Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XXXIV



Tymczasem zbliż ał o się Boż e Narodzenie; nadchodził okres ogó lnych wakacji. Zamknę ł am szkoł ę w Morton pamię tają c, by nie zamykać jej pustą rę ką.

Powodzenie cudownie otwiera rę kę, zaró wno jak i serce; a dać coś kolwiek, gdy się samemu otrzymał o wiele, jest tylko dawaniem upustu niezwykł emu natę ż eniu uczuć. Od dawna odczuwał am z przyjemnoś cią, ż e wiele wiejskich uczennic mnie lubi; przy rozstaniu potwierdził o się to moje wraż enie, okazywał y bowiem przywią zanie wyraź nie i silnie.

Sprawił o mi to gł ę bokie zadowolenie, ż e rzeczywiś cie znalazł am miejsce w ich prostych sercach; przyrzekł am, ż e w przyszł oś ci bę dę je co tydzień odwiedzał a i dawał a im w szkole godzinę lekcji.

Pan Rivers nadszedł w chwili, gdy wypuś ciwszy dziewczę ta - był o ich obecnie sześ ć dziesią t - i zamkną wszy drzwi stał am zamieniają c kilka sł ó w specjalnego poż egnania z kilkoma najlepszymi uczennicami. Był y to bardzo przyzwoite, uczciwe, skromne i rozgarnię te dziewczę ta wiejskie. Bo też brytyjski wieś niak jest najbardziej rozgarnię ty, najlepiej uł oż ony, najbardziej szanują cy się spoś ró d ró wnych sobie w Europie; widział am pó ź niej francuskie paysannes, niemieckie B~auerinnen; najlepsze z nich wydał y mi się ciemne, ordynarne i gł upie w poró wnaniu z moimi dziewczę tami z Morton.

- Czy uważ asz, ż e otrzymał aś nagrodę za swoją pracę? - zapytał St. John, gdy dziewczę ta odeszł y. - Czy poczucie, ż e speł nił aś coś istotnie dobrego, sprawia ci przyjemnoś ć?

- Niewą tpliwie.

- A trudził aś się tylko kilka miesię cy! Czyż cał e ż ycie poś wię cone zadaniu uszlachetniania ludzkoś ci nie był oby dobrze spę dzone?

- Tak - odpowiedział am - ale nie mogł abym zawsze w ten sposó b pracować; pragnę rozwijać wł asne zdolnoś ci i cieszyć się nimi, a nie tylko kształ cić je u innych. Chcę się nimi teraz nacieszyć; nie odwoł uj ani mojej duszy, ani ciał a z powrotem do szkoł y; skoń czył am z nią, i jestem w peł nym nastroju wakacyjnym.

Miał minę poważ ną.

- Co takiego? Jakaż to nowa gorliwoś ć cię przejmuje? Co zamierzasz robić?

- Chcę być czynna, tak czynna, jak tylko moż na. A przede wszystkim muszę cię prosić, byś uwolnił Hannę i wyszukał sobie jaką ś inną sł uż ą cą.

- Czy jej potrzebujesz?

- Tak, chcę, ż eby się przeniosł a ze mną do Moor House.

Diana i Mary za tydzień bę dą w domu, a ja chcę, ż eby na ich przybycie wszystko był o uporzą dkowane.

- Rozumiem. Myś lał em, ż e zamierzasz wyfruną ć na jaką ś wycieczkę. Tak bę dzie lepiej:

Hanna przyjdzie do ciebie.

- A wię c powiedz jej, ż eby był a gotowa na jutro; tu oto jest klucz od szkoł y; jutro rano oddam ci klucz od mojego domku.

Wzią ł ode mnie klucz.

- Z wielką radoś cią mi go oddajesz - rzekł. - NIe rozumiem dobrze, dlaczego ci tak lekko na sercu, ponieważ nie wiem, czym się teraz zamierzasz zają ć. Jaki cel, jaką ambicję ż yciową masz przed sobą obecnie?

- Moim pierwszym celem bę dzie zabrać się do wielkich porzą dkó w (zechciej zrozumieć peł ny sens tego wyraż enia): do wielkich porzą dkó w w Moor House od strychu do piwnic; moim nastę pnym - przy pomocy wosku, terpentyny i rozmaitego sukna urzą dzić czyszczenie i tarcie, aż wszystko bę dzie bł yszczeć; trzecim - ustawić, jak należ y, każ de krzesł o, stó ł, ł ó ż ko, uł oż yć każ dy dywan z matematyczną dokł adnoś cią; nastę pnie chcę się prawie zrujnować na wę giel i torf, aż eby dobrze opalić wszystkie pokoje; a w koń cu dwa ostatnie dni przed przyjazdem twych sió str poś wię cimy z Hanną takiemu biciu jaj, wybieraniu rodzynkó w, tarciu korzeni, fabrykowaniu ciast ś wią tecznych, przygotowywaniu materiał ó w na marcepany i innym kulinarnym rytuał om, o jakich sł owa tylko sł abe dać mogą poję cie komuś tak nie wtajemniczonemu jak ty.

Sł owem, wszystko ma być arcygotowe na przyjazd Diany i Mary przed czwartkiem; a moją ambicją jest przygotować im idealne wprost powitanie, gdy przybę dą.

St. John uś miechną ł się lekko; mimo to był niezadowolony.

- Wszystko to bardzo dobre na razie - rzekł - ale na serio, ufam, ż e gdy przeminie pierwszy pę d oż ywienia, spojrzysz trochę wyż ej ponad rodzinne czuł oś ci i gospodarskie uciechy.

- Najlepsze rzeczy w ś wiecie!

- przerwał am.

- Nie, Jane, nie; ten ś wiat nie jest miejscem uż ywania; nie zapatruj się nań w ten sposó b; ani też nie jest miejscem spoczynku; nie wpadaj w lenistwo.

- Przeciwnie, zamierzam być bardzo pracowita.

- Jane, wybaczam ci na teraz; daję ci cał e dwa miesią ce na nieograniczone radowanie się nowym stanowiskiem i na rozkoszowanie się urokiem tego pó ź no odnalezionego pokrewień stwa. Ale mam nadzieję, ż e potem zaczniesz patrzeć wyż ej, ponad Moor House i Morton, i siostrzane towarzystwo, i samolubny spokó j, i zmysł ową wygodę cywilizacyjnego dostatku. Mam nadzieję, ż e sił a wł asnej energii zbudzi się znó w w tobie i nie da ci spokoju.

Spojrzał am na niego zdziwiona.

- St. John - rzekł am - zdaje mi się, ż e jesteś trochę niepoczciwy mó wią c w ten sposó b.

Mam ochotę czuć się szczę ś liwa jak kró lowa, a ty starasz się obudzić we mnie niepokó j! W jakim celu?

- Aż eby obró cić na poż ytek talenty powierzone przez Boga twojej pieczy, z któ rych z pewnoś cią kiedyś zaż ą da ś cisł ego rachunku. Jane, bę dę czuwał nad tobą bacznie i trwoż nie, ostrzegam cię. Staraj się powś cią gać niepomierny zapał, z jakim rzucasz się w pospolite przyjemnoś ci ż ycia domowego. Nie czepiaj się tak uporczywie zwią zkó w krwi; zachowaj wytrwał oś ć i gorliwoś ć dla okazji odpowiedniejszych; nie trwoń ich na poziome, przemijają ce cele. Czy sł yszysz?

- Owszem; to zupeł nie, jakbym był a na tureckim kazaniu. Czuję, ż e mam dostateczne powody, by być szczę ś liwa i bę dę szczę ś liwa. Do widzenia!

Jakoż był am szczę ś liwa w Moor House i cię ż ko pracował am, a Hanna był a zachwycona widzą c, jak umiem ż artować wś ró d zamieszania w domu przewró conym do gó ry nogami - jak umiem szczotkować, okurzać, czyś cić i gotować. I rzeczywiś cie, po jakichś dwó ch dniach najgorszego zamę tu mił o był o stopniowo wyprowadzać porzą dek z chaosu, któ ry same stworzył yś my. Już poprzednio odbył am podró ż do S. po zakup jakichś nowych mebli, mają c od kuzynek carte blanche na zaprowadzenie zmian w domu i zaopatrzona w pienią dze odł oż one na ten cel. Zwyczajną bawialnię i pokoje sypialne pozostawił am prawie tak, jak był y, wiedzą c, ż e Dianie i Mary wię cej sprawi przyjemnoś ci, gdy zobaczą znowu stare, skromne stoł y, krzesł a i ł ó ż ka niż jakieś eleganckie nowoś ci. Coś nowego jednak był o potrzebne, by uś wietnić ich powró t. Ciemne ł adne dywany i firanki, ustawienie pewnych, starannie wybranych sztuk starej porcelany i brą zó w, nowe pokrycia mebli, lustra i przybory toaletowe na gotowalniach odpowiadał y temu celowi: pokoje wyglą dał y ś wież o, lecz bez jaskrawoś ci. Pewien nieuż ywany salonik i pokó j sypialny umeblował am cał kiem na nowo starym mahoniem z pą sowym obiciem; poł oż ył am na korytarzach chodniki, dywaniki na schodach. Gdy wszystko był o gotowe, pomyś lał am, ż e Moor House jest tak doskonał ym wzorem wesoł ej, skromnej elegancji wewną trz, jak był o tej porze szczytem zimowego ogoł ocenia i opustoszał ej, smutnej pustki z zewną trz.

Oczekiwany czwartek nadszedł nareszcie. Spodziewał yś my się goś ci pod wieczó r i zanim mrok zapadł, napalił yś my na gó rze i na dole; kuchnia był a w najwię kszym porzą dku, Hanna ubrana, ja ró wnież - wszystko był o gotowe.

St. John przyszedł pierwszy.

Prosił am go, ż eby się nie pokazywał w domu, dopó ki wszystko nie bę dzie urzą dzone. I w istocie, sama myś l o zamę cie, niemił ym a pospolitym, wypł oszył a go skutecznie. Teraz zastał mnie w kuchni, pilnują cą pieką cych się ciastek do herbaty. Zbliż ywszy się do ogniska zapytał, czy mam nareszcie dosyć tej roboty pokojó wki. Na to poprosił am, by mi towarzyszył i obejrzał ogó lny rezultat mojej pracy. Z pewnym trudem nakł onił am go do obejś cia domu. Tyle ż e zaglą dał w drzwi, gdy je otwierał am; a gdy przeprowadził am go po cał ym domu, na pię trze i na dole, powiedział, ż e musiał am sobie zadać duż o kł opotu i trudu, by poczynić tak wielkie zmiany w tak kró tkim czasie; nie dodał jednakż e ani sł owa ś wiadczą cego, iż korzystna zmiana w wyglą dzie jego domu sprawia mu przyjemnoś ć.

To milczenie uraził o mnie.

Pomyś lał am, ż e moż e poczynione zmiany zatarł y pewne wspomnienia, któ re sobie cenił.

Zapytał am, czy tak jest istotnie, a niewą tpliwie zadał am to pytanie gł osem nieco zniechę conym.

- Bynajmniej; uważ ał em przeciwnie, ż e dbał aś skrupulatnie o to, aż eby nic dawniejszego nie zmieniać; moż e nawet poś wię cił aś temu wię cej myś li, aniż eli był o warto. Ile minut, na przykł ad, zaję ł o ci zastanowienie się nad urzą dzeniem chociaż by tego pokoju?... Ale... ale... czy nie moż esz mi powiedzieć, gdzie jest...

Tu wymienił tytuł poszukiwanej ksią ż ki; pokazał am mu tom na pó ł ce; wzią ł go i cofną wszy się do ką ta pod oknem zagł ę bił się w czytaniu.

Otó ż przyznaję, ż e to mi się nie podobał o. St. John był dobrym czł owiekiem; zaczę ł am jednak odczuwać, ż e powiedział prawdę mó wią c, iż jest twardy i zimny. Ludzkie, mił e strony ż ycia nie pocią gał y go wcale, spokojna radoś ć dnia powszedniego nie miał a dla niego powabu. Ż ył dosł ownie tylko aspiracjami do spraw wielkich, to prawda, ale nigdy, pomyś lał am, nie zazna spokoju, nigdy nie pochwali go u innych.

Patrzą c na jego wysokie czoł o, gł adkie i blade jak z biał ego kamienia, na jego pię kne rysy skupione przy czytaniu, zrozumiał am nagle, ż e on nie był by dobrym mę ż em, ż e cię ż ka był aby dola jego ż ony.

Zrozumiał am, jak gdyby w natchnieniu, istotę jego mił oś ci do panny Oliver; przyznał am mu sł usznoś ć, ż e był a to tylko mił oś ć zmysł owa. Zrozumiał am, jak musi pogardzać sobą za wpł yw, jaki ta mił oś ć nań wywiera; jak musi pragną ć zduszenia jej i zgaszenia; jak musi wą tpić, czy ta mił oś ć prowadził aby do jego czy jej stał ego szczę ś cia. Poję ł am, ż e był on z tego materiał u, z któ rego natura wykuwa bohateró w - chrześ cijań skich i pogań skich - prawodawcó w, mę ż ó w stanu i zdobywcó w. Tacy bohaterowie są jak silny fundament, na któ rym opierać się mogą wielkie sprawy, ale przy domowym ognisku aż nazbyt czę sto bywają zimną, zawadzają cą kolumną, chmurną i nie na swoim miejscu.

„Ten pokó j bawialny to nie jego sfera - rozmyś lał am. -

Himalaje, gą szcz krainy Kafró w, nawet zaraż one bagniska na wybrzeż u Gwinei odpowiadał yby mu lepiej. Nie dziw, ż e unika spokoju ż ycia domowego, bo to nie jego ż ywioł: tu sił y jego i talenty drzemią, nie mogą się rozwiną ć i wykazać swej wartoś ci. W walce i niebezpieczeń stwie - tam gdzie trzeba odwagi, energii, mę stwa - tam bę dzie przemawiał, tam bę dzie dział ał jako przewodnik i zwierzchnik. Przy tym ognisku mniej jest wart niż dziecko. Ma sł usznoś ć, ż e wybrał karierę misjonarza; teraz go rozumiem. ”

- Jadą! jadą! - zawoł ał a Hanna otwierają c drzwi bawialni. W tej samej chwili stary Carlo zaszczekał radoś nie. Wybiegł am.

Ciemno już był o, ale sł ychać był o turkot kó ł. Hanna nadeszł a z latarnią. Powó z staną ł przed furtką; woź nica otworzył drzwiczki powozu, naprzó d jedna znajoma postać wysiadł a, potem druga. W jednej chwili wcisnę ł am twarz pod ich kapelusze napotykają c najpierw gł adki policzek Mary, potem rozwiane loki Diany. One ś miał y się, cał ował y mnie, cał ował y Hannę, pieś cił y Carla, któ ry szalał z radoś ci, dopytywał y, czy wszystko dobrze, a gdy je zapewnił am, ż e jak najlepiej, poś piesznie weszł y do domu.

Zesztywniał y od jazdy z Whitcross i zzię bł y na mroź nym nocnym powietrzu; jednakż e mił e ich twarzyczki rozpromienił y się w bł ogim ś wietle ognia. I gdy woź nica z Hanną wnosili kuferki, zapytał y o St. Johna. W tej chwili wyszedł z bawialni. Obie naraz zarzucił y mu rę ce na szyję. Zł oż ył na twarzy każ dej z nich po jednym spokojnym pocał unku, wypowiedział cicho parę sł ó w powitania, stał przez chwilę, podczas gdy do niego mó wił y, a potem, zauważ ywszy, ż e zapewne wkró tce przyjdą do bawialnego, cofną ł się tam niby do bezpiecznego schronienia.

Zapalił am ś wiece, ż eby je zaprowadzić na gó rę, lecz Diana chciał a wpierw wydać zarzą dzenie, by ugoszczono woź nicę. Potem poszł y za mną.

Zachwycone był y odnowieniem i urzą dzeniem swoich pokoi - nową portierą, ś wież ymi dywanami, pię knymi porcelanowymi wazonami; nie ską pił y wyrazó w zadowolenia i zachwytu. A mnie był o przyjemnie czuć, ż e to, co zrobił am, odpowiadał o dokł adnie ich ż yczeniom i dodawał o uroku radosnemu ich powrotowi do domu.

Mił y był ten wieczó r. Moje rozweselone kuzynki był y tak rozmowne, tyle opowiadał y, tyle robił y uwag, ż e ich oż ywienie pokrywał o mał omó wnoś ć St. Johna.

Ten szczerze był rad siostrom, ale nie umiał podzielić ich radosnego zapał u. Ich przyjazd - najwię ksze wydarzenie dnia - był mu mił y, lecz denerwował go hał as, gadanina i radoś ć powitania; widać był o po nim, ż e pragnie, by już miną ł ten pierwszy dzień. W chwili gdy zabawialiś my się w najlepsze (był o to moż e w godzinę po herbacie), rozległ o się stukanie do drzwi. Hanna weszł a oznajmiają c, ż e przyszedł jakiś biedny chł opak i prosi, ż eby pan Rivers odwiedził jego matkę, „któ rej się już niewiele należ y”.

- Gdzie ona mieszka, Hanno?

- Prosto pod Whitcross Brow, prawie cztery mile stą d, przez cał ą drogę idzie się torfowiskami.

- Powiedzcie mu, ż e pó jdę.

- Z przeproszeniem, proszę pana, lepiej by pan nie szedł.

To najgorsza droga tak po nocy; nie ma tam ż adnej ś cież ki przez trzę sawisko. A poza tym to taka zimna noc, wiatr taki ostry.

Lepiej by pan powiedział, ż e pó jdzie jutro rano.

St. John tymczasem był już w przedpokoju i wkł adał pł aszcz; nie wymawiają c się, nie szemrzą c, wyruszył w drogę. Był a wtedy godzina dziewią ta; wró cił dopiero o pó ł nocy. Wygł odzony i zmę czony był porzą dnie, ale minę miał pogodniejszą, niż gdy wychodził z domu. Speł nił obowią zek; dokonał wysił ku; poczuł wł asną sił ę w czynie i w poskramianiu siebie i był sam ze sobą w wię kszej zgodzie.

Zdaje mi się, ż e przez cał y nastę pny tydzień cierpliwoś ć jego był a mocno wystawiona na pró bę. Był to tydzień ś wią teczny; nie robił yś my nic ustalonego, lecz spę dzał yś my czas na wesoł ym pró ż niactwie.

Powietrze rodzinnych wzgó rz, swoboda pobytu we wł asnym domu, poczucie dostatniego losu, wszystko to oddział ywał o na humor Diany i Mary jak ż yciodajny eliksir: był y wesoł e od rana do poł udnia i od poł udnia do wieczora. Rozmawiał y ustawicznie, a ich rozmowa dowcipna, mą dra, oryginalna miał a dla mnie taki urok, ż e wolał am jej sł uchać i brać w niej udział niż robić cokolwiek innego. St. John nie wymawiał nam oż ywienia, ale stronił od nas. Rzadko bywał w domu; parafia jego był a rozległ a, ludnoś ć rozproszona, zawsze znajdował wię c zaję cie odwiedzają c chorych i biednych.

Pewnego ranka przy ś niadaniu Diana, któ ra czas jakiś siedział a zamyś lona, zapytał a brata, czy zamiary jego czasem nie uległ y zmianie.

- NIe uległ y i nie mogą ulec - odparł. I powiadomił nas, ż e wyjazd jego z Anglii był już teraz stanowczo oznaczony na rok nastę pny.

- A Rozamunda Oliver? - zapytał a Mary.

Sł owa te widać wymknę ł y jej się mimo woli, gdyż zaledwie je wyrzekł a, uczynił a gest, jakby je chciał a odwoł ać. St. John trzymał ksią ż kę w rę ku - miał ten nieł adny zwyczaj czytania przy jedzeniu - zamkną ł ją i podnió sł oczy.

- Rozamunda Oliver - powiedział - wyjdzie wkró tce za mą ż za pana Granby, jednego z najlepiej ustosunkowanych i szanowanych mieszkań có w miasta S., wnuka i spadkobiercę sir Fryderyka Granby; wczoraj oznajmił mi to jej ojciec.

Siostry popatrzył y na siebie i na mnie; wszystkie trzy spojrzał yś my na niego; opanowany był i pogodny zupeł nie.

- To mał ż eń stwo musiał o być poś piesznie sklejone - zauważ ył a Diana. - Nie mogli się znać dł ugo.

- Tylko dwa miesią ce; poznali się w paź dzierniku na balu w S.

Gdzie jednak nie ma ż adnych przeszkó d, jak w tym wypadku, gdzie zwią zek jest ze wszech miar poż ą dany, zwł oka jest niepotrzebna. Pobiorą się, gdy tylko dom w mają tku, któ ry im dziadek oddaje, bę dzie odś wież ony na ich przyję cie.

Gdy po raz pierwszy po tej wiadomoś ci znalazł am się sam na sam z St. Johnem, miał am ochotę zapytać go, czy to wydarzenie sprawił o mu przykroś ć. Zdawał o się jednak, ż e on mał o potrzebuje wspó ł czucia, dlatego, daleka od zaofiarowania mu go teraz, odczuł am wstyd na wspomnienie tego, co kiedyś zaryzykował am. Przy tym wyszł am z wprawy w rozmawianiu z St.

Johnem, zamarzł znó w pod powł oką powś cią gliwoś ci, a wobec tego i moja szczeroś ć zamarzł a. Nie dotrzymał przyrzeczenia, ż e bę dzie mnie traktował na ró wni z siostrami; stale zaznaczał drobne, ochł adzają ce ró ż nice mię dzy nami, co takż e nie przyczyniał o się do wię kszej serdecznoś ci; sł owem, teraz, kiedy był am uznaną jego krewną i ż ył am z nim pod jednym dachem, czuł am, ż e o wiele dalsi sobie jesteś my, niż gdy widział we mnie tylko nauczycielkę wiejską.

Gdy sobie przypominał am, jakim obdarzał mnie dawniej zaufaniem, poją ć nie mogł am jego obecnego lodowatego chł odu.

Toteż niemał o się zdziwił am, gdy podnió sł szy nagle gł owę znad ksią ż ki przemó wił do mnie:

- Jak widzisz, Jane, stoczył em walkę i odniosł em zwycię stwo.

Zaskoczona tym odezwaniem się, dopiero po chwili odparł am:

- Czy tylko jesteś pewien, ż e nie jesteś w poł oż eniu tych zwycię zcó w, któ rych triumfy kosztował y zbyt wiele? Czy drugie takie zwycię stwo nie zgubił oby ciebie?

- Myś lę, ż e nie; a gdyby nawet, nie miał oby to wielkiego znaczenia. Zresztą nigdy już nie bę dę potrzebował walczyć po raz drugi. Wynik starcia jest rozstrzygają cy: droga przede mną wolna; dzię kuję za to Bogu!

Rzekł szy to, powró cił do swoich papieró w i pogrą ż ył się w milczeniu.

Skoro nasze (tj. Diany, Mary i moje) wzajemne zadowolenie przeszł o stopniowo w spokojniejszy nastró j i gdy powró cił yś my do dawnych zwyczajó w i zaję ć, St. John zaczą ł wię cej przebywać w domu: siadywał w tym samym pokoju z nami niekiedy cał ymi godzinami.

Mary rysował a, Diana zatapiał a się w czytaniu poważ nych ksią g (ku mojemu zdumieniu i przeraż eniu), a ja kuł am niemiecki, on zaś zagł ę biał się w jakieś tajemnicze studium; uczył się jakiegoś wschodniego ję zyka, któ ry miał się okazać potrzebny w misjonarstwie.

Tak zaję ty w swoim ką ciku, wydawał się dosyć spokojny i pochł onię ty pracą; jednakż e jego niebieskie oczy czę sto uciekał y od cudzoziemskiej gramatyki i biegł y ku nam, a niekiedy przenikał y nas z dziwną wnikliwoś cią obserwacji; schwytane, cofał y się natychmiast, po czym od czasu do czasu powracał y znowu badawcze.

Dziwił am się, nie rozumieją c, co to znaczy; dziwił am się też temu zadowoleniu, jakiego nigdy nie omieszkiwał okazać przy drobnej zresztą sposobnoś ci, mianowicie z powodu moich cotygodniowych odwiedzin w szkole. A jeszcze wię cej zastanawiał o mnie to, ż e gdy dzień był sł otny, czy ś nieg padał, czy dą ł silny wiatr, a jego siostry nalegał y, abym nie wychodził a, ż artował z ich troskliwoś ci i zachę cał mnie do speł nienia zadania bez wzglę du na niepogodę.

- Jane nie jest takim sł abeuszem, jakiego wy byś cie z niej chciał y zrobić - mawiał wtedy. - Zniesie gó rski wiatr, trochę deszczu, parę pł atkó w ś niegu jak każ de z nas. Ma zdrowy organizm i jest odporniejsza na zmiany klimatu niż niejeden na pozó r silniejszy.

Gdy zaś wracał am, niekiedy bardzo zmę czona niepogodą i przemoczona, nigdy nie ś miał am się uskarż ać, gdyż wiedział am, ż e utyskiwanie go draż ni; zawsze i wszę dzie pochwalał mę stwo i wytrzymał oś ć, a sł aboś ć potę piał.

Raz po obiedzie pozwolił mi jednakż e zostać w domu, gdyż istotnie był am zakatarzona. Jego siostry poszł y zamiast mnie do Morton; ja siedział am i czytał am Schillera; St. John mozolił się nad wschodnimi manuskryptami.

Przechodzą c od tł umaczenia do ć wiczeń przypadkiem rzucił am okiem w jego stronę i napotkał am spojrzenie tych wiecznie badawczych niebieskich oczu. Od jak dawna przeszywał mnie nimi na wylot, tego nie wiem; spojrzenie był o bystre, a jednak tak zimne, ż e przez chwilę poczuł am zabobonny lę k, jak gdybym siedział a w pokoju z czymś niesamowitym.

- Co ty robisz, Jane?

- Uczę się niemieckiego.

- Wolał bym, ż ebyś porzucił a niemiecki, a uczył a się hindustań skiego.

- Czy mó wisz to serio?

- Tak dalece serio, ż e musisz mnie usł uchać; powiem ci dlaczego.

Tu zaczą ł mi tł umaczyć, ż e sam obecnie uczy się ję zyka hindustań skiego; lecz boi się, ż e w miarę postę pó w gotó w zapomnieć począ tkó w. Otó ż bardzo by mu był o na rę kę mieć uczennicę, z któ rą mó gł by powtarzać zasady ję zyka i tym sposobem wbić je sobie dobrze w pamię ć. Wahał się przez pewien czas w wyborze pomię dzy mną a siostrami; w koń cu wybrał mnie, ponieważ przekonał się, ż e z nas trzech ja najdł uż ej potrafię siedzieć nad jakimś zadaniem.

Czy zrobię mu tę ł askę? Moż e to poś wię cenie nie bę dzie dł ugo trwał o, gdyż teraz pozostają już tylko trzy miesią ce do jego odjazdu...

St. John należ ał do ludzi, któ rym trudno odmó wić. Czuł am, ż e każ dą przyjemnoś ć czy przykroś ć wyrzą dzoną jemu bę dzie dł ugo pamię tał. Zgodził am się przeto. Diana dowiedziawszy się, ż e jej uczennica przeszł a do jej brata, ś miał a się i obie z Mary przyznał y, ż e brat nigdy by ich nie zdoł ał nakł onić do podobnego kroku.

- Wiedział em o tym z gó ry - odpowiedział spokojnie.

Przekonał am się, ż e St. John jest bardzo cierpliwym, wyrozumiał ym, ale wymagają cym nauczycielem. Wiele się po mnie spodziewał, gdy zaś speł nił am jego oczekiwania, on na swó j sposó b nie szczę dził mi wyrazó w uznania. Stopniowo uzyskał na mnie pewien wpł yw pozbawiają cy mnie swobody myś li: jego pochwał a i wyró ż nienie krę pował y silniej niż jego oboję tnoś ć. NIe mogł am już teraz rozmawiać i ś miać się swobodnie w jego obecnoś ci, ponieważ jakieś nieznoś ne, narzucają ce się poczucie przypominał o mi, ż e on nie lubi oż ywienia (przynajmniej we mnie). Był am tak ś wiadoma tego, ż e on pochwala tylko poważ ny nastró j i poważ ne zaję cia, iż nie potrafił am zachować się inaczej w jego obecnoś ci; był am jak urzeczona pod jego mroż ą cym urokiem. Gdy powiedział: „Idź ”, odchodził am, „przyjdź ”, przychodził am, „ró b to”, robił am natychmiast. Ale nie kochał am tej niewoli; nieraz ż ał ował am, ż e stał am się przedmiotem jego zainteresowania.

Pewnego wieczoru przed udaniem się na spoczynek stał yś my dokoł a niego mó wią c mu dobranoc. Jak zawsze pocał ował każ dą z sió str i jak zawsze podał mi rę kę.

Diana bę dą ca w owej chwili w ż artobliwym nastroju (ona nie poddawał a się jego woli, gdyż na swó j sposó b miał a ró wnie silną wolę jak on) zawoł ał a nagle:

- St. John! Nazwał eś Jane swoją trzecią siostrą, ale nie traktujesz jej po bratersku: powinieneś i ją pocał ować!

I popchnę ł a mnie ku niemu.

Pomyś lał am, ż e Diana jest nieznoś na, i zmieszał am się; St.

John tymczasem pochylił gł owę, jego grecka twarz znalazł a się na poziomie mojej, oczy jego przenikliwie badał y moje oczy - i pocał ował mnie. Nie ma na ś wiecie pocał unkó w marmurowych ani lodowatych, inaczej tak bym okreś lił a pocał unek mojego kuzyna - duchownego; ale mogą być pocał unki pró bne i taki wł aś nie był jego pocał unek.

Pocał owawszy mnie przyjrzał mi się, ciekaw wraż enia. Wraż enie był o niewielkie: jestem pewna, ż e wcale się nie zarumienił am; moż e raczej pobladł am, gdyż odczuł am ten pocał unek jako pieczę ć przył oż oną do moich wię zó w. Odtą d St. John nigdy nie pomijał tej ceremonii, a powaga i spokó j, z jakim ją przyjmował am, zdawał y się mieć pewien urok w jego oczach.

Ja zaś z dniem każ dym coraz bardziej pragnę ł am mu dogodzić.

Ale też czuł am coraz wię cej, ż e dla tego celu muszę się zaprzeć poł owy swej natury, zdusić poł owę moich wł adz umysł owych, zaprzeć się upodobań i naturalnych skł onnoś ci i zmusić się do dą ż eń i zaję ć, do któ rych nie miał am wrodzonego powoł ania.

St. John chciał mnie wcią gną ć na niedosię ż ne dla mnie wyż yny; mę ką był o dla mnie podą ż anie za nim. Był o to dla mnie takim samym niepodobień stwem jak przekształ cenie moich nieregularnych rysó w na wzó r jego klasycznych albo nadanie moim zielonym oczom bł ę kitnej barwy morza i poważ nego blasku jego wł asnych.

Jednakż e nie tylko wpł yw St.

Johna drę czył mnie obecnie. W ostatnich czasach nie był o mi trudno być smutną: robak zalą gł się w moim sercu i wysysał zeń wszelką radoś ć; tym robakiem był a niepewnoś ć.

Moż e kto pomyś li, ż e poś ró d zmian otoczenia i losu zapomniał am o panu Rochesterze.

Ani na chwilę. Myś l o nim towarzyszył a mi stale, gdyż nie był a to mgł a, któ rą sł oń ce mogł o rozproszyć, ani rysunek na piasku, któ ry burza zwiać mogł a, ale imię wyryte w trwał ym marmurze. Gorą ce pragnienie dowiedzenia się, co się z nim stał o, szł o za mną wszę dzie; w Morton co wieczó r wracał am ze szkoł y do mego domku, aż eby o tym rozmyś lać; a teraz w Moor House co wieczó r zdą ż ał am do sypialni, aż eby pogrą ż yć się w smutnych rozważ aniach.

W toku mojej korespondencji z panem Briggsem w sprawie spadku zapytywał am, czy nie wie, gdzie obecnie moż e przebywać pan Rochester i czy jest zdró w; ale jak sł usznie St. John przypuszczał, pan Briggs o niczym, co dotyczył o pana Rochestera, nie wiedział. Wtedy napisał am do pani Fairfax bł agają c ją o wiadomoś ci. Był am pewna szybkiej odpowiedzi; zdziwił am się, gdy minę ł y dwa tygodnie bez odpowiedzi; ale gdy po upł ywie dwu miesię cy cią gle nie był o listu, ogarną ł mnie najwyż szy niepokó j.

Napisał am powtó rnie przypuszczają c, ż e moż e mó j pierwszy list zaginą ł. Znowu odż ył a nadzieja i znowu się zawiodł am; nie odpisał a ani sł owa. Po pó ł rocznym daremnym wyczekiwaniu nadzieja moja zagasł a i poczuł am, ż e ogarniają mnie ciemnoś ci.

Pię kna wiosna jaś niał a dokoł a mnie, ale ja się nie mogł am nią cieszyć. Zbliż ał o się lato; Diana starał a się mnie rozweselić. Twierdził a, ż e ź le wyglą dam, i pragnę ł a zawieź ć mnie nad morze. Temu sprzeciwiał się St. John; twierdził, ż e nie potrzebuję rozrywki, lecz zaję cia, gdyż obecne moje ż ycie jest zbyt bezcelowe, a ja potrzebuję celu w ż yciu.

Przypuszczam, ż e chcą c ten brak zapeł nić, przedł uż ył lekcje hindustań skiego i jeszcze usilniej wymagał gruntownego przygotowania, ja zaś, niemą dra, ani nie pomyś lał am o sprzeciwieniu mu się, po prostu nie mogł am mu się sprzeciwić!

Pewnego dnia przyszł am na naukę bardziej niż zwykle przygnę biona z powodu gł ę boko odczutego zawodu. Hanna powiedział a mi rano, ż e jest list dla mnie, jednakż e gdy zeszł am na dó ł, by go odebrać, prawie pewna, ż e to dawno oczekiwana wiadomoś ć nadchodzi nareszcie, okazał o się, ż e to tylko mał o znaczą cy list w interesach od pana Briggsa.

Gorzki zawó d wycisną ł mi kilka ł ez; i teraz, gdy siedział am nad niewyraź nym, peł nym zakrę tasó w pismem hinduskiego pisarza, oczy moje znowu wezbrał y ł zami.

St. John kazał mi podejś ć bliż ej i czytać; starał am się usł uchać go, ale gł os mnie zawió dł: sł owa moje przeszł y w ł kanie. Byliś my sami w bawialni.

Diana ć wiczył a na fortepianie w saloniku, Mary pracował a w ogró dku, gdyż był to pię kny dzień majowy, jasny, sł oneczny, lekko wietrzny. Towarzysz mó j nie okazał zdziwienia na widok moich ł ez ani też nie zapytał mnie o powó d; powiedział tylko:

- Poczekam kilka minut, Jane, aż się uspokoisz.

Gdy ja starał am się jak najszybciej opanować pł acz, on siedział cicho i cierpliwie, oparty o stó ł, i patrzył na mnie jak lekarz obserwują cy okiem uczonego spodziewany i zupeł nie zrozumiał y przejaw choroby pacjenta. Zdusiwszy ł kanie, otarł szy oczy i bą kną wszy coś o tym, ż e niezupeł nie dobrze czuję się dziś rano, powró cił am do czytania. Udał o mi się je dokoń czyć. St. John odł oż ył swoje i moje ksią ż ki, zamkną ł sekretarzyk i powiedział:

- A teraz, Jane, pó jdziesz na przechadzkę, i to ze mną.

- Zawoł am Dianę i Mary.

- Nie; dziś rano pragnę tylko jednej towarzysszki, a mianowicie ciebie. Ubierz się, wyjdź kuchennymi drzwiami, idź w gó rę w kierunku Marsh Glen, dogonię ciebie za chwilę.

Nie znam nic poś redniego; nigdy w ż yciu nie znał am poś redniej drogi w stosunkach ze stanowczymi, twardymi ludź mi ró ż nią cymi się zasadniczo ode mnie: albo im ulegał am cał kowicie, albo też opierał am się im stanowczo. Zawsze starał am się być uległ a, dopó ki z wulkaniczną nieledwie gwał townoś cią nie przerzucał am się w drugą ostatecznoś ć.

Ponieważ ani okolicznoś ci, ani nastró j nie skł aniał y mnie do buntu, wię c zastosował am się posł usznie do wskazó wek St.

Johna i w dziesię ć minut pó ź niej kroczył am obok niego dziką ś cież ką wiją cą się wś ró d doliny.

Powiewał zachodni wietrzyk; pł yną ł od wzgó rz niosą c sł odką woń kwietnych ł ą k; niebo był o jasne, bł ę kitne; potok wzdł uż wą wozu, zasilony wiosennymi deszczami, pł yną ł obfity i czysty, zapoż yczają c zł otych poł yskó w od sł oń ca i szafirowych barw od nieba. W miarę jak posuwaliś my się naprzó d i opuszczali ś cież kę, weszliś my na mię kką murawę, delikatną i szmaragdowozieloną, usianą drobnym, biał ym, a tu i ó wdzie gwiaź dzistym ż ó ł tym kwieciem; wzgó rza tymczasem zupeł nie nas otoczył y, gdyż wą wó z w gó rnej czę ś ci skrę cał w sam ich ś rodek.

- Odpocznijmy tutaj - odezwał się St. John, gdy dotarliś my do pierwszych skał stoją cych na straż y u przejś cia, poza któ rym potok spadał kaskadą. Nieco dalej krajobraz, pozbawiony murawy i kwiecia, miał już tylko wrzosy i wysokie turnie jako ozdoby; tu dzika przyroda nabierał a cech pierwotnoś ci, nie wywoł ywał a już wraż enia ś wież oś ci, lecz był a posę pna jak zawiedzione nadzieje samotnoś ci i ostatnia przystań milczenia.

Usiadł am: St. John stał obok mnie. Wodził wzrokiem w gó rę wą wozu i w dó ł doliny; spojrzenie jego bł ą dził o za biegiem strumienia i wracał o, obejmują c bezchmurne niebo, któ re ten strumień barwił o; zdją ł kapelusz, pozwolił wietrzykowi zburzyć sobie wł osy i musną ć czoł o. Zdawał o się, ż e się jednoczy z duchem tego ustronia; coś ż egnał oczami.

- Ujrzę to znowu - rzekł gł oś no - w snach, gdy bę dę spać nad brzegiem Gangesu; i jeszcze znowu w odleglejszej godzinie, gdy inny sen mnie zmoż e nad brzegiem ciemniejszej rzeki!

Dziwne sł owa dziwnej mił oś ci!

Namię tna mił oś ć ojczyzny surowego patrioty! Usiadł; przez pó ł godziny nie rozmawialiś my wcale; po czym St. John znó w zaczą ł:

- Jane, za sześ ć tygodni wyruszam; wykupił em miejsce na okrę cie odchodzą cym do Indii Wschodnich dwudziestego czerwca.

- Bó g się bę dzie tobą opiekował - odpowiedział am - gdyż podejmujesz jego dzieł o.

- Tak - odparł - w tym moja chwał a i radoś ć. Jestem sł ugą nieomylnego Pana. Nie wyruszam pod kierownictwem ludzkim, podległ y niedoskonał ym prawom i bł ą dzą cym są dom moich uł omnych bliź nich; moim kró lem, moim prawodawcą, moim wodzem jest najdoskonalszy Pan. Wydaje mi się dziwne, ż e wszyscy wokó ł mnie nie goreją pragnieniem zacią gnię cia się pod ten sam sztandar, uczestniczenia w tym samym przedsię wzię ciu.

- NIe wszyscy mają twoje sił y, a był oby szaleń stwem, gdyby sł abi chcieli maszerować w jednym rzę dzie z silnymi.

- NIe mó wię do sł abych ani też o nich myś lę; przemawiam jedynie do tych, któ rzy są godni dzieł a i zdoł ają je wykonać.

- Takich jest niewielu, a odkryć ich nieł atwo.

- Prawdę mó wisz, ale gdy się ich odnajdzie, należ y ich budzić, skł aniać i wzywać do wysił ku, wytł umaczyć im, czym są dary, któ re posiadają, i dlaczego został y im dane. Należ y wieś cić im wezwanie Niebios, ofiarowywać im z Boż ego zlecenia miejsce w zastę pie Jego wybranych.

- Jeż eli są istotnie powoł ani do tego zadania, czyż wł asne serca nie powiedzą im same o tym?

- A co mó wi twoje serce? - zapytał.

- Moje serce milczy, moje serce milczy - odpowiedział am zaskoczona i drż ą ca.

- Wię c ja muszę za nie przemó wić - cią gną ł dalej nieubł agany gł os. - Jane, jedź ze mną do Indii; jedź ze mną jako moja pomocnica i wspó ł pracownica.

Wą wó z i niebo zawirował y mi przed oczami; zachwiał y się gó ry!? Był o mi, jak gdybym posł yszał a wezwanie z nieba, jak gdyby zjawił się poseł, jak ongi w Macedonii, i wygł osił:

„Przyszedł szy do Macedonii ratuj nas. ” (Dzieje Apostolskie, XVI, 9. ) Ale ja nie był am apostoł em, nie mogł am ujrzeć wysł ań ca, nie mogł am przyją ć jego wezwania.

- O St. John! - zawoł ał am - miejż e choć trochę litoś ci!

Jednakż e zwracał am się do czł owieka, któ ry peł nią c to, co uważ ał za swą powinnoś ć, nie znał ani litoś ci, ani wyrzutu sumienia.

- Bó g i natura - cią gną ł dalej - przeznaczyli ciebie na ż onę misjonarza. Nie powierzchownych, fizycznych, ale duchowych udzielono ci daró w. Jesteś stworzona do pracy, nie do mił oś ci. Ż oną misjonarza musisz być i bę dziesz. Bę dziesz moja: chcę ciebie nie dla mojej przyjemnoś ci, lecz byś sł uż ył a mojemu Panu.

- Nie jestem do tego zdolna; nie mam powoł ania - odparł am.

NIe rozdraż nił a go ta pierwsza odmowa, gdyż ją przewidział.

Istotnie, oparty plecami o gł az, z rę kami skrzyż owanymi na piersiach i spokojną twarzą był przygotowany na dł ugi i mę czą cy opó r i uzbroił się w cierpliwoś ć, mają cą mu sł uż yć do koń ca. Widział am jednak, ż e postanowił walczyć aż do zwycię stwa.

- Pokora, Jane - mó wił - to podstawa cnó t chrześ cijań skich.

Sł usznie mó wisz, ż e nie jesteś zdolna do speł nienia tego dzieł a. Któ ż jest do tego zdolny? Albo kto, prawdziwie powoł any, uważ ał, ż e jest godny wezwania? Ja, na przykł ad, jestem tylko prochem i popioł em.

Wraz ze ś w. Pawł em uważ am się za najwię kszego z grzesznikó w; nie daję się jednak pognę bić temu poczuciu wł asnej marnoś ci. Znam Wodza: wiem, ż e jest ró wnie sprawiedliwy, jak potę ż ny; a skoro wybrał sł abe narzę dzie do speł nienia wielkiego zadania, z nieograniczonych bogactw swojej opatrznoś ci zasili ską pe ś rodki do tego celu. Myś l tak jak ja, Jane, ufaj tak jak ja. Oprzyj się o opokę wiekó w; nie wą tpij, ż e udź wignie ona cię ż ar twej ludzkiej sł aboś ci.

- NIe rozumiem ż ycia misjonarza; nigdy się nie zastanawiał am nad pracą misyjną.

- W tym z cał ą pokorą mogę ci dać potrzebną pomoc; mogę kierować twoją pracą każ dej godziny; stać obok ciebie stale; pomagać ci każ dej chwili.

Mó gł bym to czynić na począ tku; wkró tce (gdyż wiem, co ty potrafisz) był abyś ró wnie silna i wyć wiczona jak ja sam i nie potrzebował abyś mojej pomocy.

- Ale czyż moja moc temu sprosta? Nie czuję tego. Twoje sł owa nic we mnie nie budzą, nic nie poruszają. NIe zapala się dla mnie najniklejsze ś wiatł o, nie bije mocniej tę tno ż ycia, nie odzywa się ż aden gł os doradczy ani krzepią cy. O, chciał abym, ż ebyś zrozumiał, ż e dusza moja jest w tej chwili podobna do wię zienia bez promyka ś wiatł a, ż e na dnie tej duszy czai się strach, strach, byś ty mnie nie przekonał i ż ebym ja się nie podję ł a tego, czego nie potrafię wykonać!

- Mam odpowiedź dla ciebie, posł uchaj. Obserwował em cię od chwili, gdyś my się poznali; obserwował em cię bacznie przez dziesię ć miesię cy. Doś wiadczał em cię w ró ż ny sposó b, i co widział em? o czym się przekonał em? w szkó ł ce wiejskiej widział em, ż e potrafisz speł niać dobrze, punktualnie, uczciwie pracę nie odpowiadają cą ani twym przyzwyczajeniom, ani skł onnoś ciom. Widział em, ż e speł niasz ją inteligentnie i taktownie, trzymają c w rę ku wł adzę umiał aś zjednywać serca.

W spokoju, z jakim przyję ł aś wieś ę ć o spadku po wuju, znalazł em dowó d, iż dusza twoja wolna jest od chciwoś ci; dobra materialne nie miał y mocy nad tobą. W stanowczej gotowoś ci podział u bogactw na cztery czę ś ci poznał em duszę, któ ra znajduje radoś ć w ogniu ofiary.

W powolnoś ci, z jaką na moje ż yczenie porzucił aś naukę, interesują cą ciebie, i zaję ł aś się inną, ponieważ mnie interesował a; w niezmordowanej pilnoś ci, z jaką dotą d wytrwał aś przy tej nauce, w niezachwianej energii i pogodnej cierpliwoś ci, z jaką zwalczał aś jej trudnoś ci, widzę dopeł nienie tych zalet, któ rych poszukuję. Jesteś posł uszna, pilna, bezinteresowna, wierna, stał a i odważ na; bardzo ł agodna i bohaterska; przestań wą tpić w siebie, ja mogę ci zaufać bezwzglę dnie. Pomoc twoja jako kierowniczki hinduskich szkó ł, jako pomocnicy wś ró d hinduskich kobiet bę dzie dla mnie nieoceniona.

Ż elazne wię zy zaciskał y się dokoł a mnie; namowa dział ał a powolnie, ale pewnie. Chociaż zamykał am oczy, ostatnie jego sł owa otwierał y niejako drogę, któ ra wydawał a mi się zamknię ta.

Zadanie moje, któ re wydawał o się tak nieokreś lone, tak beznadziejnie mgliste, przybierał o konkretny kształ t w miarę, jak mó wił. Poprosił am, by mi dał kwadrans czasu do namysł u, zanim zaryzykuję odpowiedź.

- Bardzo chę tnie - odpowiedział i poszedł trochę dalej wzdł uż wą wozu, rzucił się na kę pę wrzosó w i tam pozostał w milczeniu.

„Mogę zrobić to, czego on chce ode mnie, muszę to przyznać - dumał am - to jest, o ile ż ycia mi starczy. Ale czuję, ż e ż ycie moje nie potrwał oby dł ugo pod sł oń cem Indii. I có ż? On o to nie dba: gdy przyjdzie mi umrzeć, on odda mnie z cał ą pogodą i ś wię toś cią w rę ce Boga, któ ry mnie jemu powierzył.

Przewiduję to jasno. Opuszczają c Anglię opuś cił abym ukochany, ale pusty kraj; pana Rochestera tu nie ma; a gdyby nawet był, czymż e to jest, czym moż e być dla mnie? Muszę ż yć bez niego: niedorzecznoś cią i sł aboś cią jest wegetować w oczekiwaniu jakiejś niemoż liwej zmiany losó w, któ ra by mnie z nim poł ą czył a. Oczywiś cie, muszę szukać (jak sł usznie St. John kiedyś powiedział ) innego zainteresowania w ż yciu zamiast tego, któ re utracił am. A czyż zaję cie, któ re on mi teraz ofiarowuje, nie jest najchwalebniejsze, jakie czł owiek moż e przyją ć, a Bó g mu wyznaczyć? Czyż dzię ki trudom szlachetnym i wzniosł ym rezultatom nie jest ono najodpowiedniejsze do wypeł nienia pustki, jaką pozostawił y wydarte z serca uczucia i zniweczone nadzieje?

Są dzę, ż e muszę powiedzieć „tak”, a jednak drż ę. Niestety!

Jeż eli pó jdę z St. Johnem, zaprę się poł owy siebie, jeż eli pojadę do Indii, pó jdę na ś mierć przedwczesną. A czym wypeł nię ten czas pomię dzy opuszczeniem Anglii dla Indii a Indii dla grobu? O, dobrze wiem czym! To takż e bardzo jasno widzę. Wytę ż ę swe sił y dla zadowolenia St.

Johna, aż mnie wszystkie ś cię gna bę dą bolał y; nie zawiodę jego najś mielszych oczekiwań. Jeż eli podejmę ofiarę, któ rej on wymaga, podejmę ją bez zastrzeż eń. Zł oż ę na oł tarzu swe serce, sił y ż ywotne, cał ą siebie. On mnie nigdy nie bę dzie kochać, ale bę dę miał a jego uznanie; okaż ę energię, jakiej jeszcze nie widział, zasoby, jakich nie podejrzewa. Tak, potrafię pracować ró wnie twardo jak on i jak on nie szczę dzą c siebie.

Zgoda zatem na jego ż ą danie był aby moż liwa, gdyby nie jeden szczegó ł, jeden okropny szczegó ł... On ż ą da, bym został a jego ż oną, a serce jego nie był oby dla mnie czulsze od tego ponurego, olbrzymiego gł azu, po któ rym tam w wą wozie stacza się spieniony strumień. On mnie ceni, jak ż oł nierz ceni dobry orę ż, i tyle. Gdybym nie miał a mu być poś lubiona, nie martwił abym się tą nieczuł oś cią; ale czyż mogę mu pozwolić postą pić tak z wyrachowaniem, chł odno wykonać swoje zamierzenia, dopeł nić ceremoniał u zaś lubin? Czyż mogę przyją ć od niego pierś cień ś lubny, znosić wszystkie pozory mił oś ci (któ rych by niewą tpliwie skrupulatnie pilnował ) i wiedzieć, ż e jego duch nie bierze w tym udział u? Czy mogł abym znieś ć ś wiadomoś ć, ż e każ da pieszczota, któ rą by mnie obdarzył, to poś wię cenie dla zasady? Nie, takie mę czeń stwo był oby potworne. Nie chcę go podją ć. Jako jego siostra mogł abym mu towarzyszyć, lecz nie jako jego ż ona; powiem mu to teraz. ”

Obejrzał am się. St. John leż ał jak przedtem, podobny do przewró conej kolumny, z twarzą zwró coną ku mnie; oczy jego bł yszczał y, baczne i przenikliwe. Wstał i podszedł do mnie.

- Jestem gotowa pojechać do Indii, jeż eli mogę to zrobić jako osoba wolna.

- Twoja odpowiedź - rzekł - jest niewyraź na.

- Był eś dotychczas moim przybranym bratem, a ja twoją siostrą; pozostań my w tym stosunku; lepiej bę dzie, jeż eli nie zawrzemy mał ż eń stwa.

Potrzą sną ł gł ową.

- Przybrane rodzeń stwo na nic się tu nie przyda. Gdybyś był a moją prawdziwą siostrą, to co innego, zabrał bym ciebie i nie szukał bym ż ony. Ale tak, jak jest, albo nasz zwią zek musi być uś wię cony i przypieczę towany mał ż eń stwem, albo w ogó le nie moż e istnieć; praktyczne wzglę dy stoją na przeszkodzie wszelkiemu innemu rozwią zaniu. Czy nie rozumiesz tego, Jane? Zastanó w się chwilę, niech ci twó j zdrowy rozsą dek wskaż e drogę.

Zastanowił am się; ale mó j rozum wskazywał mi tylko fakt, ż e my się nie kochamy tak, jak mą ż i ż ona powinni się kochać, ż e zatem nie powinniś my się pobierać. Powiedział am to.

- St. John - dodał am - uważ am ciebie za brata, ty mnie za siostrę; pozostań my tym dla siebie.

- Nie moż emy... nie moż emy - odpowiedział kró tko i stanowczo.

- Powiedział aś, ż e pojedziesz ze mną do Indii, pamię taj, ż eś to przyrzekł a.

- Warunkowo.

- No, dobrze, dobrze.

Zasadniczo przecież zgadzasz się wyjechać ze mną z Anglii, wspó ł pracować ze mną w przyszł oś ci. To tak, jak gdybyś już przył oż ył a rę kę do pł uga; zbyt jesteś konsekwentna, aż eby ją cofną ć. Teraz powinnaś mieć na oku jeden tylko cel: jak najlepiej speł nić dzieł o, któ re przedsię wzię ł aś. Staraj się uproś cić swoje skomplikowane zainteresowania, uczucia, myś li, pragnienia i cele. Zł ą cz wszelkie wzglę dy w jednym jedynym zamiarze: w zamiarze speł nienia ze skutkiem, z mocą misji twego wielkiego Pana. Do tego potrzeba ci pomocnika, nie brata - to luź ny wę zeł - lecz mę ż a. I ja też nie potrzebuję siostry; siostra mogł aby mi być kiedyś odebrana. Potrzebuję ż ony, tej jedynej pomocnicy, na któ rą mogę skutecznie wpł ywać w ż yciu i któ rą mogę bezwzglę dnie zatrzymać do ś mierci.

Zadrż ał am, gdy to mó wił; czuł am jego wpł yw przenikają cy mnie aż do szpiku koś ci, krę pują cy moje ruchy.

- Poszukaj ż ony gdzie indziej; poszukaj odpowiedniejszej ode mnie.

- Chcesz pewnie powiedzieć: odpowiedniejszej do mojego celu, do mojego powoł ania. Jeszcze raz ci powtarzam, ż e to nie osobiste powody, któ re są bez znaczenia, nie egoistyczne zmysł y mę ż czyzny każ ą mi szukać towarzyszki; szukam jej dla misjonarza.

- Wię c ja oddam misjonarzowi cał ą energię i wszystkie sił y, przecież on tego tylko potrzebuje, ale nie siebie; był oby to tylko dodawaniem do orzecha ł upiny, któ rej on nie potrzebuje; zatrzymuję ją dla siebie.

- Nie moż esz i nie powinnaś tego uczynić! Czy myś lisz, ż e Bó g się zadowoli poł ową ofiary?

Przemawiam w sprawie Boga: zacią gam ciebie pod Jego sztandar. Nie mogę przyją ć na Jego rzecz poł owicznego poddań stwa; musi być cał kowite.

- Ach, oddam serce Bogu - odpowiedział am - któ re tobie jest niepotrzebne!

Nie przysię gł abym, czy nie był o trochę utajonego sarkazmu w tonie tego zdania i w towarzyszą cym mu uczuciu.

Dotychczas w milczeniu bał am się St. Johna, ponieważ go nie rozumiał am. Budził we mnie strach, ponieważ utrzymywał mnie w niepewnoś ci. Do jakiego stopnia był ś wię tym, do jakiego zwykł ym ś miertelnikiem, do tej pory nie wiedział am. Ale w tej rozmowie wyjaś niał o się niejedno; jego natura odsł aniał a się przede mną. Ujrzał am jego uł omnoś ci; zrozumiał am je.

Zrozumiał am, ż e siedzą c oto na tej kę pce wrzosó w naprzeciw tej pię knej postaci, stoją cej przede mną, siedzę u stó p czł owieka tak samo bł ą dzą cego jak ja. Zasł ona opadał a odsł aniają c jego nieczuł oś ć i despotyzm.

Odczuwszy w nim te wł aś ciwoś ci, odczuł am jego niedoskonał oś ć i nabrał am odwagi. Miał am do czynienia z ró wnym sobie czł owiekiem. Mogł am się z nim spierać i, jeś libym to uważ ał a za dobre, stawiać mu nawet opó r.

St. John milczał po moim ostatnim zdaniu. Odważ ył am się spojrzeć nań. Oczy jego, zwró cone ku mnie, miał y wyraz surowy, zdziwiony i badawczy, jakby pytają c: „Czy ona pozwala sobie na sarkazm, i to sarkazm wzglę dem mnie? Co to ma znaczyć? ”

- Nie zapominajmy, ż e to sprawa poważ na i uroczysta - powiedział po pewnej chwili. -

Sprawa, o któ rej nie wolno nam ani myś leć, ani mó wić lekkomyś lnie, bo był by to grzech. Ufam, Jane, ż e mó wił aś serio oś wiadczywszy gotowoś ć oddania serca Bogu; mnie tylko tego potrzeba. Jeż eli raz oderwiesz serce od czł owieka, a oddasz je Stwó rcy, rozszerzanie duchowego kró lestwa Pana na ziemi bę dzie twoją gł ó wną radoś cią i twoim staraniem; bę dziesz od razu gotowa uczynić wszystko, co sprzyja temu celowi. Zrozumiesz, jakiego bodź ca doda naszym wysił kom nasz zwią zek dusz i ciał w mał ż eń stwie, jedyny zwią zek, któ ry losom i zamiarom istot ludzkich nadaje charakter trwał ej wspó lnoty, i pomijają c wszelkie mał o waż ne kaprysy, wszelkie pospolite trudnoś ci i subtelnoś ci uczuciowe, wszelkie skrupuł y co do stopnia, rodzaju, sił y czy czuł oś ci czysto osobistych uczuć poś pieszysz zawrzeć ten zwią zek od razu.

- Tak są dzisz? - odpowiedział am kró tko.

I popatrzył am na te rysy, pię kne i harmonijne, ale groź ne w swej cichej surowoś ci; na czoł o wł adcze, ale nie otwarte; na oczy jasne, gł ę bokie i przenikliwe, ale bez promyka ł agodnoś ci; na wysoką, imponują cą postać. I wyobraził am sobie w myś li siebie jako jego ż onę. O! to nie był oby dobrze!

Gdybym mogł a być jego wikarym i towarzyszem, wszystko był oby w porzą dku. W tej roli przepł ynę ł abym z nim oceany; pracował abym w ż arze wschodniego sł oń ca, na azjatyckich pustyniach; podziwiał abym go, wspó ł zawodniczą c z nim w odwadze, ofiarnoś ci i mę stwie; poddawał abym się spokojnie jego zwierzchnictwu; uś miechał abym się bez zł oś liwoś ci widzą c jego nieuleczalną ambicję, odró ż niał abym w nim chrześ cijanina od czł owieka, cenią c pierwszego, chę tnie przebaczają c drugiemu. Czę sto cierpiał abym, bez wą tpienia, zwią zana z nim tylko w tej roli: ciał o moje przygniatał oby cię ż kie jarzmo, ale serce i dusza był yby wolne. Został oby mi moje wolne „ja”, moje przyrodzone uczucia, nie zduszone niewolą, do któ rych mogł abym się uciekać w godzinach samotnoś ci. Miał abym w duszy zaką tki wył ą cznie swoje wł asne, do któ rych on nigdy by nie zajrzał, gdzie zakwitał yby ś wież e uczucia, nie zmroż one nigdy jego surowoś cią, nie zdeptane jego miarowym marszem wojownika. Ale jako jego ż ona - zawsze przy jego boku, zawsze hamowana, zawsze powstrzymywana, zmuszona tł umić stale ż ar wł asnej natury, ż ar skazany na to, by pł oną ł w gł ę bi serca, a ja nigdy nie mogł abym wydać okrzyku, chociaż by trawił moje wnę trznoś ci - nie, to był oby nie do zniesienia.

- St. John! - zawoł ał am, gdy doszł am do tego punktu w moich rozmyś laniach.

- I có ż? - odpowiedział lodowato.

- Powtarzam, ż e chę tnie zgadzam się pojechać z tobą jako twoja towarzyszka_misjonarka, ale nie jako twoja ż ona; nie mogę cię poś lubić i być czą stką ciebie.

- Musisz się stać czą stką mnie - odpowiedział uparcie. -

Inaczej cał a umowa na nic. Jakż e ja, mę ż czyzna poniż ej trzydziestki, mogę zabierać z sobą do Indii dziewię tnastoletnią dziewczynę, jeż eli nie jest mi poś lubiona?

Jakż e moż emy być zawsze razem, niekiedy samotni, niekiedy wś ró d dzikich plemion, nie bę dą c mę ż em i ż oną?

- Bardzo dobrze moż emy być - odparł am kró tko. - W takich okolicznoś ciach moglibyś my być razem ró wnie dobrze, jak gdybym był a twoją prawdziwą siostrą albo mę ż czyzną i duchownym jak ty sam.

- Wiadomo, ż e nie jesteś moją siostrą; nie mogę cię przedstawić jako siostrę; czynią c to, ś cią gną ł bym na nas oboje ubliż ają ce podejrzenia. A zresztą, chociaż masz tę gi umysł mę ski, masz serce kobiety.

- Co z tego? - twierdził am trochę wzgardliwie. - Mam serce kobiety, ale nie w stosunku do ciebie; dla ciebie mam tylko lojalnoś ć kolegi, szczeroś ć towarzysza broni, wiernoś ć, braterstwo, jeś Li chcesz; mam szacunek i uległ oś ć neofity, jako dla swego przewodnika_kapł ana. Poza tym nic wię cej, nie obawiaj się.

- Tego mi potrzeba - rzekł mó wią c do siebie - tego wł aś nie mi potrzeba. A przeszkody, któ re są na drodze, należ y usuną ć.

Jane, nie poż ał ował abyś, gdybyś za mnie wyszł a, bą dź pewna; musimy się pobrać. Powtarzam to: nie ma innego wyjś cia; a niewą tpliwie dosyć mił oś ci zrodzi się po ś lubie, by nawet w twoich oczach usprawiedliwić ten zwią zek.

- Pogardzam twoim pojmowaniem mił oś ci - powiedział am nie mogą c się powstrzymać - pogardzam namiastką uczucia, któ re mi ofiarujesz; tak, i pogardzam tobą, gdy mi je ofiarujesz.

Utkwił we mnie wzrok zaciskają c wargi. Czy był zł y, czy zdziwiony, nieł atwo to był o poznać: on tak nadzwyczajnie umiał panować nad wyrazem twarzy...

- NIe spodziewał em się usł yszeć takiego zarzutu z twoich ust - rzekł. - Są dzę, ż e nie uczynił em i nie powiedział em nic takiego, co zasł ugiwał oby na pogardę.

Wzruszył a mnie ł agodnoś ć jego tonu i wyraz wyniosł ego spokoju.

- Wybacz mi te wyrazy, St.

John; ale to twoja wina, ż e się uniosł am. Poruszył eś temat, co do któ rego ró ż nimy się zasadniczo, temat, o któ rym nigdy nie powinniś my dyskutować.

Sam wyraz „mił oś ć ” jest koś cią niezgody mię dzy nami. Gdyby ona się upomniał a o swe prawa, co byś my zrobili? Co byś my czuli?

Mó j drogi kuzynie, porzuć plan mał ż eń stwa, zapomnij o nim!

- Nie - odpowiedział - to dawno powzię ty i drogi mi plan, i jedyny, któ ry moż e zapewnić powodzenie mojemu wielkiemu dzieł u; ale w tej chwili nie bę dę dł uż ej na ciebie nalegał.

Jutro wyjeż dż am do Cambridge; mam tam wielu przyjació ł, któ rych pragną ł bym poż egnać.

Nieobecnoś ć moja potrwa dwa tygodnie; przez ten czas rozważ moją propozycję i nie zapomnij, ż e jeż eli ją odrzucisz, zaprzesz się nie mnie, ale Boga! Bó g ci przeze mnie otwiera drogę do szlachetnego zaję cia; moż esz je podją ć jako moja ż ona jedynie.

Jeż eli odmó wisz i nie zechcesz być moją ż oną, ograniczysz się na zawsze do ś cież ki samolubnej wygody i bezowocnego zapomnienia. Drż yj, aż ebyś wó wczas nie był a zaliczona pomię dzy tych, co się zaparli wiary i gorsi są niż niewierni!

Skoń czył. Odwracają c się ode mnie, raz jeszcze spojrzał na rzekę, spojrzał na wzgó rza.

Ale tym razem zamkną ł uczucia we wł asnym sercu. NIe był am godna, by je przede mną wypowiadał. Wracają c obok niego do domu, czytał am jasno w jego zakamieniał ym milczeniu, co czuł wobec mnie: rozczarowanie surowej i despotycznej natury, któ ra napotkał a opó r tam, gdzie liczył a na uległ oś ć, naganę chł odnego, nieugię tego sę dziego, któ ry odkrył w drugim czł owieku uczucia i poglą dy, któ rych nie potrafił podzielać; sł owem jako czł owiek był by pragną ł zmusić mnie do posł uszeń stwa, a tylko jako szczery chrześ cijanin znosił tak cierpliwie moją przewrotnoś ć i dawał mi tak dł ugi czas do namysł u i ż alu.

Tego wieczora, pocał owawszy siostry, uważ ał za wł aś ciwe zapomnieć nawet podać mi rę kę; w milczeniu wyszedł z pokoju.

Chociaż go nie kochał am, miał am dla niego wiele przyjaź ni, i to rozmyś lne pominię cie dotknę ł o mnie tak bardzo, ż e ł zy stanę ł y mi w oczach.

- Widzę, ż e pokł ó ciliś cie się z St. Johnem podczas przechadzki - rzekł a Diana. - Ale idź za nim, Jane; zatrzymał się w korytarzu spodziewają c się, ż e wyjdziesz, on się z tobą pogodzi.

NIe rzą dzę się dumą w takich okolicznoś ciach: wolę mieć pogodę w sercu niż nosić się godnie; wybiegł am za nim, stał u stó p schodó w.

- Dobranoc, St. John - rzekł am.

- Dobranoc, Jane - odpowiedział spokojnie.

- Wię c podaj mi rę kę - dodał am.

Jakimż e zimnym, luź nym dotknię ciem ują ł moje palce! Był gł ę boko uraż ony; serdecznoś ć nie mogł a go rozgrzać ani ł zy wzruszyć. Nie był o mowy o szczerym pogodzeniu się z nim ani o ciepł ym uś miechu lub dobrotliwym sł owie. Jednakż e chrześ cijań skie uczucia kazał y mu być cierpliwym i pogodnym; a gdy go zapytał am, czy mi przebacza, odpowiedział, ż e nie ma zwyczaju chować w duszy urazy, ż e nie ma nic do przebaczenia, gdyż nie został obraż ony.

Po czym odszedł do swego pokoju. Był abym wolał a, ż eby mnie uderzył.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.