyraził, „cał kowitego opuszczenia”. Cicho tam był o jak w koś ciele w dzień powszedni. Deszcz uderzają cy w liś cie drzew wydawał jedyny dosł yszalny odgł os.

„Czyż w tym domu moż e być ż ycie? ” - zapytywał am siebie.

Ależ tak, musiał o tu być ż ycie, bo usł yszał am jakiś ruch; otwierał y się wą skie drzwi frontowe i ktoś widocznie zamierzał wyjś ć z domu.

Drzwi otwarł y się z wolna; jakaś postać ukazał a się w wieczornym zmierzchu i stanę ł a na stopniu: mę ż czyzna bez kapelusza; wycią gną ł rę kę, by się przekonać, czy pada. Choć ciemno był o, poznał am go - tak, to był mó j pan, Edward Fairfax

Rochester, on, nie kto inny.

Wstrzymał am kroki, zatrzymał am prawie oddech i stał am patrzą c na niego - przyglą dają c mu się niewidziana i, niestety, niewidzialna dla niego. Był o to nagł e spotkanie, ale takie, gdzie bó l opanowywał radosne uniesienie. Bez trudu powstrzymał am okrzyk i odruch, by poś pieszyć ku niemu.

Postać jego miał a ten sam silny, mę ż ny wyglą d co zawsze; trzymał się prosto, wł osy jego był y jak dawniej kruczoczarne i rysy nie zmienione; rok czasu pomimo najcię ż szej zgryzoty nie potrafił strawić jego atletycznej sił y ani podkopać ż ywotnoś ci.

Ale w twarzy jego zobaczył am zmianę; na tej twarzy malował a się rozpacz i ponura zaduma... i przyszedł mi na myś l jakiś skrzywdzony, spę tany dziki zwierz albo ptak, do któ rego w milczą cym jego bó lu niebezpiecznie był oby przystą pić. Orzeł w klatce o okrutnie oś lepionych, zł ocistych oczach mó gł by tak wyglą dać jak ten ociemniał y Samson.

Lecz nie obawiał am się go w tej dzikoś ci ani na chwilę.

Zgryzotę moją sł odził a nadzieja, ż e wkró tce odważ ę się zł oż yć pocał unek na tym surowym czole i tych ustach tak boleś nie zaciś nię tych, ale jeszcze nie w tej chwili. Jeszcze teraz nie chciał abym go zagadną ć.

Zeszedł ze stopnia i posuwał się wolno, niepewnie ku trawnikowi. Gdzież się podział jego ś miał y krok. Przystaną ł, jak gdyby nie wiedział, w któ rą stronę się obró cić. Podnió sł rę kę i rozwarł nią powieki; spojrzał, wysilają c się, ku niebu i w kierunku drzew: widział am, ż e dla niego wszystko był o pustą ciemnoś cią. Wycią gną ł prawą rę kę (lewą, okaleczał ą, trzymał ukrytą na piersiach); zdawał o się, ż e chce dotykiem zbadać, co jest wokó ł niego, wszę dzie jednakż e napotykał pustkę, gdyż drzewa odległ e był y o kilka ł okci. Zaprzestał daremnych pró b, skrzyż ował rę ce na piersiach i stał spokojny i niemy na deszczu, któ ry teraz obficie padał na jego odkrytą gł owę. W tej chwili zjawił się ską dś John i zbliż ył się do niego.

- Czy mogę panu podać ramię? - zapytał. - Zaraz zacznie padać duż y deszcz, czy nie wró cił by pan lepiej do domu?

- Zostaw mnie w spokoju - brzmiał a odpowiedź.

John odszedł nie zauważ ywszy mnie. Pan Rochester pró bował przejś ć kilka krokó w; daremnie, wszystko był o takie niepewne. Z trudem odnalazł drogę do domu, wszedł i zamkną ł za sobą drzwi.

Teraz podeszł am do drzwi i zapukał am; otworzył a mi ż ona Johna.

- Mary - powiedział am - jak się macie?

Drgnę ł a, jak gdyby ujrzał a ducha. Uspokoił am ją. Na jej poś pieszne zapytanie: „Czy to doprawdy pani o tak pó ź nej godzinie na tym pustkowiu? ”, uję ł am jej rę kę, a potem poszł am za nią do kuchni, gdzie przy ogniu siedział John.

Wytł umaczył am im w kilku sł owach, ż e sł yszał am o wszystkim, co się stał o, odką d opuś cił am Thornfield, i ż e przybył am odwiedzić pana Rochestera. Poprosił am Johna, ż eby poszedł na rogatkę, gdzie wysiadł am z dyliż ansu, i ż eby mi przynió sł pozostawiony tam kuferek; a potem, zdejmują c kapelusz i szal, zapytał am Mary, czy mogł abym tu we dworze znaleź ć nocleg. Odpowiedział a, ż e chociaż z trudem, ale moż na to bę dzie urzą dzić. Wtedy oś wiadczył am jej, ż e pozostaję.

Wł aś nie w tej chwili odezwał się dzwonek z pokoju.

- Skoro tam idziecie - rzekł am - powiedzcie waszemu panu, ż e pewna osoba pragnie się z nim widzieć, ale nie mó wcie kto.

- Wą tpię, czy pan bę dzie chciał panią przyją ć - odpowiedział a - nie chce nikogo widzieć.

Gdy powró cił a, zapytał am, co powiedział:

- Ż e pani ma wymienić nazwisko i cel swego przybycia - odpowiedział a, po czym nalał a wody do szklanki, któ rą postawił a na tacy razem ze ś wiecami.

- Czy pan dlatego dzwonił? - zapytał am.

- Tak jest; pan zawsze każ e wnosić ś wiece, gdy się ś ciemnia, chociaż nie widzi.

- Dajcie mi tacę; ja ją zaniosę.

Odebrał am od niej tacę; pokazał a mi drzwi bawialnego pokoju. Taca trzę sł a mi się w rę ku, woda się wylewał a; serce bił o gł oś no i szybko. Mary otworzył a drzwi i zamknę ł a je za mną.

Bawialnia miał a wyglą d ponury: resztka zaniedbanego ognia dopalał a się na kominku; pochylonego nad tym ogniem, z gł ową opartą o wysoki, staroś wiecki gzyms kominka ujrzał am niewidomego mieszkań ca tego pokoju. Stary pies Pilot leż ał na boku, odsunię ty z drogi i skurczony, jak gdyby w obawie, ż e ktoś moż e nań nieumyś lnie nadepną ć. Pilot nadstawił uszu, gdy wchodził am do pokoju, a potem zerwał się z radosnym skowytem i skoczył ku mnie, ledwie mi tacy nie wytrą cił z rę ki. Postawił am tacę na stole, poklepał am go i powiedział am cicho: „Leż eć! ” Pan Rochester obejrzał się automatycznie, chcą c zobaczyć, co znaczy to zamieszanie, ponieważ jednak nic nie mó gł zobaczyć, odwró cił się i westchną ł.

- Podaj mi wodę, Mary - rzekł.

Zbliż ył am się do niego ze szklanką już tylko do poł owy napeł nioną. Pilot szedł ze mną wcią ż podniecony.

- Co się tu dzieje? - zapytał pan Rochester.

- Leż eć, Pilot! - powtó rzył am.

Pan Rochester wstrzymał rę kę niosą cą wodę do ust; nadsł uchiwał, ale wnet wypił wodę i odstawił szklankę.

- To ty, Mary, prawda?

- Mary jest w kuchni... - odpowiedział am.

Wycią gną ł rę kę szybkim ruchem, ale nie widzą c, gdzie stoję, nie dotkną ł mnie.

- Kto to? Kto to? - zapytał, wyraź nie starają c się zobaczyć tymi niewidzą cymi oczami; daremny, ż ał osny wysił ek. -

Proszę odpowiedzieć! Proszę znó w przemó wić! - powiedział gł oś no i rozkazują co.

- Czy ż yczy pan sobie trochę wię cej wody? Poł owę tego, co był o w szklance, wylał am - rzekł am.

- Kto to? Co to? Kto mó wi?

- Pilot mnie poznał, a John i Mary wiedzą, ż e tu jestem.

Przybył am tu dopiero dziś wieczó r - odpowiedział am.

- Wielki Boż e!... co za zł udzenie mnie nachodzi! Co za sł odkie szaleń stwo mnie ogarnia!

- NIe zł udzenie... nie szaleń stwo. Umysł pań ski jest zbyt silny, by dać się omotać zł udzeniu, zbyt zdrowy, by ulec szaleń stwu.

- A gdzież jest mó wią ca osoba?

Czy to tylko sam gł os?... Ach, ja nie mogę widzieć, ale muszę dotkną ć, inaczej serce we mnie bić przestanie i krew zaleje mi mó zg. Czymkolwiek, kimkolwiek jesteś, daj mi się dotkną ć, bo umrę.

Szukał wycią gnię tą rę ką.

Uję ł am tę bł ą kają cą się rę kę i uwię ził am ją w obu moich dł oniach.

- Jej wł asne palce! - zawoł ał - jej drobne, delikatne paluszki! A skoro tak, to musi być i ona sama!

Muskularna dł oń wyrwał a się z moich rą k; chwycił moje ramię, moją szyję, obją ł mnie wpó ł, opló tł ramionami i przytulił mnie do siebie.

- Czy to Jane? Co to jest? To jej kształ t, to jej wzrost...

- A to jej gł os - dodał am. -

Jest tutaj cał a; i serce jej jest tutaj. Niechaj Bó g pana bł ogosł awi! Jestem szczę ś liwa, ż e jestem znó w przy panu.

- Jane Eyre! Jane Eyre! - powiedział tylko.

- Panie mó j drogi - odpowiedział am - jestem Jane Eyre, odnalazł am pana, wró cił am do pana.

- Czy doprawdy? Czy w ż ywym ciele? Moja ż ywa Jane?

- Pan mnie dotyka, pan mnie trzyma i dosyć mocno przecież.

Nie jestem zimna jak trup, bezcielesna jak powietrze, nieprawdaż?

- Moje ż ywe kochanie! To z pewnoś cią są jej czł onki, a to jej twarzyczka; a jednak to niepodobna, ż eby mnie po tym wszystkim, co przeszedł em, spotykał o takie szczę ś cie. To sen. Taki sen, jaki nachodził mnie niekiedy nocą. Wtedy tulił em ją znó w do serca tak jak teraz; cał ował em ją - o, tak - i czuł em, ż e ona mnie kocha, i wierzył em, ż e mnie kocha, i wierzył em, ż e mnie nie opuś ci...

- Już od tej chwili nigdy pana nie opuszczę!

- „Nigdy pana nie opuszczę ” - mó wi niebiań skie zjawisko?... A przecież zawsze budził em się i przekonywał em, ż e to był a pusta zł uda; odnajdywał em rozpacz i opuszczenie, posę pne ż ycie, samotne i beznadziejne, moja spragniona dusza nigdy nie dostał a napoju ani gł ó d serca - pokarmu. Mił a, sł odka zjawo senna, co tulisz się teraz w moich obję ciach, i ty ulecisz jak przed tobą wszystkie twoje siostry; ale pocał uj mnie, zanim pó jdziesz, uś ciskaj mnie, Jane.

- Tak, proszę pana. Tak!

Przycisnę ł am usta do jego niegdyś peł nych blasku, dziś bezpromiennych oczu; odgarnę ł am mu wł osy z czoł a i to czoł o ucał ował am takż e. Zdawał się nagle budzić; ogarnę ł a go wiara, ż e to wszystko naprawdę się dzieje.

- Wię c to ty... to istotnie ty, Jane? Powró cił aś do mnie naprawdę?

- Tak.

- Wię c nie leż ysz martwa w jakimś rowie albo na dnie jakiegoś strumienia? Ani nie bł ą kasz się jak zbiedzony wyrzutek pomię dzy obcymi?

- Nie, proszę pana! Jestem teraz niezależ ną kobietą.

- Niezależ na! Co przez to rozumiesz, Jane?

- Mó j stryj na Maderze umarł i pozostawił mi pię ć tysię cy funtó w.

- Ach! to sprawa praktyczna... to coś rzeczywistego! - zawoł ał - to by mi się nie mogł o ś nić.

A przy tym sł yszę jej szczegó lny gł os, taki oż ywiony i przekorny, a zarazem sł odki; ten gł os krzepi moje zmę czone serce, dodaje mu ż ycia. Wię c jakż eż to, Jane? Jesteś teraz niezależ ną, bogatą kobietą?

- Dosyć bogatą, proszę pana.

Jeż eli mi pan nie pozwoli mieszkać z sobą, mogę sobie postawić wł asny domek tuż blisko pań skich drzwi, a pan bę dzie mó gł przychodzić i siadywać w moim saloniku, gdy pan wieczorem zapragnie towarzystwa.

- Ależ skoro jesteś bogata, Jane, masz teraz, niewą tpliwie, przyjació ł, któ rzy się tobą zaopiekują i nie zniosą tego, abyś się poś wię cał a dla takiego ś lepego kaleki jak ja.

- Powiedział am już panu, ż e jestem niezależ na i bogata: jestem swoją wł asną panią.

- I chcesz pozostać ze mną?

- Z pewnoś cią, chyba ż e pan mnie nie zechce. Bę dę pań ską są siadką, pielę gniarką, gospodynią. Widzę, ż e pan samotny, bę dę pań ską towarzyszką, bę dę panu czytał a, chodził a z panem, siadywał a z panem, usł ugiwał a panu, bę dę pań skim okiem i pań ską rę ką. Nie smuć się tak, mó j drogi panie; nie bę dziesz opuszczony, dopó ki ja ż yję.

Nie odpowiedział nic. Miał minę poważ ną, jak gdyby zamyś loną; otworzył usta, zdawał o się, ż e chce coś powiedzieć, lecz znowu je zamkną ł. Zawstydził am się trochę. Moż e zbyt poś piesznie przeskoczył am konwenanse, a on, podobnie jak St. John, widział niewł aś ciwoś ć w mojej nierozwadze? W istocie, propozycję czynił am w tej myś li, w tej nadziei, ż e on pragnie mnie mieć za ż onę i ż e mi to powie - ż e mi to powie od razu.

Ponieważ jednak ż adnej na ten temat nie czynił wzmianki, tylko spochmurniał, przyszł o mi nagle na myś l, ż e omylił am się moż e i ż e w tej chwili odgrywam niemą drą rolę. Toteż zaczę ł am się ł agodnie wysuwać z jego obję ć, on jednakż e przytulił mnie jeszcze mocniej.

- Nie... nie... Jane, nie odchodź. Nie... Dotkną ł em cię, sł yszał em cię, odczuł em szczę ś cie dzię ki twej obecnoś ci, sł odycz pociechy z twoich ust; nie mogę wyrzec się tych ź ró deł radoś ci. We mnie tak mał o pozostał o, muszę posiadać ciebie. Choć ludzie ś miać się bę dą, nazwą to niedorzecznoś cią, egoizmem, dla mnie to nic nie znaczy. Dusza moja wzywa ciebie, jeś li nie zaspokoisz jej pragnień, ś miertelnie się zemś ci na swej cielesnej powł oce.

- Zostanę z tobą; już ci to przecież powiedział am.

- Tak, ale mó wią c, ż e zostaniesz ze mną, moż e masz co innego na myś li, a ja co innego.

Ty moż e zdecydował aś się być koł o mnie, usł ugiwać mi, czuwać nade mną jak dobrotliwa pielę gniareczka, gdyż dobre masz serce i szlachetną naturę, i to cię skł ania do poś wię ceń dla tych, nad któ rymi się litujesz, a mnie to niezawodnie powinno by wystarczyć. Ja zapewne powinien bym mieć teraz tylko ojcowskie uczucie dla ciebie, jak myś lisz?

No, powiedz mi...

- Bę dę myś lał a, co pan zechce; chę tnie bę dę tylko pań ską pielę gniarką, jeś li pan uważ a, ż e tak bę dzie lepiej.

- Ale ty nie moż esz zostać na zawsze moją pielę gniarką, Jane, jesteś mł oda, musisz kiedyś wyjś ć za mą ż.

- NIe dbam o zamą ż pó jś cie.

- Powinnaś dbać; gdybym był tym, czym kiedyś był em, postarał bym się, abyś o to dbał a... ale... taki ś lepy pień!

Znowu zapadł w posę pną zadumę.

Ja, przeciwnie, poweselał am i nabrał am ś wież ej otuchy. Jego sł owa pozwolił y mi zrozumieć, w czym leż ał a trudnoś ć; a ż e to dla mnie nie był o trudnoś cią, wię c i poprzednie moje zakł opotanie minę ł o. Uderzył am w ż ywszą nutę w rozmowie.

- Czas już, ż eby się ktoś zabrał do przywró cenia ci bardziej ludzkiego wyglą du - rzekł am, rozdzielają c jego gę ste i dawno nie strzyż one wł osy. -

Widzę bowiem, ż e się zamieniasz w lwa czy coś w tym rodzaju. I masz w sobie coś z Nabuchodonozora, * to pewne.

Wł osy twoje przypominają mi orle skrzydł a, a czy ci paznokcie urosł y, jak ptasie szpony, czy nie, tego jeszcze nie zauważ ył am.

Nabuchodonozor (605_#562 p. n. e. ) - kró l Babilonu, któ ry zniszczył Jerozolimę i uprowadził Ż ydó w do Babilonu.

Zasł yną ł też jako wł adca, któ ry budował wspaniał e ś wią tynie w Babilonie.

- Na tej rę ce nie mam ani dł oni, ani paznokci - rzekł wycią gają c ukrytą na piersi okaleczał ą rę kę. - Czy to nie okropny widok? Powiedz, Jane!

- Przykro na to patrzeć i przykro widzieć twoje oczy i tę bliznę z oparzenia na twoim czole, ale najgorsze jest to, ż e za to wszystko bę dę musiał a aż nadto cię kochać, rozpieszczać i psuć...

- Myś lał em, ż e ciebie wstrę t ogarnie, Jane, gdy ujrzysz moją rę kę i te blizny na twarzy.

- Tak myś lał eś? Nie mó w mi tego, bo bę dę musiał a powiedzieć coś niemił ego o twoim są dzie. A teraz puś ć mnie na chwilę, gdyż chciał abym poprawić ogień i kazać zamieś ć koł o pieca. Czy widzisz ró ż nicę, gdy dobry ogień się pali?

- Owszem, prawym okiem widzę ż ar, czerwoną mgł ę.

- A ś wiece widzisz?

- Bardzo niewyraź nie, każ dą jak jasny obł oczek.

- A mnie czy widzisz?

- Nie, moja wró ż ko, ale i tak jestem aż nazbyt szczę ś liwy, ż e mogę cię sł yszeć i dotykać.

- Kiedy jadasz kolację?

- NIe jadam jej wcale.

- Ale dzisiaj musisz coś zjeś ć. Ja jestem gł odna i ty z pewnoś cią ró wnież, tylko ty o tym nie myś lisz.

Przywoł awszy Mary postarał am się prę dko o uporzą dkowanie pokoju; przygotował am mu też smaczny posił ek. Czuł am się podniecona, ł atwo i z przyjemnoś cią rozmawiał am z nim w czasie wieczerzy i dł ugo jeszcze potem. Nie potrzebował am krę pować się, hamować wesoł oś ci i oż ywienia przy nim; czuł am się zupeł nie swobodna, gdyż wiedział am, ż e mu się podobam.

Wszystko, co mó wił am albo czynił am, zdawał o się pocieszać go i oż ywiać. Rozkoszna ś wiadomoś ć! Dzię ki niej mogł am być naprawdę sobą, w jego obecnoś ci ż ył am cał ą peł nią, a on w mojej. Chociaż niewidomy, uś miechał się, radoś ć zaś witał a na twarzy, któ rej wyraz zł agodniał, nabrał ciepł a.

Po kolacji zaczą ł mi zadawać mnó stwo pytań, mianowicie: gdzie był am, co robił am, jakim sposobem go odnalazł am. Ja jednakż e dawał am mu tylko czę ś ciowe odpowiedzi, za pó ź no już był o tego wieczoru, by wchodzić w szczegó ł y. Nie chciał am zresztą dotykać ż adnej gł ę bszej struny ani otwierać w jego sercu nowego ź ró dł a wzruszeń. Chwilowo jedynym moim celem był o pokrzepić go i rozweselić. Oż ywił się też i rozweselił, jak powiedział am, ale jeszcze nie na dobre. Skoro tylko chwila milczenia przerywał a rozmowę, zaczynał się niepokoić, dotykał mnie, a potem mó wił:

- Czy jesteś naprawdę ludzką istotą, Jane? Czyś tego pewna?

- Sumiennie w to wierzę.

- Ale jakim sposobem mogł aś się tak nagle pojawić przy moim opuszczonym ognisku w ten smutny i ciemny wieczó r? Wycią gną ł em rę kę, ż eby odebrać szklankę wody od sł uż ą cej, a ty mi ją podał aś, zapytał em o coś spodziewają c się, ż e odpowie mi ż ona Johna, a twó j gł os przemó wił do mojego ucha.

- Bo weszł am do pokoju z tacą zamiast Mary.

- I ta godzina, któ rą teraz spę dzam z tobą, jest jakaś zaczarowana. Nikt nie moż e wiedzieć, jakie straszne, ponure, beznadziejne ż ycie pę dził em od dł ugich miesię cy.

Nic nie robią c, nie spodziewają c się niczego, nie rozró ż niają c dnia od nocy. Czuł em tylko wraż enie zimna, gdy pozwolił em, by ogień wygasł, gł odu, gdy zapomniał em jeś ć, a przy tym bezustanny smutek, chwilami prawdziwy szał tę sknoty za moją Jane. Gorę cej pragną ł em odzyskania jej niż utraconego wzroku. I jak to być moż e, ż e Jane jest ze mną i mó wi, ż e mnie kocha? Czy mi nie zniknie tak nagle, jak się zjawił a? Lę kam się, ż e jutro jej nie odnajdę.

Zwykł a, codzienna uwaga, wyrywają ca go z toku drę czą cych myś li, był aby, tego był am pewna, najlepszym sposobem uspokojenia go w tym stanie umysł u.

Przesunę ł am palcem po jego brwiach i powiedział am, ż e są spalone i ż e zaaplikuję mu ś rodek, od któ rego odrosną tak szerokie i czarne, jak dawniej.

- Na co się przyda czynić mi dobrze, duchu dobroczynny, skoro w jakiejś niefortunnej chwili znowu mnie opuś cisz, znikniesz jak cień, a nie bę dę wiedział, doką d i jak i już cię potem wię cej nie odnajdę?

- Czy masz przy sobie grzebyk?

- Na co ci to, Jane?

- Chciał abym przeczesać tę splą taną, czarną grzywę.

Przyglą dają c ci się z bliska, widzę, ż e strasznie wyglą dasz.

Mó wisz, ż e jestem wró ż ką, ale to pewne, ż e ty podobniejszy jesteś do wilkoł aka.

- Czy jestem bardzo ohydny, Jane?

- Bardzo, mó j panie, zawsze był eś brzydki, to wiadomo.

- Hm! Zł oś liwoś ć nie wygasł a w tobie, gdziekolwiek przebywał aś.

- A jednak przebywał am z bardzo dobrymi ludź mi, z ludź mi lepszymi od ciebie, sto razy lepszymi; z ludź mi o poję ciach i poglą dach, jakich ty nigdy w ż yciu nie wyznawał eś, z ludź mi szlachetnymi i wzniosł ymi.

- Z kimż e ty, u licha, przebywał aś?

- Jeż eli tak się bę dziesz krę cił, wyrwę ci wł osy z gł owy, a wtedy moż e przestaniesz wą tpić, ż e jestem z krwi i koś ci.

- Z kim przebywał aś, Jane?

- Dziś wieczó r nie wycią gniesz tego ze mnie, musisz poczekać do jutra. Jeż eli przerwę opowieś ć w poł owie, bę dzie to rodzajem zadatku, ż e ukaż ę się przy ś niadaniu, aż eby ją dokoń czyć. Ale, ale... muszę pamię tać, aż eby nie zjawić się wtedy jedynie ze szklanką wody, muszę przynieś ć przynajmniej jedno jajko, nie mó wią c już o przysmaż onej szynce.

- Ty drwią cy odmień cze z rodu wró ż ek, choć ludzie cię wychowali! Od roku tak się nie czuł em jak teraz przy tobie.

Gdyby Saul mó gł był mieć ciebie za swego Dawida, wypę dzanie diabł ó w obył oby się bez pomocy harfy.

- Dosyć, już eś uczesany i wyglą dasz przyzwoicie. Ale teraz doś ć. Był am w podró ż y przez ostatnie trzy dni i jestem zmę czona. Dobranoc.

- Jeszcze sł ó wko, Jane. Czy tam był y tylko kobiety w tym domu, gdzie przebywał aś?

Roześ miał am się i uciekł am, i ś miał am się jeszcze wbiegają c na schody.

„Doskonał a myś l! - myś lał am z radoś cią. - Widzę, ż e przez pewien czas bę dę miał a czym wypł aszać jego melancholię. ”

Nazajutrz rano bardzo wcześ nie sł yszał am, ż e już wstał, rusza się i chodzi po pokojach. Jak tylko Mary zeszł a, usł yszał am szereg pytań: „Czy jest tutaj panna Eyre? ”, a potem: „Któ ry pokó j jej daliś cie? Czy tylko suchy? Czy panna Eyre wstał a?

Idź i zapytaj, czy jej czego nie potrzeba i kiedy zejdzie na dó ł? ”

Zeszł am, kiedy przypuszczał am, ż e zanosi się na ś niadanie.

Wchodzą c do pokoju cichutko, mogł am mu się przypatrzyć, zanim on spostrzegł moją obecnoś ć.

Ż ał osny, doprawdy, był widok tego silnego ducha zgnę bionego cielesnym kalectwem. Siedział w fotelu cicho, lecz niespokojnie, peł en oczekiwania. Mocne rysy powlekał stał y już teraz smutek.

Twarz jego przypominał a mi zgaszoną lampę, czekają cą, by ją ktoś znowu zapalił. Ale niestety! on sam nie mó gł już teraz wzniecić w sobie oż ywienia: mó gł to uczynić tylko ktoś inny. Zamierzał am być wesoł a i swobodna, lecz ta bezradnoś ć silnego mę ż czyzny wzruszył a mnie do gł ę bi. Mimo to zagadnę ł am go, jak mogł am najż ywiej:

- Mamy dziś jasny, sł oneczny ranek; deszcz ustał, wszystko delikatnie lś ni się jeszcze po nim, wkró tce zaprowadzę cię na przechadzkę.

Rozniecił am ś wiatł o.

Rozpromienił a mu się twarz.

- Ach, wię c jesteś tutaj naprawdę, mó j skowronku! Przyjdź do mnie. Nie uleciał aś, nie znikł aś? Godzinę temu sł yszał em jednego z twoich krewniaczkó w, ś piewał wysoko nad lasami, ale w piosence jego nie był o dla mnie muzyki, tak jak wschodzą ce sł oń ce nie miał o dla mnie promieni. Wszelka muzyka ś wiata jest dla mnie w mowie mojej Jane (na szczę ś cie nie jest ona milczą ca z natury). Wszelkie ciepł o sł oń ca jest dla mnie w jej bliskoś ci.

Poczuł am ł zy w oczach sł yszą c to przyznanie się do zależ noś ci.

Jak gdyby kró lewski orzeł, przykuty ł ań cuchem do jednego miejsca, musiał bł agać wró bla, aż eby go karmił. Nie chciał am jednak być pł aczliwa, otarł am sł one krople i zakrzą tnę ł am się koł o ś niadania.

Czas przed poł udniem spę dziliś my przeważ nie na ś wież ym powietrzu. Wyprowadził am go z wilgotnego i dzikiego lasu na wesoł e pola. Opisywał am mu, jak wspaniale są zielone, jak deszcz odś wież ył kwiaty i ż ywopł oty, jak przeczysty jest bł ę kit nieba. Znalazł am mu miejsce do odpoczynku w osł onię tym prześ licznym zaką tku na suchym pniu. Pozwolił am mu, by mnie posadził na kolanach, i dlaczego miał am mu tego zabronić, kiedy był o nam lepiej blisko siebie niż z daleka?

Pilot leż ał obok nas, cisza panował a dokoł a. Nagle on, tulą c mnie w ramionach, wybuchną ł:

- Okrutny, okrutny zbiegu! O, Jane, co ja czuł em, gdy spostrzegł em, ż e uciekł aś z Thornfield, i gdy nie mogł em nigdzie cię odnaleź ć, gdy przeszukawszy twó j pokó j przekonał em się, ż e nie zabrał aś pienię dzy ani niczego, co by ci je mogł o zastą pić! Naszyjnik z pereł, któ ry ci ofiarował em, leż ał nietknię ty w pudeł ku, kuferki pozostawił aś zamknię te, zwią zane sznurami, tak jak był y przygotowane do podró ż y poś lubnej. Zadawał em sobie pytanie, jak sobie da radę moje kochanie, tak ogoł ocone ze wszystkiego, bez grosza? I jakż e dał aś sobie raadę? Opowiedz mi teraz.

Tak zachę cona, zaczę ł am mu opowiadać zeszł oroczne przeż ycia. Zł agodził am znacznie wspomnienia owych trzech dni wę dró wki i gł odu. Chciał am mu oszczę dzić daremnej przykroś ci, a jednak nawet to, co mu opowiedział am, zranił o jego wierne serce gł ę biej, niż są dził am. Dowodził, ż e nie powinnam był a odejś ć nie zabrawszy jakichś pienię dzy; powinnam mu był a powiedzieć o swym zamiarze. Powinnam mu był a zaufać, nigdy nie był by mnie zmuszał, bym został a jego kochanką. Choć tak gwał towny wydawał się w swojej rozpaczy, w istocie kochał mnie zanadto szczerze i czule, by chciał być moim tyranem. Był by mi oddał poł owę swego mają tku, nie ż ą dają c nawet pocał unku w zamian, bylebym nie odeszł a sama w ś wiat. Musiał am, był tego pewny, przecierpieć wię cej, niż mu wyznaję.

- Mniejsza z tym, co przecierpiał am, trwał o to kró tko.

I zaczę ł am mu opowiadać, jak został am przyję ta w Moor House, jak otrzymał am stanowisko nauczycielki itd., nastę pnie, jak spadł na mnie mają tek, jak odkrył am moich krewnych.

Oczywiś cie imię St. Johna Riversa czę sto zjawiał o się w moim opowiadaniu. Gdy skoń czył am, pan Rochester natychmiast podchwycił to imię.

- Ten St. John zatem jest twoim kuzynem?

- Tak.

- Duż o o nim mó wisz: czy ty go lubisz?

- To bardzo dobry czł owiek, nie mogł abym go nie lubić.

- Dobry czł owiek. Czy to znaczy, ż e jest przyzwoitym i godnym pię ć dziesię cioletnim mę ż czyzną, czy co to znaczy?

- St. John ma dopiero dwadzieś cia dziewię ć lat.

- Jeune encore (Jeszcze mł ody.

- Fr. ), jak mó wią Francuzi. Czy jest niskiego wzrostu, flegmatyczny i brzydki? Czy jego dobroć polega raczej na braku wyraź nych win niż na wszelkich cnotach?

- St. John jest niezmordowanie czynny. Ż yje tylko pragnieniem speł nienia wielkich, wzniosł ych czynó w.

- Ale jego umysł jest prawdopodobnie raczej ograniczony? Ma dobre chę ci, ale wzruszasz ramionami, gdy sł uchasz, co mó wi?

- St. John mał o mó wi, a to, co mó wi, jest zawsze trafne. Umysł ma wybitny, powiedział abym, ż e nie tyle wraż liwy, ile potę ż ny.

- Jest to wię c czł owiek zdolny?

- Bardzo.

- I prawdziwie wykształ cony?

- NIe tylko wykształ cony, ale gł ę boko uczony.

- Ale mó wił aś, zdaje mi się, ż e jego maniery nie są w twoim guś cie, jest to zarozumiał y pedant i trą ci kaznodzieją?

- Nic nie mó wił am o jego manierach, ale musiał abym mieć bardzo zł y smak, gdyby mi się nie podobał y. Jest dobrze wychowany, taktowny i spokojny.

- Zapomniał em, jak opisywał aś jego wyglą d, to nieobyty wikary, duszą cy się w biał ym, ciasnym koł nierzyku, chodzą cy jak na szczudł ach w butach o grubych podeszwach, co?

- St. John dobrze się ubiera.

Jest to przystojny mę ż czyzna, wysoki blondyn o niebieskich oczach i greckim profilu.

- (Na stronie) A niechaj go diabli! (Do mnie) Czy lubił aś go, Jane?

- Tak, lubił am go, ale już mnie przedtem o to pytał eś!

Spostrzegł am, naturalnie, co się ś wię ci. Zazdroś ć go opanował a i ukł uł a, ale to był o ukł ucie zbawienne, gdyż wyrywał o go z drę czą cych szponó w melancholii. Nie chciał am przeto natychmiast uś pić ż mii zazdroś ci.

- Moż e by pani zechciał a zejś ć z moich kolan, panno Eyre - usł yszał am trochę niespodziewaną uwagę.

- Dlaczego, panie Rochester?

- Obraz, któ ry pani w tej chwili nakreś lił a, przedstawia kontrast trochę zanadto uderzają cy. Bardzo ł adnie opisał a pani urodziwego Apollina. Widzi go pani w myś li - wysokiego, niebieskookiego, o jasnych wł osach i greckim profilu. A oczy pani spoczywają na Wulkanie, prawdziwym kowalu, ś niadym, o szerokich barach i kalece w dodatku.

- Nigdy mi to na myś l nie przyszł o, ale pan doprawdy jest raczej podobny do Wulkana.

- Wię c proszę, niechż e mnie pani opuś ci, ale zanim pani pó jdzie (tu przytrzymał mnie silniej niż dotą d), proszę mi ł askawie odpowiedzieć na parę pytań.

- Na jakie pytania, panie Rochester?

Teraz wzią ł mnie w krzyż owy ogień pytań.

- St. John dał ci posadę nauczycielki w Morton, zanim się dowiedział, ż e jesteś jego krewną?

- Tak, panie.

- Czy czę sto go widywał aś?

Czy odwiedzał szkoł ę niekiedy.

- Codziennie.

- Czy pochwalał twoje plany, Jane? Wiem, ż e musiał y być mą dre, gdyż z ciebie takie zdolne stworzenie!

- Owszem, pochwalał je.

- Z pewnoś cią odnajdywał w tobie wiele rzeczy, któ rych się nie spodziewał znaleź ć? Pod pewnymi wzglę dami jesteś niezwykle wykształ cona.

- Nic o tym nie wiem.

- Mó wił aś, ż e miał aś mieszkanko obok szkoł y. Czy Rivers przychodził tam odwiedzać ciebie?

- Czasami.

- Wieczorami?

- Raz czy dwa razy.

Tu nastą pił o milczenie.

- Jak dł ugo mieszkał aś z nim i jego siostrami po odkryciu waszego pokrewień stwa?

- Pię ć miesię cy.

- Czy Rivers wiele czasu spę dzał z rodziną?

- Owszem, pokó j bawialny od podwó rza sł uż ył do pracy jemu i nam; on siedział pod oknem, a my przy stole.

- Czy duż o pracował?

- Bardzo duż o.

- Nad czym?

- Studiował ję zyk hindustań ski.

- A ty tymczasem co robił aś?

- Z począ tku uczył am się niemieckiego.

- Czy to on ciebie uczył?

- On nie zna niemieckiego.

- Czy niczego cię nie uczył?

- Owszem, trochę hindustań skiego.

- Rivers uczył ciebie hindustań skiego?

- Tak, panie.

- I swoje siostry takż e?

- Nie!

- Tylko ciebie?

- Tylko mnie.

- Czy prosił aś go, ż eby cię uczył?

- Nie.

- On sam chciał cię uczyć?

- Tak jest.

Znowu milczenie.

- Dlaczego chciał cię uczyć?

Na có ż mó gł się tobie przydać ję zyk hindustań ski?

- On pragną ł zabrać mnie z sobą do Indii.

- Ach! oto dotarł em do ją dra cał ej sprawy. Wię c on chciał się z tobą oż enić?

- Prosił mnie, bym został a jego ż oną.

- To wymysł, to bezczelny wymysł, ż eby mnie rozdraż nić.

- Bardzo pana przepraszam, ale to dosł owna prawda. Prosił mnie i tę proś bę powtarzał kilkakrotnie i z takim uporem, na jaki tylko pan potrafił by się zdobyć.

- Panno Eyre, powtarzam, moż e mnie pani opuś cić. Ileż razy mam pani powtarzać to samo? Dlaczego siedzi pani uporczywie na moich kolanach, kiedy powiedział em pani, ż eby pani wstał a?

- Dlatego, ż e mi tu dobrze.

- Nie, Jane, nie jest ci tu dobrze, gdyż serce twoje nie przebywa ze mną. Oddał aś serce swemu kuzynowi. Ach, do tej chwili myś lał em, ż e moja mał a Jane jest tylko moją! Wierzył em, ż e mnie kocha, nawet wtedy, gdy mnie opuś cił a, był a to kropla sł odyczy w kielichu goryczy.

Choć tak dł ugo byliś my rozdzieleni, choć tak gorą cymi ł zami oblał em nasze rozstanie, nigdy nie przypuszczał em, ż e gdy ja opł akuję, ona kocha innego!

Ale daremnie narzekać, Jane, opuś ć mnie, odejdź i wyjdź za Riversa.

- Wię c niech mnie pan zrzuci z kolan, gdyż nie zejdę z wł asnej woli.

- Jane, ja tak lubię ton twojego gł osu, któ ry zawsze budzi we mnie nadzieję, bo brzmi tak szczerze. Sł yszą c go przenoszę się wstecz o rok.

Zapominam, ż eś zadzierzgnę ł a nowe wię zy. Ale nie chcę być gł upcem. Idź...

- Doką d mam iś ć, panie?

- Wł asną drogą... z mę ż em, któ rego wybrał aś.

- A kto nim jest?

- Przecież wiesz, ten St. John Rivers.

- On nie jest moim mę ż em i nigdy nim nie bę dzie. On mnie nie kocha ani ja jego nie kocham. On kocha (o ile potrafi kochać, ale inaczej niż pan) pię kną, mł odą pannę imieniem Rozamunda. Chciał się ze mną ż enić jedynie dlatego, ponieważ są dził, ż e był abym odpowiednią ż oną dla misjonarza, czym Rozamunda nie był aby. St. John jest dobry i wielki, ale surowy, a w stosunku do mnie zimny jak lodowiec. On nie jest podobny do pana, nie czuję się dobrze przy nim, obok niego ani z nim. Nie ma dla mnie pobł aż liwoś ci ani ciepł ych uczuć. Nic go we mnie nie pocią ga, nawet moja mł odoś ć.

Widzi we mnie tylko kilka poż ytecznych wł aś ciwoś ci umysł u... Wię c mamż e pana opuś cić i wracać do niego?

Zadrż ał am mimo woli i instynktownie przycisnę ł am się bliż ej do mego ociemniał ego, ukochanego pana. Uś miechną ł się.

- Co mó wisz, Jane! Czy to prawda? Czy istotnie tak się mają sprawy mię dzy tobą a Riversem?

- Jak najbardziej, mó j panie!

O, nie potrzebujesz być zazdrosny! Chciał am się z tobą odrobinę podroczyć, aż ebyś się trochę otrzą sną ł ze smutku.

Myś lał am, ż e gniew bę dzie lepszy od zgryzoty. Ale jeż eli pragniesz, bym cię kochał a, gdybyś mó gł poją ć, jak bardzo cię kocham, był byś dumny i zadowolony. Cał e moje serce jest twoje, mó j panie: do ciebie należ y i z tobą pozostanie, gdyby nawet los wygnał mnie od ciebie na zawsze.

I znowu, gdy mnie cał ował, bolesne myś li zasę pił y mu twarz.

- Mó j wygasł y wzrok! Moje kalectwo! - szepną ł z ż alem.

Pogł askał am go na pociechę.

Wiedział am, o czym myś li, i miał am ochotę przemó wić za niego, ale nie ś miał am. Gdy odwró cił twarz na chwilę, ujrzał am ł zę spł ywają cą spod przywartej powieki i staczają cą się po mę skim policzku. Serce moje wezbrał o.

- Nie jestem lepszy od starego, piorunem strzaskanego kasztanu w Thornfield - zauważ ył. - Jakież prawo miał aby tamta ruina prosić mł ody pną cz, by ś wież oś cią zakrył jej zniszczenie?

- NIe jesteś ż adną ruiną, nie jesteś drzewem strzaskanym przez piorun, jesteś mł ody i mocny.

Roś liny bę dą rosł y dokoł a ciebie, czy bę dziesz je o to prosił, czy nie, gdyż cieszyć się bę dą twoim dobroczynnym cieniem. A rosną c, bę dą się chylić ku tobie i oplatać dokoł a ciebie, ponieważ twoja sił a da im takie bezpieczne oparcie.

Uś miechną ł się znowu, widocznie pocieszał y go moje sł owa.

- Ty masz na myś li przyjació ł, Jane? - zapytał.

- Tak, przyjació ł - odpowiedział am wahają c się trochę, miał am bowiem na myś li wię cej niż przyjació ł, ale nie wiedział am, jakiego innego mam uż yć sł owa. On mi dopomó gł.

- Ach, Jane! Ale ja pragnę ż ony!

- Doprawdy, mó j panie?

- Tak, czy to dla ciebie nowina?

- Naturalnie, nic pan o tym nie wspomniał.

- Czy to niepoż ą dana nowina?

- To zależ y od okolicznoś ci, od tego, kogo pan wybierze.

- Ty wybierz za mnie, Jane.

Zgodzę się na twoją decyzję.

- Niechż e wię c pan tę wybierze, któ ra pana kocha najlepiej.

- To już wolę wybrać tę, któ rą ja najlepiej kocham. Czy chcesz być moją ż oną, Jane?

- Tak, mó j panie.

- Ż oną biednego ś lepca, któ rego bę dziesz musiał a prowadzić za rę kę?

- Tak, chcę!

- Ż oną kaleki o dwadzieś cia lat starszego od ciebie, któ remu bę dziesz musiał a usł ugiwać?

- Tak, chcę.

- Czy to prawda, Jane?

- Najprawdziwsza prawda.

- O moje kochanie! Niechaj cię Bó g bł ogosł awi i niech ci wynagrodzi!

- Panie Rochester, jeż eli kiedykolwiek w ż yciu speł nił am dobry uczynek, miał am myś l dobrą, zmó wił am szczerą i niewinną modlitwę, powzię ł am poczciwy zamiar, mam za to teraz nagrodę. Być twoją ż oną to dla mnie najwię ksze szczę ś cie w ż yciu.

- Ponieważ lubisz się poś wię cać.

- Poś wię cać! Có ż poś wię cam?

Gł ó d w zamian za pokarm, oczekiwanie za zadowolenie. Mieć prawo obją ć ramionami to, co cenię, przycisną ć usta do tego, co kocham, oprzeć się na tym, czemu ufam, czy to znaczy się poś wię cać? Jeż eli tak, to zaiste lubię się poś wię cać.

- Ale trzeba bę dzie znosić moje kalectwo, Jane, cią gle patrzeć na moje braki.

- Te dla mnie nie istnieją.

Kocham cię jeszcze bardziej teraz, kiedy mogę ci być rzeczywiś cie uż yteczna, niż wtedy, kiedy dumny i niezależ ny gardził eś wszelką inną rolą opró cz roli dawcy i opiekuna.

- Ja dotychczas nie cierpiał em pomocy, nie znosił em, by mnie prowadzono, teraz czuję, ż e bę dzie inaczej. Nie lubił em brać w rę kę dł oni sł ugi, ale mił o jest poczuć, ż e rę kę moją otaczają drobne paluszki Jane.

Wolał em zupeł ną samotnoś ć niż cią gł ą obecnoś ć ludzi najemnych, ale mił e usł ugi Jane bę dą ź ró dł em cią gł ej radoś ci. Jane mi odpowiada, ale czy ja jej odpowiadam?

- W każ dym calu, mó j panie.

- Skoro tak jest, nie mamy na co czekać, musimy się pobrać natychmiast.

Wyglą dał oż ywiony i mó wił z zapał em, budził a się w nim dawna gwał townoś ć.

- Musimy się poł ą czyć bez zwł oki, Jane. Trzeba tylko wydostać licencję, a potem weź miemy ś lub.

- Panie Rochester, wł aś nie spostrzegł am, ż e sł oń ce dobrze się już przechylił o na zachó d i Pilot poszedł do domu na obiad.

Niech mi pan pozwoli spojrzeć na swó j zegarek.

- Przypnij go sobie do paska.

Ż anetko, mnie on niepotrzebny.

- Dochodzi czwarta. Nie czujesz gł odu?

- Za dwa dni musi odbyć się nasz ś lub, Jane. Mniejsza teraz o pię kne suknie i klejnoty, wszystko to nic nie warte.

- Sł oń ce wysuszył o kropelki deszczu. Wietrzyk ustał, zrobił o się gorą co.

- Czy wiesz, Jane, ż e mam twó j naszyjnik z pereł ek na szyi pod krawatem? Noszę go stale od dnia, gdy stracił em swó j skarb jedyny, jako pamią tkę po tobie.

- Wró cimy do domu przez las, droga w cieniu bę dzie milsza.

Snuł wą tek myś li nie zważ ają c na mnie.

- Ty mnie zapewne uważ asz za niereligijnego ł otra, ale moje serce wł aś nie teraz wzbiera wdzię cznoś cią ku dobrotliwemu Bogu. Bó g nie patrzy tak jak czł owiek, ale widzi o wiele jaś niej, nie są dzi tak jak czł owiek, ale o wiele mą drzej.

Ź le postą pił em, był bym skalał mó j niewinny kwiatek, tchną ł winę na jego czystoś ć.

Wszechmogą cy mi go odebrał. Ja w zuchwał ym buncie nieledwie przeklinał em boskie zrzą dzenie, zamiast poddać się wyrokowi, bluź nił em mu. Boska sprawiedliwoś ć poszł a swoim torem: spadł y na mnie nieszczę ś cia, musiał em przejś ć blisko ś mierci. Jego kary są potę ż ne, a dotknę ł a mnie taka, któ ra upokorzył a mnie raz na zawsze. Ty wiesz, jak dumny był em ze swej sił y. Czymż e ona jest teraz, gdy muszę ją zdawać na obce przewodnictwo jak dziecko swoją sł aboś ć rodzicom.

W ostatnich czasach dopiero... w ostatnich czasach zaczą ł em widzieć i uznawać rę kę Boż ą w mej niedoli. Zaczą ł em odczuwać wyrzut sumienia, ż al, pragnienie pogodzenia się ze Stwó rcą.

Zaczą ł em modlić się niekiedy, bardzo kró tkie to był y modlitwy, ale bardzo szczere.

Parę dni temu, mogę nawet porachować dni... przed czterema dniami, zeszł ego poniedział ku w nocy, opanował mnie dziwny nastró j: ż al zastą pił rozpacz, smutek - posę pne przygnę bienie.

Od dawna miał em wraż enie, ż e skoro nigdzie nie mogę cię odnaleź ć, wię c musisz być martwa. Pó ź no owej nocy - był o to moż e mię dzy jedenastą a dwunastą - zanim udał em się na spoczynek, bł agał em Boga, by jeż eli to zgadza się z Jego wolą, zabrał mnie wkró tce z tego ś wiata i dopuś cił do tamtego, gdzie jeszcze mogł em mieć nadzieję poł ą czenia się z Jane.

Siedział em w pokoju przy otwartym oknie. Koił o mnie balsamiczne powietrze nocne.

Chociaż nie mogł em widzieć gwiazd, niewyraź na, ś wietlista mgieł ka zwiastował a mi obecnoś ć księ ż yca. Tę sknił em za tobą, Jane! Och, jak tę sknił em za tobą, duszą i ciał em! Pytał em Boga w mę ce i pokorze, czy nie doś ć dł ugo jestem opuszczony, dotknię ty smutkiem, udrę czony, czy nie zaznam nareszcie szczę ś cia i spokoju. Uznawał em, ż e zasł uż ył em na wszystkie cierpienia, skarż ył em się, ż e już wię cej znieś ć nie mogę, i nagle, mimo woli, cał e pragnienie mego serca wydarł o mi się z ust sł owami: „Jane! Jane!

Jane! ”

- Czy wymó wił eś gł oś no te sł owa?

- Tak, Jane. Gdyby mnie kto sł yszał, pomyś lał by, ż e zwariował em, z tak szaloną wymó wił em je energią.

- A dział o się to w poniedział ek nocą, okoł o pó ł nocy?

- Tak, ale czas tutaj nic nie stanowi. To, co nastą pił o, jest najdziwniejsze. Pomyś lisz, ż e jestem zabobonny, moż e trochę był em i jestem przesą dny, pomimo to jest to rzeczywista prawda, prawda w każ dym razie, ż e sł yszał em to, o czym opowiadam.

Otó ż, gdy zawoł ał em: „Jane!

Jane! Jane! ”, odpowiedział mi gł os - ską d pochodził, nie wiem, ale czyj był, poznał em - odpowiedział mi: „Idę! Czekaj na mnie! ”, a w chwilę potem z wiatrem doleciał mnie szept: „Gdzie jesteś? ”

Powiem ci, o ile potrafię, jaką myś l, jaki obraz sł owa te nasunę ł y mojej duszy. Jednakż e trudno jest wyrazić to, co chciał bym powiedzieć. Ferndean, jak widzisz, zagrzebane jest w gę stym lesie, odgł osy zapadają się gł ucho, zamierają bez echa.

To „Gdzie jesteś? ” zdawał o się wymó wione poś ró d gó r, gdyż sł yszał em echo gó rskie powtarzają ce te wyrazy.

Chł odniejszy i ś wież szy wiatr owiewał mi w owej chwili skronie, mogł em sobie wyobrazić, ż e w jakiejś dzikiej, samotnej okolicy Jane i ja spotkamy się.

Wierzę, ż e musieliś my się spotkać wtedy w duchu. Ty z pewnoś cią był aś w owej godzinie pogrą ż ona w nieś wiadomoś ci snu, Jane. Moż e to dusza twoja opuś cił a swoją siedzibę, by pocieszyć moją duszę, gdyż był y to twoje sł owa, jestem tego tak pewny jak tego, ż e ż yję.

Ja takż e w poniedział ek nocą okoł o pó ł nocy otrzymał am owo tajemnicze wezwanie. Tymi to wł aś nie sł owami odpowiedział am na nie. Wysł uchał am opowiadania pana Rochestera, ale nie opowiedział am mu tego, co mnie spotkał o. Ten zbieg wydarzeń wydał mi się zbyt niepoję ty, by go roztrzą sać. Opowiadanie moje wywarł oby gł ę bokie wraż enie na duszy mojego towarzysza, a duszy tej, na skutek cierpienia jeszcze zbyt skł onnej do melancholii, nie sł uż ył by gł ę boki cień nadprzyrodzonych moż liwoś ci. Przemilczał am wię c to i rozważ ał am we wł asnym sercu.

- Nie moż esz się przeto dziwić - mó wił dalej mó j pan - ż e gdy zjawił aś się przy mnie wczorajszego wieczoru tak niespodziewanie, trudno mi był o uwierzyć, ż e jesteś czymś wię cej niż gł osem i zjawą, któ ra rozpł ynie się w milczeniu i niebycie jak ó w pó ł nocny szept i echo gó rskie. Teraz, dzię ki Bogu! wiem, ż e jest inaczej.

Tak, dzię kuję Bogu!

Zdją ł mnie ze swych kolan i zdją wszy z czcią kapelusz, chylą c ku ziemi niewidome oczy stał w niemej modlitwie. Tylko ostatnie wyrazy wymó wił dosł yszalnie:

- Dzię kuję Stwó rcy, Panu memu, ż e są dzą c mnie nie zapomniał o mił osierdziu. Pokornie bł agam Odkupiciela, by dał mi sił ę do prowadzenia czystszego niż dotychczas ż ycia.

Po czym wycią gną ł rę kę, aż ebym go mogł a prowadzić. Uję ł am ją, przycisnę ł am na chwilę do ust, a potem pozwolił am tej drogiej rę ce otoczyć moje ramię. Bę dą c o wiele niż sza wzrostem od niego, mogł am mu sł uż yć zarazem za podporę i przewodnika. Weszliś my do lasu i zawró ciliś my ku domowi.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.