Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XXXVI



Zajaś niał dzień. Wstał am o ś wicie. Krzą tał am się ze dwie godziny ukł adają c rzeczy w pokoju, w komodach, w szafie, tak jak pragnę ł am je pozostawić na przecią g kró tkiej nieobecnoś ci. Wtem usł yszał am, ż e St. John wychodzi ze swego pokoju. Zatrzymał się pod moimi drzwiami; lę kał am się, ż e zapuka, ale nie - podsuną ł tylko kawał ek papieru pod drzwi.

Podniosł am go i przeczytał am te sł owa:

Zbyt nagle opuś cił aś mnie wczoraj wieczorem. Gdybyś był a chwilę dł uż ej pozostał a, był abyś poł oż ył a rę kę na krzyż u chrześ cijanina i na anielskiej koronie. Bę dę oczekiwał od Ciebie wyraź nej odpowiedzi, gdy powró cę za dwa tygodnie.

Tymczasem mó dl się i czuwaj, aż ebyś nie uległ a pokusie. Ufam, ż e duch jest silny, ale ciał o, jak widzę, jest mdł e. Bę dę się modlił za ciebie w każ dej godzinie.

Twó j St. John „Duch mó j - odpowiedział am w myś li - gotó w jest uczynić, co sł uszne; a ciał o moje, mam nadzieję, dosyć jest silne, by speł nić wolę Nieba, gdy raz tę wolę dokł adnie rozpozna. W każ dym razie dosyć bę dzie silne, by szukać wyjś cia z tej chmury wą tpliwoś ci i znaleź ć jasną pewnoś ć. ”

Dział o się to pierwszego czerwca, lecz ranek był chmurny i chł odny; deszcz bę bnił w szyby mojego okna. Sł yszał am, ż e otwierają się drzwi frontowe i St. John wychodzi. Spojrzawszy przez okno zobaczył am go idą cego przez ogró d i nastę pnie przez zamglone wrzosowiska w kierunku Whitcross; tam miał wsią ś ć do dyliż ansu.

„Za kilka godzin i ja pó jdę w ś lad za tobą, kuznie - pomyś lał am. - I ja mam zł apać dyliż ans w Whitcross. I ja mam kogoś, kogo chciał abym zobaczyć, o kogo chciał abym się dowiedzieć, zanim wyjadę z kraju na zawsze. ”

Dwó ch godzin jeszcze brakł o do ś niadania. Chodził am cicho po pokoju rozważ ają c zajś cie, któ re nadał o moim planom obecny kierunek. Przypominał am sobie wewnę trzne wraż enie, jakiego doś wiadczył am, gdyż mogł am je sobie przypomnieć, choć był o tak niewypowiedzianie dziwne.

Przypominał am sobie gł os, któ ry usł yszał am; znó w zadawał am sobie pytanie, ską d pł yną ł, i znó w daremnie; zdawał o mi się, ż e usł yszał am go w sobie, nie zaś z zewną trz. Zadawał am sobie pytanie, czy to był a po prostu gra nerwó w, czy zł udzenie. Nie mogł am tego poją ć ani w to uwierzyć: był o to raczej podobne do natchnienia. Przedziwny wstrzą s odczucia przyszedł jak trzę sienie ziemi i zachwiał fundamentami wię zienia, otwarł drzwi do celi duszy i zdją ł z niej wię zy: zbudził ją ze snu, a ona zerwał a się drż ą ca, nasł uchują ca, przeraż ona; wtedy zabrzmiał o po trzykroć woł anie odzywają ce się w zdumionych uszach, sercu, duchu - i duch ten bez trwogi i drż enia cieszył się jak gdyby w radosnym uniesieniu, ż e dane mu był o uczynić skuteczny wysił ek, niezależ nie od grubej cielesnej powł oki.

„Zanim minie kilka dni - mó wił am sobie koń czą c dumania - bę dę coś wiedział a o tym, któ rego gł os zdawał się mnie wzywać. Listy był y bezskuteczne, wię c sama pojadę. ”

Przy ś niadaniu oznajmił am Dianie i Mary, ż e udaję się w podró ż i bę dę co najmniej cztery dni nieobecna.

- Sama jedziesz, Jane? - zapytał y.

- Tak; ż eby zobaczyć albo zasię gną ć wiadomoś ci o przyjacielu, o któ rego od pewnego czasu jestem niespokojna.

Mogł y mi był y powiedzieć - co niewą tpliwie pomyś lał y - ż e są dził y, iż nie mam innych przyjació ł pró cz nich, gdyż przecie czę sto to mó wił am. Przy wrodzonej jednak delikatnoś ci powstrzymał y się od wszelkich uwag; jedynie Diana zapytał a mnie, czy czuję się doś ć dobrze, by mó c się puszczać w drogę.

Zauważ ył a, ż e jestem bardzo blada. Odpowiedział am jej, ż e nic mi nie dolega opró cz niepokoju, a ten mam nadzieję wkró tce usuną ć.

Przygotowywał am się wię c do drogi bez dalszych przeszkó d, bowiem nikt mnie już nie pytał i nie napominał. Moje kuzynki zrozumiał y, ż e nie zmienię planó w, i zostawił y mi cał kowitą swobodę dział ania, postę pują c tak, jak i ja bym postą pił a w podobnych okolicznoś ciach.

Opuś cił am Moor House o trzeciej po poł udniu, a zaraz po czwartej stanę ł am w Whitcross czekają c tam nadejś cia dyliż ansu, któ ry miał mnie zawieź ć do dalekiego Thornfield.

W ciszy tych pustych dró g i samotnych wzgó rz już z daleka usł yszał am, ż e nadjeż dż a. Był to ten sam dyliż ans, z któ rego rok temu wysiadł am pewnego letniego wieczoru na tym samym miejscu - jakż e zrozpaczona, bez cienia nadziei, bez celu przed sobą! Na dany znak dyliż ans się zatrzymał. Wsiadł am - nie potrzebował am już teraz cał ym swym mają tkiem opł acać jazdy. W drodze do Thornfield poczuł am się jak goł ą b pocztowy powracają cy do domu.

Był a to podró ż trwają ca trzydzieś ci sześ ć godzin.

Wyruszył am z Whitcross we wtorek po poł udniu, a wcześ nie rano nastę pnego czwartku dyliż ans staną ł przed przydroż ną gospodą, by napoić konie. Gospoda leż ał a w otoczeniu, któ rego zielone pł oty, szerokie pola i pastwiska na niskich pagó rkach (o jakż e ł agodnie z zarysu i zieleni wyglą dał y w poró wnaniu z surowymi wzgó rzami pó ł nocnoś rodkowej okolicy w Morton! ) powitał y mnie jak rysy dobrze niegdyś znajomej twarzy: tak, znał am ten krajobraz; był am pewna, ż e jestem blisko celu.

- Jak daleko stą d do Thornfield Hall? - zapytał am stajennego.

- Idą c polami, okrą gł e dwie milki, proszę pani.

„Wię c to już koniec mojej podró ż y” - pomyś lał am.

Wysiadł am, oddał am kuferek pod opiekę stajennego aż do mego powrotu. Zapł acił am za podró ż, dał am napiwek woź nicy i zamierzał am odejś ć. Dzień robił się jaś niejszy i w jego ś wietle zobaczył am nazwę gospody: „Pod herbem Rochesteró w”. Serce zabił o we mnie gł oś no: wię c jestem już na ziemi mojego pana!

I znowu serce stanę ł o; ś cisnę ł a je myś l:

„On sam, twó j pan, znajduje się moż e po drugiej stronie Kanał u. A zresztą, jeś li jest w Thornfield Hall, doką d ty ś pieszysz, kto jest tam przy nim? Obł ą kana, jego ż ona; a ty nie masz z nim nic wspó lnego; nie ś miesz przemó wić do niego ani szukać jego towarzystwa.

Daremnie się trudził aś - lepiej nie zapuszczaj się dalej.

Rozpytaj ludzi w gospodzie; oni ci wszystko powiedzą, od razu rozproszą twoje wą tpliwoś ci. Idź do tego tam czł owieka i zapytaj, czy pan Rochester przebywa w Thornfield. ”

Myś l był a rozsą dna, a jednak nie mogł am się zmusić, aby jej usł uchać. Tak się obawiał am odpowiedzi, któ ra by mnie zdruzgotał a rozpaczą. Przedł uż ać wą tpliwoś ć znaczył o przedł uż ać nadzieję. Pragnę ł am choć by raz jeszcze zobaczyć znajome ś ciany.

Tu oto był przede mną przeł az - tu był y te same pola, przez któ re biegł am ś lepa i gł ucha, oszalał a, gnana przez mś ciwą furię ś cigają cą mnie owego ranka, gdy uciekał am z Thornfield; zanim sama wiedział am, co postanowił am, już był am prawie w poł owie drogi. Jakż e prę dko szł am! Jak biegł am chwilami! Jak wytę ż ał am wzrok, by dojrzeć pierwszy zarys ddobrze znajomych laskó w! Z jakim uczuciem witał am pojedyncze znajome drzewa i przebł yski ł ą k i wzgó rz pomię dzy nimi!

W koń cu ukazał y się laski; wronie gniazda zaczernił y się gę sto; gł oś ne krakanie przerwał o ciszę poranną. Ogarnę ł a mnie przedziwna szczę ś liwoś ć: ś pieszył am naprzó d. Jeszcze jedno pole, jeszcze jedna ś cież ka i oto ukazał y się mury podwó rza, tylne zabudowania, bo drzewa z wronimi gniazdami jeszcze mi zasł aniał y sam dwó r.

„Najpierw muszę rzucić okiem na dom od frontu, bo tam jego blanki uderzą oko od razu szlachetnym kształ tem; bo tam bę dę mogł a zobaczyć okno mojego pana; moż e bę dzie stał w oknie; on wcześ nie wstaje; moż e teraz przechadza się po sadzie albo po wykł adanej kamieniami dró ż ce przed domem? Gdybym tylko mogł a go zobaczyć! Choć by przez chwilę! Przecież nie oszalał am chyba do tego stopnia, ż eby do niego pobiec? Nie wiem... nie jestem pewna. A gdyby nawet... co wtedy? Niech go Bó g ma w swojej opiece... co wtedy? Komu by się stał a krzywda, gdybym raz jeszcze zaczerpnę ł a ż ycia z jego spojrzenia? Ależ ja od zmysł ó w odchodzę; on moż e w tej chwili oglą da wschó d sł oń ca nad Pirenejami albo na spokojnym Morzu Poł udniowym. ”

Przekradł am się wzdł uż niż szego muru pod sadem i zawró cił am na rogu; w tym miejscu znajdował a się brama, wychodzą ca na ł ą kę, mię dzy dwoma filarami uwień czonymi kamiennymi kulami.

Spoza filaru mogł am spokojnie wyjrzeć i obją ć okiem peł ny front domu. Wysunę ł am gł owę ostroż nie, pragną c się przekonać, czy story w sypialniach już podniesione; blanki, okna, dł ugi front - wszystko mogł am widzieć z tego ukrytego stanowiska.

Wrony nade mną przyglą dał y mi się moż e w tej chwili. Ciekawam, co one sobie myś lał y; pewnie, ż e jestem bardzo nieś miał a, lecz powoli nabierał am ś miał oś ci.

Spojrzał am ukradkiem, a potem dł ugo patrzył am i patrzył am... aż wypadł am z ukrycia i wybiegł am na ł ą kę; i nagle stanę ł am przed frontem wielkiego budynku i zapatrzył am się weń dł ugo, uporczywie.

„Có ż za komedię nieś miał oś ci odgrywał aś z począ tku - mogł y zapytać. - Co za gł upi przejaw nietaktu obecnie? ”

Wysł uchaj mnie, czytelniku.

Kochanek widzi swoją ukochaną ś pią cą na murawie i chce się przyjrzeć jej pię knej twarzy nie budzą c jej. Skrada się cicho przez trawę starają c się nie wydać ż adnego dź wię ku.

Przystaje, bo mu się zdawał o, ż e ona się poruszył a; cofa się, za nic w ś wiecie nie chce być przez nią widziany. Wokó ł panuje cisza. On znó w rusza naprzó d.

Pochyla się nad nią, lekka zasł ona okrywa jej rysy; podnosi zasł onę, pochyla się niż ej i oczy jego poją się widokiem pię kna - ciepł ego, rozkwitł ego, cudownego w spoczynku. Jakż e przelotne był o pierwsze jego spojrzenie! A teraz zapatrzył się zapamię tale! Przejmuje go dreszcz! Nagle porywa gwał townie w ramiona tę postać, któ rej jeszcze przed chwilą nie waż ył się dotkną ć palcem! Wykrzykuje na gł os jej imię, wypuszcza ją z obję ć i patrzy na nią dzikim wzrokiem. Chwyta ją znó w w obję cia i woł a, i wpatruje się w nią, bo wie, ż e nie obudzi jej ż adnym krzykiem, ż adnym ruchem.

Myś lał, ż e jego ukochana ś pi sł odko, lecz widzi, ż e jest martwa. Z lę kliwą radoś cią sł ał am spojrzenie ku okazał emu domowi - ujrzał am sczerniał ą ruinę...

Zbyteczne, zaiste, był o skradanie się bramą! Zbyteczne zaglą danie, czy ż ycie się nie rusza za kratami okien!

Zbyteczne nasł uchiwanie, czy nie otwierają się drzwi lub czyjeś kroki nie trzeszczą na ż wirze!

Ł ą czka, ogró d, wszystko był o zdeptane i opustoszał e, portal wejś ciowy zioną ł pustką. Front domu był, jak to niegdyś widział am we ś nie: murem podobnym do skorupy - wysoki i kruchy z pozoru, podziurawiony oknami bez szyb, bez dachu, ani blankó w, ani kominó w - wszystko się zapadł o.

I wisiał o nad nim milczenie ś mierci, samotnoś ć opuszczonego pustkowia. Nie dziw, ż e listy, wysył ane pod tym adresem do ludzi, nie przynosił y odpowiedzi; ró wnie dobrze moż na by wysył ać listy do grobowych pieczar pod koś cioł em.

Poczerniał e kamienie ś wiadczył y, jakiemu losowi uległ dwó r: zniszczył go poż ar; lecz jakim sposobem wzniecony? Co się wią ż e z tym nieszczę ś ciem? Jakież straty ono sprowadził o opró cz zniszczenia w cegle, marmurze i drzewie? Czy pochł onę ł o jakie ż ycie ludzkie opró cz strat materialnych? A jeż eli tak, to czyje? Straszne pytanie: nikogo tutaj nie był o, kto by mó gł dać odpowiedź - brakł o nawet niemych ś wiadkó w, milczą cych dowodó w.

Chodzą c dokoł a skruszał ych muró w i po zniszczonym wnę trzu, przekonał am się, ż e katastrofa zaszł a już doś ć dawno. Zimowe ś niegi widocznie wpadał y przez te puste arkady, zimowe deszcze przez te okienne dziury, gdyż wś ró d przemokł ych kup gruzu pod tchnieniem wiosny wystrzelił y ł odygi roś linne. Trawa i chwasty puszczał y pę dy tu i ó wdzie pomię dzy kamieniami i opadł ymi belkami. Ale, ach! gdzież się tymczasem podziewał nieszczę sny wł aś ciciel tej ruiny? W jakim kraju? Czy zdró w, czy cał y? Mimo woli pobiegł am wzrokiem ku szarej wież y koś cioł a za bramą i zadał am sobie pytanie: „A moż e dzieli już wraz z przodkami ich marmurowe schronienie? ” Musiał am znaleź ć jaką ś odpowiedź na te pytania. A mogł o się to stać jedynie w gospodzie. Tam też niebawem powró cił am. Gospodarz sam przynió sł mi ś niadanie.

Prosił am, ż eby zamkną ł drzwi i usiadł, gdyż chcę mu zadać kilka pytań. Gdy usł uchał, sama nie wiedział am, od czego zaczą ć, tak strasznie bał am się tego, co mi powie. A przecież ruina, któ rą dopiero oglą dał am, przygotował a mnie na usł yszenie zł ej nowiny.

Gospodarz był mę ż czyzną w ś rednim wieku, przyzwoitej powierzchownoś ci.

- Pan zna Thornfield Hall, oczywiś cie? - zdoł ał am w koń cu wykrztusić.

- Tak, proszę pani, mieszkał em tam niegdyś.

„Mieszkał eś? Nie za moich czasó w - pomyś lał am - jesteś mi obcy. ”

- Był em kamerdynerem nieboszczyka pana Rochestera - dodał.

„Nieboszczyka! ” - spadł na mnie ten straszny cios, któ rego starał am się unikną ć.

- Nieboszczyka! - wykrztusił am. - Wię c pan Rochester nie ż yje?

- Ja mó wię o ojcu pana Edwarda, obecnego wł aś ciciela - wyjaś nił.

Odetchnę ł am; krew popł ynę ł a mi znó w w ż ył ach. Te sł owa upewnił y mnie, ż e pan Edward, mó j pan Rochester (niech Bó g go ma w swojej opiece, gdziekolwiek się obraca! ) ż yje przynajmniej, ż e jest „obecnym wł aś cicielem”.

Radosne sł owa! Teraz już mogł am sł uchać stosunkowo spokojnie wszystkiego, co jeszcze miał am usł yszeć. Skoro on nie leż y w grobie, mogł abym znieś ć nawet wiadomoś ć, ż e jest na drugiej pó ł kuli.

- Czy pan Rochester mieszka obecnie w Thornfield Hall? - zapytał am wiedzą c, naturalnie, jaka bę dzie odpowiedź, ale odwlekają c proste pytanie o obecne jego miejsce pobytu.

- Nie, pani, o, nie! Nikt tam teraz nie mieszka. Pani zapewne jest obca w tych stronach, inaczej był aby pani sł yszał a, co się tu stał o zeszł ej jesieni...

Thornfield Hall to zupeł na ruina; spalił o się w samą porę ż niw. Straszna katastrofa! Taka niezmierna moc cennych rzeczy zniszczona; zaledwie coś kolwiek z mebli dał o się uratować. Ogień wybuchną ł w nocy, a zanim straż poż arna dojechał a z Millcote, budynek stał cał y w pł omieniach.

Straszny to był widok! Był em tego ś wiadkiem.

- W nocy! - szepnę ł am. Tak, w Thornfield zawsze noc był a porą fatalną. - Czy wiadomo, co wywoł ał o poż ar? - zapytał am.

- Zgadywali ludzie, proszę pani, zgadywali. Mogę nawet powiedzieć, ż e został o to stwierdzone ponad wszelką wą tpliwoś ć. Moż e pani tego nie wie - tu przysuną ł się z krzesł em trochę bliż ej stoł u i mó wił cicho - ż e trzymano tam w domu pewną panią... taką niespeł na... wariatkę, jednym sł owem.

- Coś o tym sł yszał am.

- Trzymano ją w ś cisł ym odosobnieniu, proszę pani; ludzie nawet przez szereg lat nie byli zupeł nie pewni, czy ona istnieje. Nikt jej nie widział; wiedziano tylko z pogł osek, ż e taka osoba jest we dworze; ale co to za jedna, trudno był o odgadną ć. Mó wiono, ż e pan Edward przywió zł ją z zagranicy, a niektó rzy myś leli, ż e był a jego kochanką. Ale dziwna rzecz stał a się rok temu, bardzo dziwna rzecz.

Lę kał am się, ż e przyjdzie mi teraz wysł uchać wł asnej mojej historii. Starał am się przywoł ać go do gł ó wnego tematu.

- No i co z tą panią?

- Ta pani - odpowiedział - okazał a się ż oną pana Rochestera! Odkrycie to nastą pił o w najdziwniejszy sposó b. Był a tam mł oda panna we dworze, nauczycielka, w któ rej się pan Rochester...

- Ale co z poż arem? - podsunę ł am.

- Zaraz, proszę pani... w któ rej się pan Edward zakochał.

Sł uż ą ce mó wił y, ż e nigdy nie widział y kogoś tak zakochanego jak on; snuł się za nią jak cień. Sł uż ą ce go ś ledził y, jak to sł uż ą ce, mó wił y, ż e ś wiata nie widział poza nią, bo zresztą nikt opró cz niego nie widział w niej takiej pię knoś ci.

Był a to mał a, drobna osó bka, prawie tak jak dziecko. Ja sam nigdy jej nie widział em, ale opowiadał a mi o niej Lea, pokojó wka. Lea ją fbardzo lubił a. Pan Rochester miał lat okoł o czterdziestu, a ta nauczycielka nawet niecał e dwadzieś cia. Ale bo to, widzi pani, jak mę ż czyzna w jego wieku zakocha się w mł odej dziewczynie, bywa niekiedy jak urzeczony... No tak, i pan Rochester chciał się z nią oż enić.

- Tę czę ś ć historii opowie mi pan pó ź niej - przerwał am. -

Teraz zależ y mi przede wszystkim na dowiedzeniu się, z czego wynikną ł poż ar. Czy podejrzewano, ż e obł ą kana, pani Rochester, przył oż ył a do tego rę kę?

- Odgadł a pani, to zupeł nie pewne, ż e ona wzniecił a poż ar, nikt inny. Opiekował a się nią kobieta nazwiskiem Poole, bardzo umieję tna w swoim zawodzie osoba i bardzo zresztą godna zaufania, tylko ż e miał a jedną wadę - wadę czę sto spotykaną u takich pielę gniarek i dozorczyń. Miał a przy sobie buteleczkę i czasem potrafił a ł ykną ć o parę kropel za wiele. Moż na by jej darować, gdyż cię ż kie tam miał a ż ycie, ale zawsze był o to niebezpieczne, bo gdy pani Poole zasypiał a mocno po wypiciu, wariatka, przebiegł a jak czarownica, wykradał a jej klucze z kieszeni, wychodził a z pokoju i snuł a się po domu wyrzą dzają c zł oś liwe szkody i robią c to, co jej przyszł o do gł owy.

Powiadają, ż e raz o mał o nie spalił a swego mę ż a w ł ó ż ku, ale ja o tym nic nie wiem. Tej nocy jednak najpierw zapalił a firanki i portiery w pokoju obok swojego, a potem zeszł a na niż sze pię tro i dostał a się do pokoju, któ ry był przedtem pokojem nauczycielki (zdawał oby się, ż e coś wiedział a o tym, jak sprawy stoją, i miał a zł oś ć do niej), i tam podpalił a ł ó ż ko; na szczę ś cie nikt na nim nie spał.

Nauczycielka uciekł a dwa miesią ce przedtem; a chociaż pan Rochester poszukiwał jej jak czegoś najdroż szego w ś wiecie, nie mó gł się o niej niczego dowiedzieć; zupeł nie zdziczał, moż na by powiedzieć, ż e się wś ciekł, gdy go ten zawó d spotkał: nigdy nie był czł owiekiem powś cią gliwym, ale teraz, gdy ją utracił, stał się niebezpieczny. A do tego chciał być zupeł nie sam.

Odesł ał panią Fairfax, zarzą dczynię, gdzieś daleko do jej rodziny, ale zrobił to ł adnie, gdyż wyznaczył jej doż ywotnią pensję, a ona na to zasł uż ył a, bo był a bardzo dobrą kobietą. Pannę Adelę, swoją wychowanicę, umieś cił w szkole.

Zerwał ze wszystkimi znajomymi, z cał ą okoliczną szlachtą, i zamkną ł się jak pustelnik we dworze.

- Jak to! Wię c nie wyjechał z Anglii?

- On miał by wyjechać z Anglii?

Gdzież tam! Nie ruszał się za pró g swego domu, chyba nocą; a wtedy to jak duch chodził i chodził po ogrodzie, po sadzie, zupeł nie jak gdyby był zmysł y postradał; bo, wedle mojego rozumienia, tak też i był o: gdyż tak ż wawego, ś miał ego, mą drego pana, jakim on był, zanim mu ta maleń ka nauczycielka weszł a w drogę, nie widział a pani chyba w ż yciu. W winie, kartach, wyś cigach nie lubował się, jak to czyni wielu, i nie był znó w tak bardzo pię kny; ale miał rzadką, prawdziwie mę ską odwagę i wolę. Bo widzi pani, ja go znał em od mał ego chł opca; nieraz myś lał em sobie: bodajby byli w morzu utopili tę pannę Eyre, zanim przybył a do Thornfield Hall.

- Wię c pan Rochester był w domu, gdy ten poż ar wybuchł?

- Tak, owszem; i poszedł na strych, gdy wszystko gorzał o na gó rze i na dole, i wyrzucił sł uż ą ce z ł ó ż ek, i sam im pomó gł zejś ć na dó ł, a potem wró cił, ż eby wariatkę ż onę wydobyć z jej celi. A wtedy zawoł ano ku niemu, ż e ona jest na dachu, gdzie też stał a wymachują c rę koma nad blankami i wydają c takie krzyki, ż e moż na ją był o sł yszeć o milę; ja sam ją sł yszał em i widział em na wł asne oczy. Był a to duż a kobieta i miał a dł ugie, czarne wł osy; na tle pł omieni widać był o, ż e spł ywają jej na plecy.

Był em ś wiadkiem, i wielu innych opró cz mnie ró wnież, jak pan Rochester przez drzwi w dachu wyszedł na dach; sł yszeliś my, jak woł ał: „Berto! ” Widzieliś my, jak zbliż ał się do niej; a wtedy, proszę pani, ona wrzasnę ł a i spadł a z dachu na bruk.

- Nież ywa?

- Nież ywa! Tak, nież ywa jak te kamienie umazane jej mó zgiem i krwią.

- Wielki Boż e!

- Tak, pani, to był o straszne!

Wzdrygną ł się.

- A pó ź niej? - dopytywał am.

- I có ż, proszę pani, pó ź niej dom spalił się do fundamentó w: pozostał y tylko szczą tki muró w.

- Czy jeszcze kto wię cej stracił ż ycie?

- Nie, a moż e nawet był oby lepiej...

- Nie rozumiem pana...

- Biedny pan Edward! - westchną ł. - Czyż mogł em się kiedy spodziewać, ż e zobaczę coś takiego! Niektó rzy mó wią, ż e to sprawiedliwa kara za to, ż e ukrywał swoje pierwsze mał ż eń stwo, a chciał poją ć drugą ż onę, chociaż pierwsza ż ył a; ale ja go ż ał uję.

- Pan przecież powiedział, ż e pan Rochester ż yje! - wykrzyknę ł am.

- Tak, tak, on ż yje; ale wielu myś li, ż e lepiej by był o, gdyby nie ż ył.

- Dlaczego? Jak to? - zdrę twiał am. - Gdzież on jest? - zapytał am - czy w Anglii?

- Tak... tak... w Anglii; z Anglii, myś lę, wyjechać nie moż e, jest teraz zwią zany z miejscem.

Có ż to był a za mę ka! A ten czł owiek przedł uż ał ją jakby naumyś lnie.

- Jest cał kowicie ś lepy - rzekł w koń cu. - Tak, pan Edward cał kowicie zaniewidział.

Lę kał am się gorszej wieś ci.

Lę kał am się, ż e zmysł y postradał. Zbierają c sił y zapytał am, co spowodował o to nieszczę ś cie.

- To wszystko z powodu jego odwagi i, mó gł by ktoś powiedzieć, ponieką d z powodu jego dobroci, proszę pani; nie chciał opuś cić domu, dopó ki wszyscy przed nim nie wyszli.

Gdy w koń cu schodził po wielkich schodach, kiedy już pani Rochester rzucił a się był a z blankó w, rozległ się wielki ł oskot - wszystko się zapadł o.

Wyję to go spod gruzó w ż ywego, ale srodze pokaleczonego: jakaś belka upadł a w ten sposó b, ż e czę ś ciowo go osł aniał a, ale jedno oko miał wybite, a jedną rę kę tak zmiaż dż oną, ż e pan Carter, chirurg, musiał ją od razu amputować. Drugie oko dostał o zapalenia i na to oko zaniewidział. Jest teraz bezradny, doprawdy, niewidomy i kaleka.

- Gdzie jest pan Rochester?

Gdzie on obecnie mieszka?

- W Ferndean, we dworze na fermie, któ rą posiada o trzydzieś ci mil stą d; jest to ustronna, smutna miejscowoś ć.

- Kto jest przy nim?

- Stary John i jego ż ona; nie chciał mieć nikogo wię cej.

Powiadają, ż e jest zupeł nie zgnę biony.

- Czy posiada pan jaki ekwipaż?

- Mamy tu powozik, proszę pani, bardzo porzą dny powozik.

- Niechż e pan każ e natychmiast zaprzę gać; a jeż eli pań ski pocztarek potrafi mnie dowieź ć do Ferndean dziś jeszcze przed wieczorem, zapł acę panu i jemu dwa razy tyle, ile pan zwykle ż ą da za wynajem.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.