Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XXIX



Mglista tylko pozostał a mi pamię ć o nastę pnych trzech dniach i nocach. Przypominam sobie niektó re odczucia i wraż enia, myś leć jednakż e logicznie nie mogł am, a był am wprost niezdolna do jakiegokolwiek czynu.

Wiedział am, ż e jestem w mał ym pokoiku i ż e leż ę w wą skim ł ó ż ku. Do tego ł ó ż ka był am jakby przyroś nię ta - leż ał am na nim bez ruchu, jak kamień, i umarł abym chyba, gdyby mnie chciano zeń zerwać. NIe uważ ał am na bieg czasu, na to, ż e ranek zmieniał się w poł udnie, poł udnie w wieczó r.

Spostrzegał am, gdy ktoś wchodził do pokoju albo gdy wychodził; wiedział am nawet, kto to taki, rozumiał am, co mó wili, o ile mó wią cy stał blisko mnie; odpowiadać jednakż e nie mogł am; nie potrafił abym otworzyć ust albo poruszyć się. Hanna był a najczę stszym u mnie goś ciem. Jej przyjś cie zawsze był o mi niemił e. Miał am wraż enie, ż e jest mi nierada, ż e nie rozumie mnie ani moich warunkó w, ż e jest do mnie uprzedzona. Diana i Mary zjawiał y się u mnie w pokoju raz, czasem dwa razy dziennie.

Szeptał y niekiedy do siebie tego rodzaju zdania:

- Jak to jednak dobrze, ż e wzię ł yś my ją do siebie.

- Tak; z pewnoś cią znaleziono by ją nież ywą przed drzwiami, gdyby był a tam pozostał a cał ą noc. Ciekawa jestem, jakie przeszł a koleje.

- Pewnie jakieś dziwnie cię ż kie, biedna, wymizerowana, blada wę drowniczka!

- To nie jest, są dzą c po jej sposobie mó wienia, osoba bez wykształ cenia; akcent ma zupeł nie czysty; a i ubranie, któ re zdję ł a, chociaż zabł ocone i mokre, jest mał o znoszone i z dobrego materiał u.

- Szczegó lną ma twarz; taka wychudzona i mizerna, a jednak raczej mi się podoba, przy zdrowiu zaś i oż ywieniu, wyobraż am sobie, ż e fizjonomia jej musi być mił a.

Nigdy w rozmowach ich nie usł yszał am ani sł owa ż alu, ż e mnie przyję ł y tak goś cinnie, ani sł owa podejrzliwoś ci, ani niechę ci ku mnie. To mnie pocieszał o.

Pan St. John zaszedł raz jeden; popatrzył na mnie i powiedział, ż e mó j stan bezwł adu wynika z reakcji po nadmiernym i dł ugotrwał ym przemę czeniu.

Oś wiadczył, ż e nie potrzeba posył ać po doktora, ż e z pewnoś cią sama natura najlepiej sobie poradzi. Powiedział, ż e każ dy nerw został jakimś sposobem silnie nadwerę ż ony i ż e cał y system potrzebuje czas jakiś odpoczywać we ś nie; choroby nie ma tu ż adnej; uważ ał, ż e szybko przyjdę do siebie, skoro tylko wejdę na drogę poprawy. Ten są d wypowiedział spokojnym, cichym gł osem i dodał po chwili tonem czł owieka nieprzywykł ego do obszernych objaś nień:

- Raczej niezwykł a fizjonomia; niewą tpliwie nie zdradza ani pospolitoś ci, ani upadku.

- Wrę cz przeciwnie - odpowiedział a Diana. - Prawdę powiedziawszy, St. John, serce mnie cią gnie do tego biedactwa.

Ach, jakbym chciał a, ż ebyś my mogli na stał e nią się zają ć!

- To mał o prawdopodobne - odpowiedział. - Przekonasz się, ż e to panienka, któ ra poró ż nił a się ze swoją rodziną i lekkomyś lnie ją opuś cił a. Moż e nam się uda powró cić ją rodzinie, o ile nie jest uparta.

Jednakż e widzę na jej twarzy linie sił y charakteru, któ re każ ą mi wą tpić, czy jest ł atwa do poprowadzenia - stał przyglą dają c mi się przez kilka minut, po czym dodał: - Wydaje się rozumna, ale ł adna bynajmniej nie jest.

- Ona taka chora, St. John!

- Chora czy zdrowa, zawsze bę dzie nieł adna. Tym rysom zupeł nie brak wdzię ku i harmonii pię knoś ci.

Trzeciego dnia poczuł am się lepiej; czwartego mogł am już mó wić, poruszać się, usią ś ć, obracać na ł ó ż ku. Hanna przyniosł a mi zupę z kaszki i trochę grzanek okoł o godziny obiadowej, jak mi się wydawał o.

Zjadł am z przyjemnoś cią, jedzenie był o dobre, nie miał o smaku gorą czki, któ ry zatruwał mi wszystko, co dotą d przeł ykał am. Po odejś ciu Hanny poczuł am się stosunkowo silna; wstę pował o we mnie ż ycie; dosyć miał am spoczynku, budził a się we mnie chę ć ruchu i czynu.

Zapragnę ł am wstać; ale có ż mogł am wł oż yć na siebie?

Wilgotne, zabł ocone ubranie, w któ rym sypiał am na ziemi i upadł am w bł oto? Wstyd mi był o ukazać się moim dobroczyń com w takim stroju. Oszczę dzono mi tego upokorzenia.

Na krześ le przy ł ó ż ku leż ał y wszystkie moje rzeczy czyste i suche. Czarna jedwabna sukienka wisiał a na ś cianie, oczyszczona z bł ota, odprasowana, wyglą dał a zupeł nie przyzwoicie. Nawet trzewiki i poń czochy był y wyczyszczone, moż liwe do uż ycia.

Był a w pokoju woda i miednica, leż ał a szczotka i grzebień do wł osó w. Mimo osł abienia, odpoczywają c co pię ć minut, jako tako mogł am się ubrać. Ubranie wisiał o na mnie luź no, gdyż mocno schudł am; zakrył am jednakż e niedobory szalem i teraz, czysta i wyglą dają ca przyzwoicie, bez ś ladu brudu czy nieporzą dku, któ rego tak nie znosił am i któ ry zdawał się tak mnie poniż ać, zeszł am powoli po kamiennych schodach, trzymają c się porę czy, do niskiego korytarza, ską d od razu trafił am do kuchni.

Kuchnia peł na był a zapachu ś wież ego pieczywa i ciepł a dobrego ognia. Hanna piekł a chleb. Uprzedzenia najtrudniej jest wykorzenić z serca, któ rego nie zmię kczył o i nie oż ywił o wykształ cenie. Przesą dy wypeł niał y serce Hanny jak chwasty rosną ce na kamiennej glebie. Hanna był a zimna i sztywna z począ tku, pó ź niej zaczę ł a trochę ł agodnieć; a gdy ujrzał a mnie wchodzą cą, czystą i dobrze ubraną, uś miechnę ł a się nawet.

- Co to, wstał a pani? - rzekł a. - Wię c widać pani zdrowsza. Niech pani usią dzie na moim krześ le przy ogniu, jeś li pani ma ochotę.

Wskazał a mi bujają ce krzesł o; usiadł am. Krzą tał a się, przyglą dają c mi się od czasu do czasu badawczo spod oka.

Wyjmują c kilka bochenkó w z pieca, zwró cił a się nagle ku mnie i zapytał a bez ogró dki:

- Czy pani kiedy już chodził a po ż ebraninie, zanim pani tuutaj przyszł a?

Oburzył am się w pierwszej chwili; ale przypomniawszy sobie, ż e doprawdy nie moż na się tu gniewać i ż e ja jej istotnie przedstawił am się jako ż ebraczka, odpowiedział am spokojnie, z pewnym naciskiem jednakż e:

- Mylicie się, biorą c mnie za ż ebraczkę. Nie jestem ż ebraczką; tak jak ani wy, ani wasze panienki nie jesteś cie ż ebraczkami.

- Ja tam nie rozumiem tego dobrze - powiedział a po chwili.

- Pani to pewnie nie ma ani domu, ani pienię dzy, co?

- Kto nie ma domu ani pienię dzy, jeszcze niekoniecznie jest ż ebrakiem, tak jak wy to rozumiecie.

- Czy pani jest uczona w ksią ż kach? - zapytał a niebawem.

- O tak, i bardzo.

- Ale pani nie był a na pensji, w szkole?

- Owszem, był am przez osiem lat.

Otworzył a szeroko oczy.

- A wię c dlaczego się pani sama nie moż e utrzymać?

- Utrzymywał am się sama i mam nadzieję, ż e i nadal bę dę się utrzymywać. A co macie zamiar zrobić z tym agrestem? - zapytał am, gdy wydobył a koszyczek z owocami.

- Ciastka z tym bę dą.

- Dajcie mi to; ja wam oczyszczę.

- Nie, nie chcę, ż eby się pani mę czył a.

- Ale ja muszę coś robić; proszę was, dajcie mi to!

Zgodził a się, a nawet przyniosł a mi czysty rę cznik, aż ebym go rozpostarł a na sukni, by jej, jak powiedział a, „nie powalać ”.

- Pani nie był a przyzwyczajona do roboty sł uż ą cych, ja to widzę po rę kach pani - zauważ ył a. -

Moż e pani był a krawcową?

- Nie, mylicie się. Ale teraz mniejsza z tym, czym ja był am; nie ł amcie sobie wię cej gł owy nade mną i lepiej powiedzcie mi, jak się nazywa ten dom, w któ rym jesteś my.

- Niektó rzy nazywają go Marsh End, a niektó rzy Moor House.

- A ten pan, któ ry tu mieszka, nazywa się St. John?

- Nie, pan St. John tutaj nie mieszka: jest tu tylko chwilowo.

Mieszka we wł asnej parafii w Morton.

- W tej wiosce o parę mil stą d?

- Tak.

- A czym on jest?

- Jest duchownym.

Przypomniał am sobie odpowiedź starej gospodyni na plebanii, gdy chciał am się widzieć z proboszczem.

- Wię c to tutaj mieszkał jego ojciec?

- Tak, starszy pan Rivers tu mieszkał, a takż e jego ojciec i dziadek, i pradziadek przed nim.

- Wię c ten pan nazywa się St.

John Rivers?

- Tak, St. John to jego chrzestne imię.

- A siostry jego to panny Diana i Mary Rivers?

- Tak.

- Ojciec ich nie ż yje?

- Umarł trzy tygodnie temu na apopleksję.

- Matki nie mają?

- Nasza pani już wiele lat temu umarł a.

- A wy już dawno jesteś cie u tej rodziny?

- Jestem u nich od dwudziestu lat. Wyniań czył am ich wszystkich troje.

- To dowodzi, ż e musieliś cie być uczciwą i wierną sł uż ą cą.

Mó wię wam to, chociaż byliś cie tak niegrzeczni, ż e nazwaliś cie mnie ż ebraczką.

Znowu popatrzył a na mnie ze zdziwieniem.

- Zdaje mi się - powiedział a - ż e mi się zupeł nie w myś lach pomieszał o co do pani; ale tyle się oszustó w krę ci, ż e musi mi pani przebaczyć.

- I chociaż - mó wił am dalej nieco surowo - chcieliś cie odpę dzić mnie od drzwi w taką noc, ż e psa nie bylibyś cie odpę dzili.

- No tak, to był o niepoczciwie, ale co czł owiek moż e wiedzieć? Ja wię cej myś lał am o dzieciach niż o sobie. Biedaczki! Toż przecie nie mają nikogo, kto by o nie dbał, pró cz mnie. Muszę czasami ostro się stawić.

Przez kilka minut milczał am poważ nie.

- NIe musi pani zbyt ź le o mnie myś leć - zauważ ył a znowu.

- Ale ja myś lę ź le o was - powiedział am. - I powiem wam dlaczego; nie tyle dlatego, ż e nie chcieliś cie mnie przygarną ć lub ż e uważ aliś cie mnie za oszustkę, ile dlatego, ż e przed chwilą zrobiliś cie mi rodzaj zarzutu z tego, ż e nie mam pienię dzy ani domu. Najlepsi ludzie bywali nieraz tak biedni jak ja teraz, a jeż eli jesteś cie chrześ cijanką, nie powinniś cie uważ ać biedy za zbrodnię.

- To prawda, ż e nie powinnam - powiedział a. - I pan St. John mi to mó wi; widzę, ż e zawinił am... ale toteż zupeł nie inne mam teraz poję cie o pani niż przedtem. Pani wyglą da na osobę do gruntu porzą dną i przyzwoitą.

- No dobrze, już się na was nie gniewam. Podajcie mi rę kę.

Zł oż ył a swoją umą czoną, twardą rę kę w mojej dł oni; serdeczny uś miech rozjaś nił jej twarz i od tej chwili zapanował a mię dzy nami przyjaź ń.

Hanna widocznie lubił a gawę dzić. Podczas gdy ja przebierał am owoce, a ona robił a ciasto, opowiadał a mi w dalszym cią gu rozmaite szczegó ł y o nieboszczyku panu, o pani i o „dzieciach”, jak nazywał a troje mł odych.

Stary pan Rivers, mó wił a, był dosyć prostym czł owiekiem, chociaż prawdziwym panem z bardzo starego rodu. Marsh End należ ał o do Riversó w, odką d dom ten istniał, a ten dom liczył sobie, twierdził a, przeszł o dwieś cie lat, chociaż wydawał się taki mał y i skromny - ani go poró wnać ze wspaniał ym dworem pana Olivera w Morton Vale. A jednak pamię tał a ojca Billa Olivera, robotnika w fabryce igieł, podczas kiedy Riversowie byli szlachtą już za czasó w Henrykó w, o czym się każ dy moż e przekonać, jeż eli zechce zajrzeć do rejestró w w zakrystii koś cioł a w Morton. Przyznawał a jednak, ż e stary pan był taki jak inni ludzie, przepadał za polowaniem, gospodarką na roli i innymi wiejskimi zaję ciami.

Pani to był a inna. Bardzo wiele czytał a, bardzo duż o studiował a w ksią ż kach; a „dzieci” wdał y się w matkę. Nikogo podobnego do nich nie ma w tych stronach ani nigdy nie był o; lubił o się to uczyć, wszyscy troje prawie od maleń stwa. Pan St. John, jak tylko podró sł, chciał iś ć do szkó ł i zostać kapł anem; a dziewczę ta, jak tylko pokoń czył y szkoł y, wzię ł y posady jako nauczycielki. Powiedział y jej bowiem, ż e ojciec ich przed kilku laty stracił duż o pienię dzy przez czł owieka, któ remu zaufał, a któ ry zbankrutował, a ponieważ teraz nie jest tak bogaty, by dać im mają tek, one muszą pracować na siebie. Już od dawna niewiele przebywał y w domu, a teraz przyjechał y tylko na parę tygodni z powodu ś mierci ojca.

Ale one tak lubią Marsh End i Morton, i wszystkie te wrzosowiska, i pagó rki dokoł a!

Był y w Londynie i wielu innych wielkich miastach, ale zawsze mó wią, ż e nie ma to jak w domu.

A tacy zawsze byli grzeczni jedni dla drugich, nigdy się mię dzy sobą nie gniewali i nie kł ó cili. Hanna nie widział a nigdy tak zgodnej rodziny.

Skoń czywszy przebierać agrest zapytał am, gdzie są w tej chwili obie panie i ich brat.

- Poszli do Morton na spacer; ale za pó ł godziny wró cą na herbatę.

W oznaczonym czasie wró cili rzeczywiś cie; weszli przez drzwi kuchenne. Pan St. John, zobaczywszy mnie, ukł onił się tylko i przeszedł dalej; obydwie panny zatrzymał y się. Mary w kilku sł owach ż yczliwie i spokojnie powiedział a, jaką jej to sprawia przyjemnoś ć, ż e widzi mnie już tak silną, iż mogł am zejś ć na dó ł; Diana uję ł a moją rę kę potrzą sają c gł ową.

- Należ ał o poczekać, aż ja pani pozwolę zejś ć - rzekł a. -

Jeszcze pani bardzo blada i taka szczupł a! Biedne dziecko...

Biedne dziewczą tko!

Diana miał a gł os brzmią cy w moich uszach jak gruchanie goł ę bicy, oczy, któ rych spojrzenie sprawiał o mi najwyż szą przyjemnoś ć. Cał a jej twarz miał a dla mnie wdzię k nieporó wnany. Mary miał a fizjonomię ró wnie inteligentną, rysy ró wnie ł adne; jednakż e wyraz jej był powś cią gliwszy, a obejś cie mił e, ale chł odniejsze.

Diana patrzył a i przemawiał a z pewną stanowczoś cią, widać był o, ż e to osoba mają ca zdecydowaną wolę. Zawsze z przyjemnoś cią ulegał am czyjejś wyż szoś ci przejawiają cej się w ten sposó b i poddawał am się, o ile mi sumienie i poczucie wł asnej godnoś ci pozwalał o, woli bardziej aktywnej niż moja wł asna.

- A przy tym, co pani ma tu do roboty? - mó wił a dalej. - To nie miejsce dla pani. My z Mary lubimy niekiedy siadywać w kuchni, ponieważ lubimy w domu swobodę i nie krę pujemy się, ale pani jest goś ciem i miejsce pani w bawialnym pokoju.

- Bardzo mi tutaj dobrze.

- Wcale nie, Hanna krę ci się i osypuje panią mą ką.

- A przy tym tu ogień za gorą cy dla pani - wtrą cił a Mary.

- Ależ tak - dorzucił a jej siostra. - No, dalej, proszę być posł uszną.

I wcią ż trzymają c mnie za rę kę, przymusił a mnie do wstania i zaprowadził a do pokoju.

- Niech pani tu siedzi - rzekł a umieś ciwszy mnie na kanapie - podczas gdy my się rozbierzemy i przygotujemy herbatę. To takż e przywilej, z któ rego korzystamy w naszym domeczku pod wzgó rzami, ż e same przyrzą dzamy jedzenie, gdy mamy na to ochotę albo gdy Hanna piecze, porzą dkuje, pierze czy prasuje.

Zamknę ł a drzwi pozostawiają c mnie sam na sam z panem St.

Johnem siedzą cym naprzeciw z ksią ż ką czy gazetą w rę ku.

Przyjrzał am się najpierw bawialni, a potem jemu.

Był to niewielki pokó j, bardzo skromnie umeblowany, jednakż e mił y, gdyż czysty i schludny. Staroś wieckie krzesł a lś nił y, a orzechowy stó ł bł yszczał jak zwierciadł o. Kilka dziwnych, starych portretó w mę ż czyzn i kobiet dawnych czasó w zdobił o malowane ś ciany; oszklona szafa zawierał a trochę ksią ż ek i garnitur staroś wieckiej porcelany. Nie był o ż adnych zbytecznych ozdó b w tym pokoju, ani jednego modnego mebla opró cz dwó ch szkatuł ek do roboty i damskiego sekretarzyka z ró ż anego drzewa, stoją cego na bocznym stoliku; wszystko tu - nie wył ą czają c dywanu i firanek - dowodził o, ż e jest stare, lecz porzą dnie utrzymane.

Panu St. Johnowi, siedzą cemu nieruchomo, nie odrywają cemu oczu od kartek czytanej ksią ż ki, nie otwierają cemu zaciś nię tych ust, nietrudno się był o przypatrzyć. Gdyby był posą giem, a nie czł owiekiem, nie mogł oby to być ł atwiej. Był mł ody - mó gł mieć lat dwadzieś cia osiem do trzydziestu - wysoki, szczupł y.

Twarz jego przykuwał a oko; był a to twarz greckiego posą gu, niezmiernie czysta w rysunku: zupeł nie prosty, klasyczny nos, usta i broda Ateń czyka. Rzadko istotnie twarz Anglika tak bardzo się zbliż a do antycznego modelu. Nie dziw, ż e go raził a nieregularnoś ć moich rysó w, skoro sam miał tak harmonijne.

Oczy jego był y wielkie, niebieskie, o ciemnych rzę sach; wysokie czoł o, blade jak koś ć sł oniowa, przysł aniał y czę ś ciowo niedbale opadają ce pukle jasnych wł osó w.

Jest to opis ł agodnego czł owieka, prawda, czytelniku?

A jednak ten, któ rego opisuję, wcale nie robił wraż enia czł owieka mił ego, ustę pliwego, wraż liwego, a choć by ró wnego z natury. Chociaż siedział teraz w spokoju, był o coś w zarysach jego nozdrzy, ust i czoł a, co, moim zdaniem, ś wiadczył o o niepokoju, twardoś ci czy też nadmiernej gorliwoś ci w jego charakterze. Nie przemó wił do mnie ani sł owa, nawet nie spojrzał na mnie, dopó ki nie powró cił y jego siostry. Diana wchodzą c i wychodzą c w trakcie przygotowywania herbaty przyniosł a mi ciastko upieczone na pł ycie kuchennej.

- Niech pani to zje teraz - rzekł a. - Musi pani być gł odna.

Hanna mó wi, ż e od ś niadania nic pani nie jadł a, tylko trochę kaszki.

Nie odmó wił am, gdyż obudził się we mnie silny apetyt. Pan Rivers zamkną ł teraz ksią ż kę, zbliż ył się do stoł u i usiadł szy utkwił we mnie peł ne spojrzenie niebieskich oczu. Patrzył teraz bezceremonialnie, prosto, otwarcie, badawczo, co dowodził o, ż e nie przez nieś miał oś ć, ale rozmyś lnie odwracał dotą d wzrok od goś cia.

- Bardzo pani jest gł odna - rzekł.

- To prawda, panie.

Miał am zawsze w zwyczaju kró tko i prosto odpowiadać na kró tkie powiedzenie i zapytanie.

- To dobrze dla pani, ż e mał a gorą czka zmusił a ją do wstrzemię ź liwoś ci przez ostatnie trzy dni; był oby niebezpiecznie, gdyby pani ulegał a zaraz od począ tku nadmiernemu apetytowi.

Teraz już moż e pani jeś ć, chociaż zawsze jeszcze z pewnym umiarkowaniem.

- Mam nadzieję, ż e nie bę dę dł ugo jadł a na koszt pań ski - odpowiedział am niezrę cznie i niegrzecznie.

- Zapewne - odpowiedział chł odno - skoro nam pani tylko wskaż e, gdzie mieszka pani rodzina, bę dziemy mogli napisać do niej, a pani bę dzie mogł a powró cić do domu.

- Tego, muszę panu otwarcie powiedzieć, nie bę dę mogł a uczynić, gdyż absolutnie nie mam ani domu, ani rodziny.

Wszyscy troje patrzyli na mnie, ale bez nieufnoś ci; odczuł am, ż e nie ma podejrzliwoś ci w ich spojrzeniach, a raczej zaciekawienie. Mó wię to zwł aszcza o obu panienkach. Oczy St. Johna, choć na pozó r takie jasne, był y zagadkowe. Uż ywał ich raczej jako narzę dzia do badania myś li drugich niż za drogę do objawienia swoich wł asnych; to poł ą czenie przenikliwoś ci i skrytoś ci raczej wprawiał o w zakł opotanie, niż dodawał o odwagi.

- Czy pani przez to rozumie - zapytał - ż e pani nie ma absolutnie nikogo?

- Tak. Ż aden wę zeł nie ł ą czy mnie z nikim w ś wiecie; nie mam prawa ż ą dać, by mnie jakikolwiek dom w Anglii przyją ł pod swó j dach.

- Bardzo dziwne poł oż enie w pani wieku.

Tu spostrzegł am, ż e spojrzał na moje rę ce zł oż one na stole przede mną. Zdziwił am się, czego szuka; sł owa jego wyjaś nił y mi to niebawem.

- Nie jest pani zamę ż na? Jest pani panną?

Diana roześ miał a się.

- Ależ, St. John, pani nie moż e mieć wię cej niż siedemnaś cie lub osiemnaś cie lat! - rzekł a.

- Mam prawie dziewię tnaś cie - ale nie jestem zamę ż na. Nie.

Poczuł am, ż e palą cy rumieniec rozlewa mi się po twarzy, gdyż wzmianka o mał ż eń stwie obudził a gorzkie, niepokoją ce wspomnienia. Wszyscy zauważ yli moje zmieszanie, Diana i Mary odwró cił y wzrok od mojej zarumienionej twarzy, ale chł odniejszy i surowszy ich brat patrzył w dalszym cią gu, aż bó l, któ ry obudził, wycisną ł mi ł zy z oczu.

- Gdzie pani ostatnio mieszkał a? - spytał teraz.

- Za wiele pytasz, St. John - szepnę ł a Mary cicho.

Ale on przechylił się przez stó ł i domagał się odpowiedzi stanowczym i przeszywają cym wzrokiem.

- Nazwa miejscowoś ci, w któ rej mieszkał am, i osó b, z któ rymi przebywał am, jest moją tajemnicą - odpowiedział am zwię ź le.

- Któ rą, moim zdaniem, ma pani prawo utrzymać tak przed St.

Johnem, jak przed kimkolwiek - zauważ ył a Diana.

- Jeż eli nic o pani nie bę dę wiedział, nie bę dę mó gł pani dopomó c - powiedział. - A pani przecież potrzebuje pomocy, prawda?

- Potrzebuję jej i pragnę, by ktoś poczciwy wskazał mi sposó b uzyskania pracy, któ rą umiał abym speł niać i któ ra pozwolił aby mi zarobić chociaż na najskromniejsze utrzymanie.

- NIe wiem, czy jestem kimś takim poczciwym, ale chę tnie, o ile tylko bę dę mó gł, dopomogę pani do osią gnię cia tak uczciwego celu. Przede wszystkim wię c niech mi pani powie, co pani dotą d robił a i co pani potrafi.

Wypił am już teraz herbatę.

Wielce mnie pokrzepił ten napó j; dodał nowego bodź ca nerwom, tak ż e mogł am już teraz spokojnie przemawiać do tego przenikliwego, mł odego sę dziego.

- Panie Rivers - zaczę ł am zwracają c się ku niemu i patrzą c na niego tak jak on na mnie, otwarcie i bez nieś miał oś ci - pan i siostry pań skie wyś wiadczyliś cie mi wielkie dobrodziejstwo, najwię ksze, jakie czł owiek moż e wyś wiadczyć bliź niemu; uratowaliś cie mnie od ś mierci. To dobrodziejstwo daje wam nieograniczone prawo do mojej wdzię cznoś ci i, w pewnym stopniu, do mojego zaufania.

Opowiem wam tyle, ile mogę, z dziejó w przygarnię tej przez was przybł ę dy... tyle, ile mogę opowiedzieć bez naraż enia wł asnego spokoju, wł asnego bezpieczeń stwa moralnego i fizycznego oraz bezpieczeń stwa innych.

Jestem sierotą, có rką duchownego. Rodzice moi odumarli mnie maleń ką. Wychowano mnie z ł aski, kształ cono w zakł adzie dobroczynnym. Mogę nawet pań stwu powiedzieć nazwę tego zakł adu, gdzie spę dził am sześ ć lat jako uczennica, dwa jako nauczycielka: był o to schronisko dla sierot w Lowood, moż e pan o nim sł yszał, panie Rivers?

Wielebny Robert Brocklehurst jest tam skarbnikiem.

- Sł yszał em o panu Brocklehurst i widział em szkoł ę.

- Opuś cił am Lowood rok temu, aż eby zostać nauczycielką prywatną. Otrzymał am dobrą posadę i czuł am się szczę ś liwa.

Miejscowoś ć tę musiał am opuś cić na cztery dni przed przybyciem tutaj. Powodu nie mogę i nie powinnam wyjawiać; był oby to niepotrzebne, niebezpieczne i brzmiał oby niewiarogodnie.

Zarzut ż aden na mnie nie spoczywa: jestem tak wolna od wszelkiej winy, jak któ rekolwiek z was trojga. Jestem nieszczę ś liwa i nie od razu przestanę być nieszczę ś liwa, gdyż katastrofa, któ ra wygnał a mnie z domu bę dą cego dla mnie rajem, był a dziwnej i strasznej natury. Planują c ucieczkę dbał am tylko o dwie rzeczy - o poś piech i o tajemnicę; toteż musiał am pozostawić wszystko, co posiadał am, z wyją tkiem mał ej paczki; tę w poś piechu i strapieniu zapomniał am wyją ć z powozu, któ ry dowią zł mnie do Whitcross. W te strony wię c przybył am ogoł ocona ze wszystkiego. Dwie noce spał am pod goł ym niebem i bł ą kał am się okoł o dwó ch dni nie przestę pują c ludzkiego progu; dwa razy tylko przez cał y czas miał am coś kolwiek w ustach. A gdy z gł odu, wyczerpania, rozpaczy już ostatnim prawie tchem gonił am, pan, panie Rivers, nie dał mi zginą ć z gł odu u swoich drzwi i ofiarował schronienie pod swym dachem. Wiem o wszystkim, co pań skie siostry odtą d uczynił y dla mnie, gdyż nie był am nieprzytomna mimo pozornego bezwł adu, i winna jestem ich samorzutnemu, szczeremu, serdecznemu wspó ł czuciu dł ug ró wnie wielki, jak pań skiemu ewangelicznemu mił osierdziu.

- NIe daj jej wię cej mó wić, St. John - powiedział a Diana, gdy umilkł am. - Przecież to widać, ile ją takie podniecenie kosztuje. Niech pani przejdzie na kanapę, panno Elliott, i niech pani wygodnie usią dzie.

Mimo woli drgnę ł am usł yszawszy swoje przybrane nazwisko, gdyż zapomniał am o nim. Pan Rivers, któ rego uwadze nic widocznie ujś ć nie mogł o, spostrzegł to od razu.

- Pani powiedział a, ż e nazywa się Jane Elliott? - zauważ ył.

- Tak powiedział am; nazwisko to uważ ał am za wł aś ciwe przybrać chwilowo; ale nie jest ono moim prawdziwym i dlatego gdy je sł yszę, brzmi ono dla mnie dziwnie.

- Prawdziwego nazwiska swego nie chce pani podać?

- Nie, przede wszystkim obawiam się, by mnie nie odnaleziono, i unikam wszystkiego, co by do tego mogł o doprowadzić.

- I ma pani sł usznoś ć, jestem tego pewna - wtrą cił a Diana. - A teraz, bracie, zostaw ją chwilę w spokoju.

Jednakż e St. John, pomyś lawszy trochę, rozpoczą ł na nowo, spokojnie i dociekliwie jak przedtem.

- Pani nie chciał aby korzystać dł ugo z naszej goś cinnoś ci, pani pragnę ł aby, rozumiem to, obejś ć się jak najprę dzej bez wspó ł czucia moich sió str i, przede wszystkim, bez mojego mił osierdzia (zupeł nie rozumiem tę ró ż nicę i nie mam jej za zł e, jest sł uszna), pani pragnę ł aby uniezależ nić się od nas?

- Tak, panie; już to powiedział am. Niech mi pan wskaż e, gdzie mam pracować albo jak mam szukać pracy, o to tylko teraz proszę; a wtedy niech mi pan pozwoli pó jś ć do najskromniejszej choć by chaty; do tego czasu jednak niechaj mi pan pozwoli pozostać tutaj: boję się jeszcze jednej okropnej pró by bezdomnoś ci i gł odu.

- Ależ naturalnie zostanie pani tutaj - rzekł a Diana kł adą c biał ą dł oń na mojej gł owie.

- Zostanie pani - powtó rzył a Mary wł aś ciwym sobie tonem prostej szczeroś ci.

- Moje siostry, jak pani widzi, znajdują przyjemnoś ć w zatrzymywaniu pani - powiedział pan St. John - tak jak znajdował yby przyjemnoś ć w zatrzymaniu i pielę gnowaniu na wpó ł zmarzł ego ptaka, któ rego by im wiatr zimowy przywiał do okna. Ja zaś skł onniejszy jestem dać pani moż noś ć samodzielnego utrzymania się i o to bę dę się starał; jednakż e, niech pani zauważ y, mó j zakres moż liwoś ci jest doś ć ograniczony. Jestem tylko plebanem biednej parafii wiejskiej: pomoc moja moż e być bardzo skromna. A gdyby pani miał a pogardzać szczupł ym polem pracy, niech pani poszuka skuteczniejszej pomocy niż ta, któ rą ja ofiarować mogę.

- Przecież ona już powiedział a, ż e gotowa jest wzią ć się do wszelkiej uczciwej roboty, jaką tylko speł nić potrafi - odpowiedział a Diana za mnie. - A ty wiesz, ż e co do innej pomocy, to ona nie ma wyboru; zmuszona jest poprzestać na tak nieznoś nym czł owieku jak ty.

- Bę dę krawcową, robotnicą, sł uż ą cą, piastunką, jeż eli nie mogę być czymś lepszym.

- Dobrze - odpowiedział pan St. John zupeł nie chł odno. -

Jeż eli tak pani myś li, przyrzekam, ż e pani dopomogę we wł aś ciwym czasie i na swó j sposó b.

Zabrał się teraz z powrotem do ksią ż ki, któ rą czytał przed herbatą. Ja zaś poszł am się wkró tce poł oż yć, gdyż mó wił am tak duż o i był am na nogach tak dł ugo, jak na to pozwalał y moje obecne sił y.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.