Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XXX



Im lepiej poznawał am mieszkanki Moor House, tym bardziej je lubił am. Po kilku dniach do tego stopnia odzyskał am zdrowie, ż e już nie potrzebował am się kł aś ć w cią gu dnia, a nawet mogł am niekiedy się przejś ć. Mogł am brać udział we wszystkich zaję ciach Diany i Mary, rozmawiać z nimi, ile zapragnę ł y, i pomagać im, w czym mi pozwolił y. Znajdował am oż ywczą przyjemnoś ć w tym stosunku - przyjemnoś ć pierwszy raz w ż yciu poznaną, a wynikają cą z pokrewień stwa upodobań, uczuć i zasad.

Lubił am czytać to co i one; co je cieszył o, sprawiał o mi radoś ć; co one uznawał y, i ja szanował am. Kochał y wielce swó j ustronny domek. I dla mnie ten szary, mał y, staroś wiecki budynek o niskim dachu, okratowanych oknach, omszał ych ś cianach, z aleją starych jodeł - krzywo wyrosł ych pod naporem gó rskich wiatró w - z ogrodem, ciemnym od cisó w i ostrokrzewó w, posiadał nieodparty urok.

Kochał y purpurowe pagó rki dokoł a swego mieszkania, gł ę boką dolinę, do któ rej prowadził a od ich bramy kamienista ś cież ka wiją ca się zrazu wś ró d paprocią zarosł ych brzegó w, a dalej wś ró d dzikich pastwisk otoczonych polami wrzosowisk, gdzie pasł y się stada szarych, gó rskich owiec i jagnię ta o omszonych pyszczkach. Widoki te kochał y gorą co. Umiał am zrozumieć to uczucie i podzielić je z ró wną mocą i prawdą. Odczuwał am pocią gają cy urok tej miejscowoś ci - ś wią teczny nastró j jej osamotnienia; oczy moje rozkoszował y się linią wzniesień i zboczy, urozmaiconym zabarwieniem, jakie wzgó rzom i wklę sł oś ciom terenu nadawał y mchy, dzikie dzwonki, ukwiecone ł ą czki, jaskrawe wrzosy i ł agodne tony skał granitowych.

Te szczegó ł y był y dla mnie tym samym, czym był y dla nich - czystymi i sł odkimi ź ró dł ami przyjemnoś ci. Silny wicher i ł agodny wietrzyk, posę pny lub pogodny dzień, wschó d i zachó d sł oń ca, ś wiatł o księ ż ycowe i chmurne noce - wszystko to miał o dla mnie taki sam powab jak i dla nich, takim samym napawał o mnie czarem.

W domu zgadzał yś my się ró wnie dobrze. One wię cej miał y wiadomoś ci i wię cej czytał y ode mnie; ja jednakż e gorliwie podą ż ał am ś cież ką wiedzy, któ rą one już przeszł y przede mną.

Pochł aniał am ksią ż ki, któ re mi poż yczał y, wieczorem zaś rozkoszą był o przedyskutować z nimi to, co w cią gu dnia przeczytał am. Myś L trafiał a do myś li, zdanie przystosowywał o się do zdania, sł owem, zgadzał yś my się doskonale.

Rej w naszej dobranej tró jce wodził a Diana. Fizycznie przewyż szał a mnie znacznie; był a ł adna i silna. W swej werwie miał a taką peł nię rozpę du ż yciowego, ż e budził o to mó j podziw i przechodził o poję cie.

Ja mogł am mó wić przez chwilę, gdy zapadał wieczó r, ale skoro pierwszy napł yw oż ywienia przemijał u mnie, siadał am najchę tniej na stoł eczku u stó p Diany, kł adł am gł owę na jej kolanach i sł uchał am kolejno jej i Mary, podczas gdy zgł ę biał y do gruntu przedmiot, któ rego ja ledwo dotknę ł am. Diana ofiarował a się uczyć mnie niemieckiego. Lubił am uczyć się z nią; widział am, ż e rola nauczycielki jej odpowiada, jak mnie rola uczennicy. Natury nasze uzupeł niał y się: wynikiem tego był o bardzo silne wzajemne przywią zanie. Siostry odkrył y, ż e umiem rysować; natychmiast oddał y na moje usł ugi swe oł ó wki i pudł a z farbami. Umieję tnoś ć moja, na tym jednym punkcie wię ksza od ich umieję tnoś ci, zadziwiał a je i zachwycał a. Mary godzinami siadywał a i przypatrywał a mi się, a potem zapragnę ł a brać ode mnie lekcje; posł uszna, inteligentna, pilna był a z niej uczennica. Przy takich zaję ciach i mił ym wzajemnym stosunku dnie mijał y jak godziny, a tygodnie jak dni.

Zaż ył oś ć, któ ra wytworzył a się tak naturalnie i prę dko pomię dzy mną, Mary i Dianą, nie rozcią gał a się na ich brata.

Jedną z przyczyn dalekiego stosunku mię dzy nami był doś ć rzadki pobyt jego w domu: znaczną czę ś ć wolnego czasu poś wię cał, zdaje się, odwiedzaniu chorych i biednych wś ró d rozrzuconej ludnoś ci swojej parafii.

Nic nie mogł o go powstrzymać od tych duszpasterskich wycieczek; w deszcz czy pogodę, skoro tylko minę ł y godziny jego rannej pracy, brał kapelusz i w towarzystwie starego ojcowskiego wyż ł a Carla wyruszał speł niać tę misję mił oś ci czy obowią zku, sama nie wiem, jak on się na to zapatrywał. Niekiedy, w razie niepogody, siostry starał y się go zatrzymać. Odpowiadał wtedy ze szczegó lnym uś miechem, raczej uroczystym niż pogodnym.

- Gdyby trochę wiatru albo deszczu miał o mnie od tych ł atwych obowią zkó w powstrzymać, jakimż e przygotowaniem był oby takie lenistwo do zadań, któ re chcę podją ć w przyszł oś ci?

A wtedy Diana i Mary wzdychał y tylko i zapadał y w smutną zadumę.

Jednakż e opró cz jego czę stych nieobecnoś ci inna jeszcze przeszkoda stał a na drodze do naszego zaprzyjaź nienia się; wydawał mi się zamknię tym, ż yją cym w oderwaniu, pochmurnie zamyś lonym czł owiekiem. Gorliwy w kapł ań skich obowią zkach, nieskazitelny w ż yciu i obyczajach, nie cieszył się, zdawał o się, tą duchową pogodą, tym wewnę trznym zadowoleniem, jakie powinno być nagrodą każ dego szczerego i czynnego chrześ cijanina. Czę sto siedzą c wieczorem przy oknie, mają c sekretarzyk i papiery przed sobą, przestawał czytać albo pisać i z brodą opartą na rę ku zapadał w jakieś gł ę bokie zamyś lenie; myś li te był y wzburzone i niespokojne, a poznać to był o moż na po czę stych bł yskach i zmiennej grze ś wiateł w oczach.

Zdaje mi się przy tym, ż e przyroda nie był a dlań tym skarbcem rozkoszy, jakim był a dla jego sió str. Raz jeden w mojej obecnoś ci mó wił o surowym uroku wzgó rz i swym wrodzonym przywią zaniu do ciemnego dachu i sę dziwych muró w, któ re nazywał domem rodzinnym. Był o jednakż e wię cej posę pnego smutku niż przyjemnoś ci w tonie, jakim uczucie to wyraził. Nigdy też nie bł ą kał się po wzgó rzach, nigdy tam nie szukał ciszy, nigdy nie poił się ich spokojną radoś cią.

Tak był zamknię ty w sobie i mał omó wny, ż e sporo czasu upł ynę ł o, zanim zdarzył a mi się sposobnoś ć zajrzenia do jego duszy. Pierwszy raz nabrał am poję cia o tej duszy, gdy usł yszał am jego kazanie w koś ciele w Morton. Pragnę ł abym opisać to kazanie, ale to przechodzi moje sił y. Nie potrafię nawet oddać wiernie wraż enia, jakie na mnie wywarł o.

Zaczę ł o się spokojnie - i istotnie, o ile chodzi o ton i skalę gł osu, był o spokojne do koń ca: poważ nie odczuta, lecz powstrzymywana ż arliwoś ć tchnę ł a w wyraź nych akcentach, w nerwowym toku mowy. Ż arliwoś ć ta rosł a w sił ę - zwię zł a, ś cisł a, opanowana potę ga kaznodziei przejmował a serce, zdumiewał a umysł, ani na serce, ani na umysł jednakż e nie dział ał a ł agodzą co. Kazanie tchnę ł o dziwną goryczą, brakł o mu pocieszają cej dobrotliwoś ci: powtarzał y się w nim surowe aluzje do doktryn kalwinistycznych - o wybraniu, predestynacji, potę pieniu, a każ da wzmianka o tych kwestiach brzmiał a jak wyrok potę pienia.

Gdy skoń czył, zamiast czuć się lepsza, spokojniejsza, oś wiecona jego kazaniem, odczuł am tylko niewypowiedziany smutek. Zdawał o mi się bowiem, nie wiem, czy i innym, ż e ten strumień wymowy wypł ywał z gł ę biny, gdzie leż ał mę tny osad zawodu, gdzie kł ę bił y się niepokoją ce impulsy nienasyconych pragnień i burzliwych aspiracji. Był am pewna, ż e St. John Rivers, czł owiek czystego ż ycia, sumienny, gorliwy, nie znalazł jeszcze tego boż ego spokoju, wyż szego nad wszelkie poję cie; pomyś lał am, ż e on go tak samo nie znalazł jak ja przy swoich ukrytych a drę czą cych ż alach za rozbitym boż yszczem i straconym rajem - ż alach, o któ rych nie chciał am wspominać, lecz któ re opanował y i bezlitoś nie szarpał y moją duszę.

Tymczasem upł yną ł miesią c.

Diana i Mary miał y niebawem opuś cić Moor House i wró cić do nowego ż ycia i otoczenia. Był y nauczycielkami w wielkim, modnym mieś cie poł udniowej Anglii. Obie miał y tam posady w rodzinach, któ rych dumni czł onkowie widzieli w nich tylko skromne pracownice i nie baczą c na ich wysoką wrodzoną wartoś ć, cenili tylko ich nabyte umieję tnoś ci, tak jak cenili sztukę swego kucharza albo dobry smak panny sł uż ą cej. Pan St. John nic mi dotą d nie powiedział o przyobiecanym zaję ciu; naglą ca jednakż e stawał a się dla mnie potrzeba znalezienia jakiegoś zawodu. Pewnego ranka zostawszy na chwilę z nim sama w pokoju przybliż ył am się do okna, gdzie pracował, i zamierzał am przemó wić. Sama dobrze nie wiedział am, w jakie sł owa ubrać pytanie, bo zawsze trudno jest przeł amać ló d, któ ry opancerza tego rodzaju natury, gdy on sam wyprowadził mnie z kł opotu, pierwszy rozpoczynają c rozmowę.

- Chce mnie pani o coś zapytać? - zagadną ł podnoszą c oczy.

- Tak, pragnę ł abym się dowiedzieć, czy pan sł yszał o jakim zaję ciu, któ rego bym się mogł a podją ć?

- Znalazł em, a raczej obmyś lił em coś dla pani już trzy tygodnie temu; ale ponieważ widział em, iż pani jest uż yteczna i zadowolona tutaj, a siostry moje widocznie przywią zał y się do pani i towarzystwo pani sprawia im niezwykł ą przyjemnoś ć, uważ ał em za niewł aś ciwe pł oszyć wzajemne wasze zadowolenie, dopó ki bliski odjazd sió str z Marsh End uniemoż liwi pani pobyt tutaj.

- A siostry pań skie mają za trzy dni wyjechać?

- Tak; gdy one wyjadą, ja powró cę na plebanię w Morton; Hanna bę dzie mi towarzyszył a, a ten stary dom zamkniemy.

Czekał am chwilę w nadziei, ż e bę dzie mó wił dalej. Zdawał o się jednak, ż e jego uwaga poszł a w innym kierunku; ze spojrzenia jego poznał am, ż e już nie myś li o mnie ani o mojej sprawie.

Musiał am przywoł ać go z powrotem do tematu, któ ry był tak waż ny dla mnie.

- Jakie jest to zaję cie, któ re pan ma na widoku dla mnie, panie Rivers? Mam nadzieję, ż e ta zwł oka nie zwię kszył a trudnoś ci otrzymania go?

- Ach, nie, ponieważ jest to zaję cie, któ rego danie zależ y jedynie ode mnie, a przyję cie od pani.

Zatrzymał się znowu; wydał o mi się, ż e nie ma ochoty mó wić dalej. Zniecierpliwił am się; jakieś niespokojne poruszenie, jakieś nieco natarczywe spojrzenie, utkwione w jego twarzy, dał y mu to poczuć ró wnie skutecznie jak sł owa, a mniej kł opotliwie.

- Tak pani pilno usł yszeć! - rzekł. - Ale ja szczerze pani powiem, ż e nic korzystnego do zaproponowania pani nie mam.

Przypominam pani swe wyraź ne zastrzeż enie, iż jeż eli dopomogę pani, to po trosze tak jak ś lepy, co wió dł kulawego. Jestem niezamoż ny; gdyż po zapł aceniu dł ugó w mego ojca cał ym pozostają cym mi spadkiem bę dzie to podrujnowane domostwo, rzą d krzywych jodeł za domem i kawał ek torfiastego gruntu z cisami i ostrokrzewem z frontu.

Jestem nieznany: Riversowie to stary ró d, ale z trojga ostatnich jego potomkó w dwie osoby zarabiają na kawał ek chleba wś ró d obcych na stanowiskach zależ nych, a trzeci z potomkó w uważ a się za obcego w kraju rodzinnym, obcego nie tylko za ż ycia, ale i po ś mierci. Tak jest - i los swó j uważ a za zaszczytny i wzdycha do dnia, gdy przyjdzie mu dź wigać krzyż rozstania, zerwanie wszelkich wię zó w cielesnych, gdy Gł owa tego koś cioł a wojują cego, do któ rego najpokorniejszych czł onkó w on się zalicza, wyda mu rozkaz:

„Wstań i pó jdź za mną. ”

St. John wypowiedział te sł owa tak, jak wygł aszał kazania: gł osem spokojnym, gł ę bokim, bez rumień ca na twarzy, z bł yszczą cymi oczyma. Mó wił dalej:

- Jako biedny i nieznany mogę pani ofiarować tylko stanowisko skromne, graniczą ce z biedą.

Pani bę dzie je moż e uważ ał a za poniż ają ce, gdyż widzę teraz, ż e przywykł a pani do wytworniejszego ż ycia, do towarzystwa ludzi wykształ conych; ja jednakż e uważ am, ż e ż adna praca zmierzają ca do doskonalenia naszych bliź nich nie poniż a czł owieka. Uważ am, ż e im twardszy, im bardziej nieurodzajny zagon, któ ry chrześ cijań ski oracz ma uprawiać, im szczuplejsza zapł ata za jego trud, tym wię kszy honor i zasł uga. W tego rodzaju okolicznoś ciach przypada mu rola pioniera, a pierwszymi pionierami Ewangelii byli apostoł owie, zaś wodzem ich Jezus, Odkupiciel. On sam.

- A wię c - rzekł am, gdy znowu zamilkł - niech pan mó wi, proszę.

Popatrzył na mnie, zanim znowu zaczą ł. Istotnie, zdawał o się, ż e uważ nie czyta w mojej twarzy, jak gdyby jej rysy i linie był y literami na stronicy. Wnioski wysnute z tego badania wyraził czę ś ciowo w nastę pują cych uwagach:

- Są dzę, ż e pani przyjmie posadę, któ rą pani ofiaruję - rzekł - i zatrzyma ją pani przez czas jakiś; nie na stał e jednakż e, tak jak i ja nie mó gł bym na stał e zatrzymać ciasnego i zacieś niają cego, spokojnego stanowiska na uboczu, stanowiska angielskiego wiejskiego proboszcza. W pani naturze bowiem jest przymieszka ró wnie nie znoszą ca spokoju jak i w mojej naturze, jakkolwiek jest ona innego rodzaju.

- Niech pan to wytł umaczy - nalegał am, gdy znowu przerwał.

- Dobrze, i przekona się pani, jaka to marna propozycja, pospolita i krę pują ca. Ja nie pozostaję dł ugo w Morton; teraz, kiedy ojciec mó j nie ż yje, jestem panem siebie. Opuszczę te strony prawdopodobnie w cią gu roku. Dopó ki jednak tu jestem, zrobię, co tylko w mojej mocy, dla tej okolicy. Morton, gdy tutaj dwa lata temu przybył em, nie miał o szkoł y; dzieci biedakó w pozbawione był y wszelkiej nauki. Zał oż ył em szkoł ę dla chł opcó w, teraz zamierzam otworzyć drugą szkoł ę dla dziewczą t. Nają ł em budynek na ten cel z chatką dwupokojową dla nauczycielki. Pensja jej wynosił aby trzydzieś ci funtó w rocznie. Mieszkanie jest już umeblowane, bardzo skromnie, ale dostatecznie, dzię ki dobroci pewnej damy, panny Oliver, jedynej có rki jedynego bogatego czł owieka w mojej parafii, pana Olivera, wł aś ciciela fabryki igieł i odlewni ż elaza w dolinie. Ta sama osoba pł aci za naukę i ubranie sieroty z domu pracy pod warunkiem, ż e ta dziewczynka bę dzie pomagał a nauczycielce w zaję ciach koł o domu i szkoł y, któ rych nauczycielka nie bę dzie miał a czasu dokonać sama. Czy chce pani być tą nauczycielką?

Zadał to pytanie poś piesznie; widocznie na pó ł spodziewał się, ż e z oburzeniem, a przynajmniej ze wzgardą odrzucę tę propozycję; nie znają c wszystkich moich myś li i uczuć, chociaż odgadywał niektó re, nie wiedział, jaki mi się wyda taki los. Istotnie, skromnie się przedstawiał, ale dawał zaciszne, bezpieczne schronienie, a tego potrzebował am. Wymagał twardej pracy, ale w poró wnaniu ze stanowiskiem nauczycielki w domu bogatych ludzi, dawał niezależ noś ć; tak się lę kał am zależ noś ci u obcych, a tu nie groził o mi ani poniż enie, ani upokorzenie. Zdecydował am się.

- Dzię kuję panu za tę propozycję i przyjmuję ją cał ym sercem.

- Ale pani mnie rozumie? - powiedział. - To wiejska szkoł a: pani uczennicami bę dą tylko biedne dziewczę ta, dzieci chł opó w, co najwyż ej có rki farmeró w. Robienie na drutach, szycie, czytanie, pisanie, rachunki - oto wszystko, czego je pani bę dzie uczył a. Co pani zrobi ze swymi umieję tnoś ciami?

Co ze swym umysł em, uczuciami, upodobaniami?

- Schowam je, dopó ki mi nie bę dą potrzebne. Zaczekają.

- A wię c pani rozumie, czego się pani chce podją ć?

- Rozumiem.

Uś miechał się teraz, i to nie gorzko ani smutno, ale pogodnie i z prawdziwym zadowoleniem.

- I kiedyż zamierza pani przystą pić do pracy?

- Przeniosę się tam jutro; a szkoł ę, jeś li pan sobie ż yczy, mogę otworzyć w przyszł ym tygodniu.

- Bardzo dobrze; niech tak bę dzie.

Wstał i przeszedł przez pokó j.

Staną wszy popatrzył znó w na mnie. Potrzą sną ł gł ową.

- Co się panu we mnie nie podoba, panie Rivers? - zapytał am.

- Pani nie zostanie dł ugo w Morton: nie, nie!

- Dlaczego? Na jakiej podstawie pan to mó wi?

- Czytam to w pani oczach; nie zapowiadają one utrzymania ró wnej linii w ż yciu.

- Nie jestem ambitna.

Drgną ł, usł yszawszy to sł owo.

Powtó rzył:

- Nie. Co panią naprowadził o na myś l o ambicji? Kto jest ambitny? Ja wiem, ż e jestem ambitny; ale jakim sposobem pani to odkrył a?

- Mó wił am o sobie.

- No wię c, jeż eli pani nie jest ambitna, jest pani... - przerwał.

- Jestem jaka?

- Chciał em powiedzieć: namię tna, ale moż e by pani ź le zrozumiał a to sł owo i moż e by panią dotknę ł o. Ja przez to rozumiem, ż e ludzkie uczucia i sympatie mają nad panią potę ż ną wł adzę. Jestem pewien, ż e pani nie potrafił aby być dł ugo zadowolona spę dzają c wolne godziny w samotnoś ci, a godziny pracy na jednostajnym zaję ciu, zupeł nie bez podniety. Tak jak ja nie mogę być zadowolony - dodał z naciskiem - ż yją c tu zagrzebany w bagnach, zduszony gó rami, wbrew naturze mojej, od Boga mi danej, przy zdolnoś ciach, jakimi mnie niebo obdarzył o, bezpoż ytecznie skrę powanych. Sł yszy pani teraz, jak ja sam sobie przeczę. Ja, któ ry zalecał em zadowolenie ze skromnego losu i pochwalał em nawet zawó d rę baczy drzewa i woziwodó w w sł uż bie Boż ej, ja, wyś wię cony kapł an Boż y, szaleję prawie z niepokoju. Trudno, skł onnoś ci i zasady trzeba jakimś sposobem pogodzić.

Wyszedł z pokoju. W tej jednej godzinie dowiedział am się o nim wię cej niż przez cał y poprzedni miesią c, a jednak wcią ż jeszcze był dla mnie zagadką.

Diana i Mary Rivers smutniał y i cichł y w miarę zbliż ania się chwili poż egnania z bratem i domem. Starał y się nie dać tego poznać po sobie, jednakż e smutek, któ ry zwalczał y, był taki, ż e nie dał się ukryć ani przezwycię ż yć. Diana mi powiedział a, ż e bę dzie to inne rozstanie niż wszystkie dotychczasowe. Prawdopodobnie bę dzie to rozstanie na lata, a moż e i na cał e ż ycie, z St.

Johnem.

- On poś wię ci wszystko dla dawno powzię tego postanowienia - powiedział a - nawet rodzinne przywią zanie i silniejsze jeszcze uczucia. St. John wydaje się spokojny, Jane, ale on kryje w sobie gorą czkę. Są dził abym, ż e jest ł agodny, jednakż e w niektó rych sprawach jest nieubł agany jak ś mierć; a najgorsze jest to, ż e sumienie nie pozwala mi odradzać mu tej surowej decyzji; ani przez chwilę nie mogę mu z tego robić zarzutu. To jest sł uszne, szlachetne, godne chrześ cijanina, ale serce mi od tego pę ka!

I z pię knych jej oczu polał y się ł zy. Mary pochylił a nisko gł owę nad robotą.

- Nie mamy już ojca - szepnę ł a. - Wkró tce zabraknie nam domu i brata.

W tej chwili zaszedł wypadek, któ rym los jakby chciał stwierdzić powiedzenie, ż e „nieszczę ś cie nigdy nie przychodzi samo”, i dodać do ich zmartwienia draż nią cą przykroś ć zawiedzionej nadziei. St. John przechodził pod oknem, czytają c jakiś list. Wszedł.

- Wuj John umarł - powiedział.

Znać był o, ż e obie siostry silnie odczuł y tę wiadomoś ć, ale raczej jako waż ną niż zasmucają cą.

- Umarł? - powtó rzył a Diana.

- Tak, umarł.

Utkwił a badawczy wzrok w twarzy brata.

- No i co? - zapytał a cichym gł osem.

- No i co, Dianko? - odpowiedział nie tracą c marmurowego spokoju twarzy. - No i co? No i nic... Czytaj.

Rzucił jej list na kolana.

Przejrzał a go i podał a Mary.

Mary przeczytał a go i oddał a bratu. Wszyscy troje zamienili spojrzenia i wszyscy troje uś miechnę li się niewesoł ym, zamyś lonym uś miechem.

- Amen! Jakoś mimo to przeż yjemy! - rzekł a w koń cu Diana.

- W każ dym razie nie bę dzie nam przez to gorzej, niż był o dotychczas - zauważ ył a Mary.

- Tylko ż e czł owiek musi myś leć o tym, co mogł oby być - rzekł pan Rivers - i przeciwstawia to zbyt jaskrawo temu, co jest.

Zł oż ył list, zamkną ł go w sekretarzyku i znowu wyszedł.

Przez kilka minut nikt nie mó wił. W koń cu Diana zwró cił a się do mnie:

- Jane, dziwisz się zapewne nam i naszym tajemnicom - rzekł a - i myś lisz, ż e jesteś my istotami bez serca, skoro nas tak mał o wzrusza ś mierć naszego wuja; ale myś my go nigdy nie widzieli ani znali. Był to brat naszej matki. Ojciec nasz pokł ó cił się z nim dawno temu.

Za jego to poradą ojciec zaryzykował wię kszą czę ś ć mają tku w spekulacji, któ ra go zrujnował a. Czynili sobie wzajemne wyrzuty, rozeszli się w gniewie i nie pogodzili się nigdy. Wuj nasz wdał się potem w szczę ś liwsze interesy i, jak się pokazuje, zebrał fortunę dwudziestu tysię cy funtó w. Nie był nigdy ż onaty, i nie miał innych bliskich krewnych opró cz nas i jeszcze jednej osoby w tym samym stopniu spokrewnionej z nim co i my. Ojciec mó j zawsze miał nadzieję, ż e wuj naprawi swó j bł ą d zostawiają c nam mają tek. Ten list powiadamia nas, ż e zapisał wszystko co do grosza tej innej krewnej, z wyją tkiem trzydziestu gwinei „do podział u mię dzy St. Johna, Dianę i Mary Rivers na kupno trzech ż ał obnych pierś cionkó w”. Miał prawo, naturalnie, zrobić, jak mu się podobał o; jednakż e taka wiadomoś ć przygnę bia na chwilę.

Mary i ja uważ ał ybyś my się za bogate posiadają c po tysią c funtó w, a dla St. Johna taka suma był aby cenna dają c mu moż noś ć speł nienia wiele dobrego!

Po tym wyjaś nieniu nikt już o liś cie nie wspominał. Nazajutrz opuś cił am Marsh End i przeniosł am się do Morton.

Nastę pnego dnia Diana i Mary wyjechał y, a po tygodniu pan Rivers i Hanna przenieś li się na plebanię. I tak stary dom opustoszał.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.