Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XXVIII



Dwa dni minę ł y. Jest letni wieczó r. Woź nica wysadził mnie w miejscu zwanym Whitcross; nie mó gł mnie zawieź ć dalej za pienią dze, któ re mu dał am, a ja już nie miał am ani szylinga.

Powó z tymczasem odjechał; jestem sama. W tej chwili spostrzegam, ż e zapomniał am paczki w powozie; trudno - jest tam i musi pozostać, tylko ż e teraz zostaję ogoł ocona ze wszystkiego.

Whitcross to nie miasto, nawet nie osada; to tylko kamienny sł up osadzony w miejscu, gdzie schodzą się cztery drogi; jest pobielony, zapewne po to, by był widoczny z daleka i w ciemnoś ciach. Cztery drogowskazy sterczą na jego szczycie; wskazują, ż e najbliż sze miasto jest odległ e o dziesię ć, najdalsze o dwadzieś cia mil.

Dobrze znane nazwy miast mó wią mi, w jakim hrabstwie się znalazł am. Jest to jedno z pó ł nocno_ś rodkowych, faliste, przecię te gó rami. Widzę to.

Wielkie przestrzenie zarosł ych wrzosem pagó rkó w są za mną i po obu moich bokach, faliste wzgó rza wznoszą się daleko poza tą gł ę boką doliną leż ą cą u moich stó p. Zaludnienie musi tu być sł abe; nie widzę też przechodnió w na drogach. Te drogi cią gną się na wschó d, zachó d, pó ł noc i poł udnie - biał e, szerokie, puste.

Wszystkie prowadzą przez wrzosowisko, a wrzosy, gę ste i bujne, się gają po same ich brzegi. Drogi są puste, jednak jakiś przypadkowy podró ż ny mó gł by przechodzić tę dy, a ja pragnę, by mnie ż adne ludzkie oko nie widział o. Obcy mogliby się dziwić, co ja robię pod tym drogowskazem, stoją c widocznie bez celu jak ktoś zabł ą kany.

Moż e zaczą ł by mnie wypytywać, a to, co mogł abym odpowiedzieć, wydał oby się niewiarygodne i podejrzane. Nic mnie w tej chwili nie ł ą czy ze społ ecznoś cią ludzką, ż adna nadzieja nie wzywa mnie mię dzy ludzi; nikt z nich nie mó gł by o mnie dbać, nikt nie okazał by mi ż yczliwoś ci. Pozostaje mi tylko matka natura; na jej ł onie poszukam wypoczynku...

Puś cił am się prosto w gę stwinę wrzosó w; po kolana brodził am w zaroś lach. Udał am się do kotliny, gdzie mchem porosł y zł om granitu stanowił pewną ochronę; usiadł am; zł om granitu osł aniał mi gł owę; nade mną roztaczał o się niebo.

Pewien czas miną ł, zanim się i tutaj nawet poczuł am spokojna.

Lę kał am się, ż e moż e w pobliż u pasie się bydł o albo ż e jaki myś liwy czy kł usownik moż e mnie tu odkryć. Gdy wiatr zrywał się na tym pustkowiu, podnosił am oczy w obawie, ż e to moż e odł ą czony od stada byk; gdy siewka zagwizdał a, wyobraż ał am sobie, ż e to czł owiek. Widzą c jednak, ż e obawy moje są pł onne, uspokojona gł ę boką ciszą chylą cego się ku nocy wieczoru, nabrał am otuchy. Do tej chwili nie myś lał am o niczym: sł uchał am, patrzył am i lę kał am się. Teraz odzyskał am zdolnoś ć myś lenia.

Co miał am począ ć? Doką d się udać? O, nieznoś ne pytania!

Przecież nie mogł am nic począ ć, nie miał am doką d się udać.

Daleką drogę musiał yby przemierzyć moje znuż one, drż ą ce nogi, nimbym dotarł a do zabudowań ludzkich; musiał abym się dopraszać zimnego mił osierdzia, zanimbym uzyskał a dach nad gł ową: czy wysł ucha kto, choć niechę tnie, mojego opowiadania, czy nie oddali od progu nie zaspokoiwszy moich potrzeb?

Dotknę ł am rę ką wrzosó w: był y suche i jeszcze ciepł e od upał u letniego dnia; na czystym niebie migotał a dobrotliwie gwiazda.

Rosa opadł a, lecz niewielka; nie był o ś ladu wiatru. Natura wydał a mi się dobra, ż yczliwa; zdawał o mi się, ż e ona mnie kocha, choć był am wyrzutkiem, a oczekują c od ludzi jedynie nieufnoś ci, chł odu i obelg garnę ł am się do niej serdecznie jak dziecko do matki.

Ona mi na dzisiaj udzieli przytuł ku jak matka, nie ż ą dają c za to zapł aty. Miał am jeszcze kawał eczek chleba, resztę tego, któ ry przejeż dż ają c przez jakieś miasto w poł udnie kupił am za pozostał ego mi pensa, ostatnią monetę. Widział am dojrzał e jagody bł yszczą ce jak czarne perł y tu i owdzie wś ró d wrzosó w; zebrał am ich garstkę i zjadł am z chlebem. Zaspokoił am na razie gł ó d dokuczliwy, chociaż nie nasycił am się tą ucztą pustelnika. Skoń czywszy, zmó wił am wieczorne pacierze i uł oż ył am się do snu.

Pod granitowym zł omem wrzosy był y bujne i wysokie, zatonę ł am w nich prawie w zupeł noś ci, a nakryta zł oż onym szalem, nie odczuwał am chł odu. Był abym odpoczę ł a wygodnie i dobrze, gdyby cię ż ki smutek nie przeszkadzał mi zasną ć. A smutek ten skarż ył się otwartą raną, wewnę trznie krwawią cą; drż ał lę kiem o pana Rochestera i jego los; opł akiwał go ż ał osną litoś cią; pragną ł go nieustanną tę sknotą, a bezsilny jak ptak o zł amanych skrzydł ach, trzepotał nimi w daremnym wysił ku odlotu ku niemu. Udrę czona tą mę ką uklę kł am. Noc nadeszł a i ukazał y się gwiazdy. Spokojna, cicha noc, zbyt pogodna, by strach miał do niej dostę p. Wiemy, ż e Bó g jest wszę dzie, ale z pewnoś cią nigdy tak nie czujemy Jego obecnoś ci jak wtedy, gdy patrzą c na niebo, gdzie w milczą cym biegu toczą się Jego ś wiaty, widzimy jasno Jego nieskoń czonoś ć, wszechmoc, wszechobecnoś ć. Klę kł am, by pomodlić się za pana Rochestera.

Unoszą c w gó rę zalane ł zami oczy ujrzał am drogę mleczną.

Pomyś lał am, ile niepoliczonych ś wiató w bł yska tam w gó rze jak sł aba smuga ś wietlna, i odczuł am potę gę i moc Boga. Pewna był am, ż e Bó g moż e ocalić swe stworzenie, zrodził a się we mnie ufnoś ć, ż e ziemia się nie zapadnie i ani jedna dusza ludzka nie zginie. Modlitwa moja przerodził a się w modlitwę dzię kczynną: ź ró dł o ż ycia to zarazem Zbawiciel dusz. Pan Rochester był bezpieczny, gdyż był w rę ku Boga. Uspokojona przytulił am się znowu do ł ona ziemi i niebawem we ś nie zapomniał am o zgryzotach.

Ale nazajutrz nę dza moja odsł onił a przede mną nagie oblicze. Już dawno ptaszki wyleciał y z gniazd, już dawno pszczoł y uwijał y się, by zebrać mió d z wrzosó w, zanim rosa obeschnie, sł oń ce już stał o wysoko na niebie, gdy wstał am i rozejrzał am się dokoł a.

Co za cichy, gorą cy, wspaniał y dzień! Co za zł otą pustynię tworzył o pagó rkowate wrzosowisko! Wszę dzie jaś niał blask sł oneczny! Ż ał ował am, ż e nie mogę ż yć w tym blasku i tym blaskiem. Zobaczył am jaszczurkę przebiegają cą po kamieniu; zobaczył am pszczoł ę krę cą cą się wś ró d sł odkich jagó d. Ach, jakż e pragnę ł am stać się pszczoł ą lub jaszczurką i znaleź ć odpowiednie poż ywienie i stał e schronienie tutaj! Był am jednakż e ludzką istotą, miał am ludzkie potrzeby; nie mogł am zatrzymywać się tutaj, gdzie nie znalazł abym nic do ich zaspokojenia. Wstał am, obejrzał am się raz jeszcze na miejsce mojego nocnego spoczynku. Pozbawiona wszelkiej nadziei na przyszł oś ć, ż ał ował am, ż e Stwó rca nie powoł ał tej nocy mojej duszy do siebie i ż e moje umę czone ciał o nie został o wyzwolone przez ś mierć. Nie musiał oby dalej walczyć z przeciwnoś ciami losu, lecz mogł oby stać się czą stką tego pustkowia. Był am jednakż e przy ż yciu odczuwają c wszystkie potrzeby, bó le i obowią zki ż ycia. Musiał am dź wigać cię ż ar tego ż ycia, znaleź ć sposoby zaspokojenia mych potrzeb, znosić cierpienie, wypeł nić obowią zek. Ruszył am w drogę.

Wró ciwszy do Whitcross poszł am w przeciwnym kierunku do biegu sł oń ca, dopiekają cego i stoją cego już teraz wysoko. Był to jedyny czyn, na któ ry mogł am się zdobyć. Szł am czas dł uż szy, a gdy pomyś lał am, ż e na razie dosyć, ż e mam już prawo odpoczą ć po szalonym zmę czeniu, ż e mogę zaprzestać narzuconej sobie wę dró wki i poddać się apatii ogarniają cej moje serce i czł onki, usł yszał am dź wię k koś cielnego dzwonu.

Spojrzał am w stronę dolatują cego dź wię ku i wś ró d wzgó rz romantycznych, na któ rych malowniczoś ć już od godziny przestał am uważ ać, ujrzał am wioskę i wież ę koś cielną. Cał a dolina po mojej prawej rę ce peł na był a pastwisk, ł anó w zboż owych i laskó w; bł yszczą cy strumień pł yną ł krę to wś ró d rozmaitych odcieni zieleni, dojrzewają cego ziarna, ciemnego lasu, jasnych, sł onecznych ł ą k.

Usł yszawszy turkot kó ł na drodze przed sobą ujrzał am ł adowny wó z, toczą cy się cię ż ko pod gó rę, a niedaleko czł owiek jakiś pę dził dwie krowy. Ludzkie ż ycie, ludzka praca był y w pobliż u.

Trzeba był o iś ć naprzó d, walczyć o ż ycie i podejmować trudy, jak czynią to inni ludzie.

Okoł o drugiej po poł udniu dotarł am do wioski. Na koń cu uliczki znajdował się sklepik, gdzie w oknie wystawiono parę buł ek. Zapragnę ł am takiej buł ki.

Posilona nią, mogł abym odzyskać nieco energii; bez tego trudno bę dzie iś ć dalej. Pragnienie odzyskania odrobiny sił wró cił o mi, jak tylko znalazł am się wś ró d ludzi. Wstydził abym się zemdleć z gł odu. Czy nie miał am przy sobie czego, co mogł abym ofiarować w zamian za jedną z tych buł ek? Zastanowił am się.

Miał am mał ą jedwabną chusteczkę, zawią zaną dokoł a szyi, i miał am rę kawiczki. Nie bardzo wiedział am, jak postę pują ludzie w warunkach ostatecznej nę dzy.

Nie wiedział am, czy któ ry z tych przedmiotó w bę dzie przyję ty, prawdopodobnie nie - ale trzeba spró bować.

Weszł am do sklepiku; był a tam kobieta. Widzą c przyzwoicie ubraną osobę, damę, jak są dził a, uprzejmie podeszł a do mnie. „Czym moż na mi sł uż yć? ”

Wstyd mnie ogarną ł; nie ś miał am wymó wić przygotowanych sł ó w; nie ś miał am zaproponować jej znoszonych rę kawiczek, zgniecionej chusteczki, zresztą czuł am, ż e to był oby niedorzecznoś cią. Poprosił am wię c ją tylko, by mi pozwolił a usią ś ć na chwilę, gdyż jestem zmę czona. Zawiedziona, ż e nie znalazł a we mnie klientki, chł odno zgodził a się na moją proś bę. Wskazał a mi krzesł o; opadł am na nie. Strasznie chciał o mi się pł akać, czują c jednak, jak bardzo był oby to nie w porę, sił ą powstrzymał am ł zy.

Po chwili zapytał am ją, czy jest we wsi krawcowa.

- O tak, są dwie czy trzy.

Tyle wł aś nie, ile potrzeba.

Zastanowił am się. Stanę ł am twarzą w twarz z potrzebą. Bez ż adnych ś rodkó w, bez przyjació ł, bez grosza - coś należ ał o zrobić. Ale co? Starać się o jaką robotę? Ale gdzie?

- Czy pani nie wie o jakim miejscu w są siedztwie, gdzie by potrzebowano sł uż ą cej?

- Nie, nie wiem o ż adnym.

- Czym się tu ludzie gł ó wnie zajmują? Co tu wię kszoś ć ludzi robi?

- Niektó rzy pracują na roli: wielu pracuje w fabryce igieł i w odlewni pana Olivera.

- Czy pan Oliver zatrudnia takż e kobiety?

- Nie, to jest robota wył ą cznie dla mę ż czyzn.

- A co tu robią kobiety?

- Nie wiem - odpowiedział a. -

Jak się zdarzy; jedne to, drugie tamto. Biedni ludzie muszą sobie radzić, jak mogą.

Wydawał a się znudzona moimi pytaniami. Jakim prawem zajmował am jej czas? Przyszł y jakieś są siadki, moje krzesł o był o potrzebne. Poż egnał am się.

Poszł am wzdł uż ulicy przyglą dają c się po drodze wszystkim domom na prawo i na lewo, nie mogł am jednak wymyś lić ż adnego pozoru, by wejś ć do któ regoś z nich. Bł ą dził am po wiosce z dobrą godzinę. Mocno wyczerpana i bardzo już teraz zgł odniał a, zeszł am na jaką ś boczną drogę i siadł am pod pł otem. Nim jednak upł ynę ł o kilka minut, znowu był am na nogach i znowu czegoś szukał am - pomocy, a choć by objaś nienia.

Ł adny mał y domeczek stał na koń cu drogi w bardzo mił ym, ś licznie kwitną cym ogró dku.

Jakim prawem podchodził am do biał ych drzwi, by dotkną ć bł yszczą cej koł atki? Dlaczego mieszkań cy tego domku mieliby mi pomó c? Mimo tego przybliż ył am się i zapukał am. Ł agodnie wyglą dają ca, czysto ubrana mł oda kobieta otworzył a drzwi. Takim gł osem, na jaki zdobyć się mogł o pozbawione nadziei serce i omdlewają ce ciał o - gł osem cichym i drż ą cym - zapytał am - czy tu nie potrzeba sł uż ą cej.

- Nie - odpowiedział a - my nie trzymamy sł uż ą cej.

- Czy moż e mi pani powiedzieć, gdzie bym tu mogł a znaleź ć zaję cie jakiegokolwiek rodzaju?

- mó wił am dalej. - Jestem tu obca, nie znam nikogo.

Potrzebuję roboty, wszystko jedno jakiej.

Nie był o przecież jej rzeczą myś leć za mnie albo szukać dla mnie miejsca; przy tym, jakż e wą tpliwa musiał a się jej wydawać moja rola, osoba i opowieś ć.

Potrzą snę ł a gł ową, mó wią c, ż e „przykro jej, ż e nie moż e mnie objaś nić ”, i bardzo delikatnie i grzecznie zamknę ł y się biał e drzwi, ale zamknę ł y się przede mną. Gdyby trochę dł uż ej był y otwarte, przypuszczam, ż e był abym poprosił a o kawał ek chleba; bo już do tej ostatecznoś ci dochodził am.

NIe mogł am znieś ć myś li o powrocie do brudnej wioski, gdzie zresztą nie widział am nadziei pomocy. Wolał abym był a zboczyć do lasu nie opodal i tam poszukać schronienia. Taka jednakż e był am sł aba, strudzona, udrę czona gł odem, ż e sam instynkt kazał mi bł ą kać się dokoł a siedzib ludzkich, gdzie jednak mogł abym znaleź ć poż ywienie. Nie znalazł abym w lesie samotnoś ci i odpoczynku, podczas gdy gł ó d szarpał mi wnę trznoś ci. Podchodził am bliż ej do wioski i oddalał am się od niej. Odpę dzał a mnie ś wiadomoś ć, ż e nie mam prawa wymagać, by ktoś się interesował nieszczę snym moim losem.

Tymczasem gdy tak się bł ą kał am jak bezpań ski, gł odny pies, upł ywał y godziny popoł udniowe.

Przechodzą c przez jakieś pola, ujrzał am przed sobą wież ę koś cielną; ś piesznie ku niej podą ż ył am. Blisko cmentarza, poś rodku ogrodu stał dobrze zbudowany mał y domek, niewą tpliwie mieszkanie pastora.

Przypomniał am sobie, ż e obcy przybysze szukają cy zaję cia w miejscu, gdzie nie mają znajomych, zwracają się niekiedy do duchownego po pomoc. Przecież kapł an ma za zadanie pomagać, przynajmniej radą, tym, któ rzy pragną sami sobie pomó c.

Zebrawszy odwagę i sił y dotarł am do tego domu i zapukał am do drzwi kuchennych. Otworzył a mi stara kobieta; zapytał am, czy to plebania.

- Tak.

- Czy pleban w domu?

- Nie ma go.

- Czy wró ci prę dko?

- Nie, wyjechał.

- Czy daleko?

- Nie bardzo - moż e bę dzie ze trzy mile stą d. Wezwano go, bo ojciec jego nagle umarł; jest obecnie w Marsh End i prawdopodobnie zostanie tam jeszcze ze dwa tygodnie.

- Czy jest jaka pani w domu?

- Nie; ja tylko jestem; a ja jestem gospodyni.

Nie mogł am jej prosić o jedzenie, bez któ rego sił y mnie opuszczał y; nie umiał am jeszcze ż ebrać. I znó w powlokł am się gdzie indziej. Jeszcze raz zdję ł am z szyi chusteczkę, jeszcze raz pomyś lał am o buł kach w sklepiku. Ż eby choć dostać kromkę! Kawał eczek, któ ry uspokoi bó l gł odu! Instynktownie powró cił am do wioski, odnalazł am sklepik i weszł am, a chociaż i inni byli tam obecni, odważ ył am się zapytać:

- Czy zechce mi pani dać buł kę za tę chusteczkę?

Spojrzał a na mnie z wyraź ną podejrzliwoś cią.

- Nie, ja nigdy nie sprzedaję towaró w w ten sposó b.

Już prawie zrozpaczona poprosił am chociaż o pó ł buł ki; odmó wił a znowu:

- Jakż e ja mogę wiedzieć, ską d pani wzię ł a tę chusteczkę? - rzekł a.

- A przyję ł aby pani te rę kawiczki?

- Nie! Co mi po nich?

To nie należ y do rozkoszy, czytelniku, przypominać sobie te wydarzenia. Powiadają, ż e przyjemnie jest patrzeć wstecz na nieszczę ś cie, któ re minę ł o, lecz ja do dziś dnia nie potrafię myś leć o tamtych czasach. Poniż enie moralne poł ą czone z cierpieniem fizycznym jest zbyt bolesne samo w sobie, by moż na był o chę tnie wracać doń w myś lach. Nie miał am ż alu do ludzi, któ rzy mi nie przychodzili z pomocą. Tego należ ał o się spodziewać i nie był o na to rady. Zwykł y ż ebrak jest czę sto przedmiotem nieufnoś ci, a dobrze ubrany ż ebrak nieuchronnie budzi nieufnoś ć. Co prawda ż ebrał am o pracę, lecz dlaczego ktokolwiek miał mi ją dać? Przecież nie ludzie, któ rzy widzieli mnie po raz pierwszy w ż yciu i nic o mnie nie wiedzieli. Natomiast kobieta, któ ra mi nie chciał a dać chleba za chustkę, miał a rację, jeś li propozycja wydał a się jej podejrzana lub niekorzystna. Sł owem, temat moich ó wczesnych przeż yć budzi we mnie mdł oś ci.

Pod wieczó r przechodził am obok domu farmera; przed otwartymi drzwiami siedział gospodarz i spoż ywał kolację, zł oż oną z chleba i sera. Przystanę ł am i powiedział am:

- Czy nie dał by mi pan kawał ka chleba, gdyż jestem bardzo gł odna.

Spojrzał na mnie zdziwiony, ale nie odpowiadają c odkrajał grubą kromkę z bochenka i podał mi ją. Przypuszczam, ż e nie wzią ł mnie za ż ebraczkę, tylko za jaką ś ekscentryczną osobę, któ rej się zachciał o jego czarnego chleba. Oddaliwszy się tak, ż eby mnie nie mó gł widzieć, usiadł am i zjadł am chleb.

Nie mają c nadziei znalezienia noclegu pod dachem poszukał am go w lesie, o któ rym przedtem wspomniał am. Nę dzną jednak noc spę dził am; spoczynek mó j był przerywany; ziemia był a wilgotna, powietrze zimne; przy tym kilka razy przechodzili tamtę dy ludzie, wię c raz po raz szukał am innego miejsca; nie miał am zupeł nie poczucia bezpieczeń stwa czy spokoju. Nad ranem rozpadał się deszcz; cał y nastę pny dzień był dż dż ysty. Nie ż ą daj ode mnie, czytelniku, dokł adnego opisu wydarzeń tego dnia. Szukał am pracy i gł odował am jak poprzedniego dnia; raz tylko jadł am. Przed drzwiami jakiejś chaty ujrzał am mał ą dziewczynkę mają cą wł aś nie wyrzucić porcję zimnej owsianki do koryta ś wini.

- Czy nie dał abyś mi tego? - zapytał am.

Wytrzeszczył a na mnie oczy.

- Matko! - zawoł ał a - tu jest kobieta, któ ra prosi, ż ebyam jej dał a tę kaszę.

- Daj jej, jeż eli to ż ebraczka - odpowiedział gł os z izby. -

Wieprz tego nie potrzebuje.

Dziewczynka wytrzą snę ł a mi na rę kę zgę stniał ą masę, a ja pochł onę ł am ją chciwie.

Dż dż ysty mrok zapadał, gdy zatrzymał am się na samotnej ś cież ce, wzdł uż któ rej szł am już od godziny.

„Brak mi już sił - mó wił am do siebie. - Czuję, ż e już nie zajdę daleko. Czyż znowu mam być wyrzutkiem bez dachu tej nocy?

Chociaż taki deszcz pada, czyż bę dę zmuszona poł oż yć się na zimnej, przemokł ej ziemi? Có ż mi innego pozostaje; bo któ ż mnie przyjmie? Ale to bę dzie straszne z tym uczuciem gł odu, osł abienia, chł odu i z tą zupeł ną beznadziejnoś cią.

Najprawdopodobniej umrę, nim ranek nadejdzie. Dlaczegó ż jednak nie mogę się pogodzić z myś lą o ś mierci? Czemu walczę o podtrzymanie ż ycia bez wszelkiej watroś ci? Dlatego, ż e wiem, a przynajmniej są dzę, ż e pan Rochester ż yje... a przy tym umierać z gł odu i zimna to los, przed któ rym natura się wzdraga.

O Boż e, podtrzymaj mnie! O Boż e, prowadź mnie!

Bł ą dził am wzrokiem po ciemnym, zamglonym krajobrazie. Oddalił am się już znacznie od wioski. Jej zabudowania, a nawet pola znikł y mi zupeł nie z oczu. Ró ż nymi przejś ciami i ś cież ynami dotarł am znowu do wrzosowiska.

Kilka pó l ró wnie dzikich i bezuż ytecznych jak wrzosowisko dzielił o mnie od ciemnych pagó rkó w.

„Tam raczej wolę umrzeć - pomyś lał am - nież na ulicy lub na uczę szczanej drodze! I wolę, ż eby kruki i wrony, jeż eli tu są jakieś kruki, obdarł y moje koś ci z ciał a, niż ż ebym został a pochowana na koszt dobroczynnoś ci publicznej i gnił a w ż ebraczej mogile. ”

Skierował am się ku pagó rkom i zaczę ł am upatrywać jakiego zagł ę bienia, gdzie bym się mogł a spokojnie ukryć. Ale grunt wyglą dał ró wno. Nie był o w nim ż adnych odmian pró cz odmian barw: zielony, gdzie mech i trzciny porastał y bagnisko, czarny, gdzie sucha gleba rodził a jedynie wrzos. Choć ś ciemniał o się, mogł am jeszcze dostrzec te odmiany - lecz jako jaś niejsze i ciemniejsze pasma, bo kolory zatarł y się z zachodem sł oń ca.

Oko moje jeszcze bł ą dził o po odkrytej przestrzeni tego dzikiego widoku, gdy nagle w pewnym ciemnym punkcie, daleko wś ró d torfowisk i wzgó rz, zabł ysł o ś wiateł ko. „To bł ę dny ognik” - pomyś lał am w pierwszej chwili i czekał am, ż e rychł o zniknie. Ś wiatł o palił o się jednak zupeł nie spokojnie, nie posuwają c się ani naprzó d, ani w tył. „Czy to moż e ś wież o rozpalone ognisko? ” - zadał am sobie pytanie. Czekał am, czy się nie powię kszy, ale nie, ani się nie zwię kszał o, ani nie zmniejszał o. „To moż e być ś wiatł o ś wiecy w jakimś domu - domyś lił am się - ale jeż eli tak, to ja nigdy do niego nie dotrę.

Jest zbyt daleko; a nawet gdyby był o tuż, co mi z tego przyjdzie? Zapukał abym do drzwi po to, ż eby je przede mną zamknię to. ”

Upadł am tam, gdzie stał am, i przypadł am twarzą do ziemi.

Leż ał am jakiś czas; nocny wiatr szumiał nad wzgó rzami, nade mną i zamierał ję czą c w oddali; deszcz rozpadał się na nowo, przenikają c mnie do ż ywego ciał a. Gdybym już był a umarł a, nie czuł abym go, lecz ż ył am jeszcze i drż ał am z zimna.

Podniosł am się niebawem.

Ś wiateł ko ś wiecił o cią gle wskroś deszczu, niejasno, ale stale. Starał am się iś ć znowu: powoli, wyczerpana, wlokł am się ku niemu na przeł aj, przez wielkie trzę sawisko, któ re zimą był oby nie do przebycia, a i teraz, w peł ni lata, uginał o się mokre pod stopami. Tutaj dwukrotnie upadł am; podnosił am się jednak za każ dym razem i zbierał am sił y. Ś wiateł ko był o moją ostateczną nadzieją; ku niemu dą ż ył am.

Przeszedł szy torfiastą ł ą kę natrafił am na biał y ś lad drogi czy ś cież ki; prowadził a prosto do ś wiateł ka, któ re teraz ś wiecił o spoza kę py drzew, ś wierkó w, zdaje się, o ile mogł am w ciemnoś ci rozeznać.

Moja gwiazda przewodnia znikł a, gdy się przybliż ył am, jakaś przeszkoda musiał a mi ją zasł onić. Wycią gnię tą rę ką namacał am kamienie niskiego muru, na któ rym wznosił a się niby palisada; od wewną trz był wysoki, kł ują cy ż ywopł ot.

Szukał am dalej; coś biał ego zabł ysł o przede mną; był a to brama, a raczej furtka; gdy ją dotknę ł am, poruszył a się na zawiasach, z każ dej jej strony stał czarny krzak - ostrokrzew czy też cis.

Miną wszy furtkę i krzaki, ujrzał am przed sobą sylwetkę domu, czarną, niską, dł ugawą, ale moje przewodnie ś wiatł o nie ś wiecił o nigdzie. Ciemnoś ć panował a wszę dzie. Czyż by mieszkań cy już poszli na spoczynek? Tego się obawiał am.

Szukają c drzwi zawró cił am koł o wę gł a - i oto zabł ysł o znowu przyjazne ś wiateł ko zza szyby bardzo mał ego, zakratowanego okienka nisko osadzonego nad ziemią. Bluszcz czy inny pną cz gę sto osł aniał liś ć mi tę czę ś ć muru, gdzie ono widniał o. Otwó r był tak osł onię ty bluszczem i tak mał y, ż e uważ ano za zbyteczne dać tu zasł onę lub okiennicę. Toteż nachyliwszy się i odgarną wszy gał ą zki pną czy mogł am dobrze zobaczyć cał e wnę trze. Zobaczył am izbę o czysto wyszorowanej, piaskiem posypanej podł odze, pó ł kę orzechową z rzę dem cynowych talerzy, odbijają cych blask i czerwień pł oną cego torfu.

Zobaczył am zegar, biał y stó ł sosnowy, kilka krzeseł. Ś wieca, któ rej pł omień był moim ś wiatł em przewodnim, palił a się na stole; przy jej ś wietle starsza kobieta, o wyglą dzie trochę pospolitym, ale niezmiernie czysta, jak i cał e otoczenie, robił a na drutach poń czochę.

Zauważ ył am to wszystko tylko pobież nie, nie był o w tym nic nadzwyczajnego. Przed kominem ujrzał am bardziej zajmują cą grupę, siedzą cą w ró ż owym blasku i cieple ogniska. Był y to dwie mł ode, peł ne wdzię ku kobiety, damy w każ dym calu, jedna siedział a na niskim bujają cym fotelu, druga niż ej na stoł eczku; obie był y w grubej ż ał obie, a czarny ten stró j dziwnie podkreś lał biał oś ć ich szyi i twarzy; stary wyż eł opierał potę ż ną gł owę na kolanach jednej z dziewczą t, druga piastował a czarnego kota.

Dziwne wraż enie sprawiał y takie dwie osoby w tej skromnej kuchni! Kim one był y? Nie mogł y to być có rki tej starszej kobiety przy stole, wyglą dał a bowiem na wieś niaczkę, a mł ode panie cechował a wytwornoś ć i elegancja. Nigdzie nie widział am takich twarzy, a jednak, gdy się im przyglą dał am, odnosił am wraż enie, ż e w każ dym rysie są mi znajome. Nie mogę ich nazwać ł adnymi - był y zbyt blade i poważ ne - a gdy się schylał y nad ksią ż kami, miał y wyraz tak zymyś lony i skupiony, ż e nieledwie surowy. Na stoliczku ustawionym pomię dzy nimi stał a druga ś wieca i leż ał y dwa grube tomy, do któ rych zaglą dał y raz po raz widocznie poró wnują c ich treś ć z mniejszymi ksią ż kami, któ re miał y w rę ku, jak ktoś, kto tł umaczą c zaglą da do sł ownika. Cisza tam panował a taka, jak gdyby wszystkie te postacie był y cieniami, a izba oś wietlona ogniem - malowanym obrazem; w tej ciszy sł yszał am trzask ognia, tykanie zegara gdzieś w ciemnym ką cie, a nawet zdawał o mi się, ż e sł yszę, jak druty starszej kobiety trą cają o siebie. Toteż gdy gł os przerwał to dziwne milczenie, usł yszał am go od razu.

- Posł uchaj, Diano - odezwał a się jedna ze studiują cych panien. - Franciszek i Daniel są razem nocą i Franciszek opowiada sen, któ ry go przeraził, posł uchaj!

I cichym gł osem przeczytał a coś, z czego nie zrozumiał am ani sł owa; był to bowiem ję zyk mi nie znany: ani francuski, ani ł aciń ski. Czy to był o po grecku, czy po niemiecku - tego nie wiedział am.

- To mocne - rzekł a skoń czywszy. - Podoba mi się!

Druga panienka, któ ra podniosł a gł owę, podczas gdy pierwsza mó wił a, powtó rzył a, patrzą c w ogień, jeden wiersz z ksią ż ki. W przyszł oś ci miał am się nauczyć tego ję zyka i przeczytać tę ksią ż kę. Zacytuję wię c teraz ten wiersz, chnoć gdy go usł yszał am po raz pierwszy, był jedynie pustym dź wię kiem bez znaczenia.

- „Da trat hervor Einer, anzusehen wie die Sternennacht. ”

(I wstą pił jeden wyglą dają cy jak gwiaź dzista noc. - Niem. ). To dobre! Dobre! - wykrzyknę ł a z bł yskiem w ciemnych, gł ę bokich oczach. - Oto masz przed sobą niewyraź nego potę ż nego archanioł a. Ten jeden wiersz wart stu stronic nadę tej frazeologii. „Ich w~age die Gedanken in der Schale meines Zornes und die Werke mit dem Gewichte meines Grimmes. ” (Waż ę moje myś li na szali mego gniewu, a czyny - mocą mej zawzię toś ci.

- Niem. ). Wspaniał e!

Obie znowu zamilkł y.

- Czy jest taki kraj, gdzie ludzie gadają w ten sposó b? - zapytał a stara kobiety podnoszą c oczy znad swojej poń czochy.

- Jest, Hanno, o wiele wię kszy kraj niż Anglia, a ludzie tam tylko tak mó wią.

- Doprawdy, ja nie wiem, jak oni tam jedni drugich mogą zrozumieć; a gdyby któ ra z was tam pojechał a, z pewnoś cią rozumiał aby, co oni mó wią.

- Zapewne rozumiał ybyś my trochę, ale nie wszystko, gdyż nie jesteś my tak uczone, jak wy myś licie, Hanno. NIe umiemy mó wić po niemiecku i nie umiemy czytać bez pomocy sł ownika.

- I na co wam to potrzebne?

- Chcemy uczyć kiedyś tego ję zyka, a przynajmniej jego począ tkó w, wtedy zapł acą nam lepiej niż teraz.

- Z pewnoś cią... Ale już dajcie pokó j nauce; dosyć zrobił yś cie na dziś wieczó r.

- I ja tak myś lę, bo jestem też zmę czona. A ty, Mary?

- Ś miertelnie; ostatecznie to cię ż ka praca obkuwać się jakimś ję zykiem bez nauczyciela, tylko ze sł ownikiem.

- Prawda, zwł aszcza jeś li idzie o tak trudny, choć wspaniał y ję zyk jak niemiecki.

Ciekawa jestem, kiedy St. Joohn powró ci.

- Z pewnoś cią już niedł ugo; jest wł aś nie dziesią ta. - Tu spojrzał a na mał y zł oty zegarek, któ ry wycią gnę ł a zza paska. -

Taki deszcz pada! Niech Hanna bę dzie tak dobra i zajrzy, czy w bawialni dobrze się pali.

Kobieta wstał a, otworzył a drzwi, przez któ re niejaasno dojrzał am korytarz; wkró tce usł yszał am poprawianie ognia w dalszym pokoju; zaraz też wró cił a.

- Ach, dzieci! - powiedział a - teraz to mi tak cię ż ko wchodzić do tamtego pokoju; tak tam smutno z tym pustym fotelem odstawionym w ką t!

Otarł a oczy fartuchem; panienki, przedtem poważ ne, teraz posmutniał y.

- Ale pan jest w lepszym ś wiecie - mó wił a dalej Hanna - nie powinniś my ż ał ować, ż e go tu nie ma. A poza tym, nikomu nie moż na ż yczyć lepszej, spokojniejszej ś mierci.

- Powiadacie, ż e nawet o nas nie wspomniał? - zapytał a jedna z panien.

- Nie miał czasu, dziecko; w jednej chwili skoń czył ż ycie.

Wasz ojciec trochę niedomagał w przeddzień ś mierci, ale to nie był o nic wielkiego, a gdy go pan St. John zapytał, czy nie chciał by, ż eby po któ rą z was posł ać, wyś miał go po prostu. Na drugi dzień, a to wł aś nie dwa tygodnie temu, skarż ył się, ż e mu znowu trochę cią ż y gł owa, i poszedł spać, i już się wię cej nie obudził; prawie sztywny już był, kiedy wasz brat wszedł do pokoju i tak go zastał. Ach, dzieci! on był ostatni z tych starszych pań stwa, bo wy i pan St. John jesteś cie innego rodzaju niż tamci, któ rzy odeszli. Wasza matka był a do was podobna i też taka w ksią ż kach uczona. Ty, Mary, jesteś cał kiem jak ona, Diana podobniejsza jest do ojca.

Mnie one wydał y się tak podobne, ż e nie rozumiał am, w czym stara sł uż ą ca (wywnioskował am, ż e to musi być sł uż ą ca) widzi ró ż nicę. Obie miał y jasną cerę i smukł e figury, obie miał y twarze inteligentne i dystyngowane.

Jedna, co prawda, miał a wł osy ciemniejsze i ró ż nie się też czesał y; Mary miał a jaś miejsze wł osy, gł adko uczesane i z przedział kiem, ciemniejsze wł osy Diany opadał y na kark gę stymi kę dziorami. Zegar wybił dziesią tą.

- Czas na wieczę rzę, nieprawdaż? - zauważ ył a Hanna - czas dla was i dla pana St.

Johna, jak przyjdzie.

I zabrał a się do przygotowania wieczerzy. Panny wstał y; widocznie zamierzał y przejś ć do bawialnego. Do tej chwili tak pilnie im się przyglą dał am, tak ż ywo zainteresował mnie ich wyglą d i rozmowa, ż e prawie zapomniał am o wł asnym nieszczę snym poł oż eniu; teraz objawił o mi się znowu, jeszcze rozpaczliwsze przez poró wnanie.

Wydał o mi się niemoż liwoś cią, by mieszkanki tego domu mogł y się wzruszyć moją niedolą, uwierzyć w prawdę moich potrzeb i cierpień, bym mogł a je skł onić do udzielenia mi schronienia po dł ugiej wę dró wce! Szukają c w ciemnoś ciach drzwi i pukają c do nich nieś miał o, nie miał am prawie ż adnej nadziei. Hanna mi otworzył a.

- Czego chcecie? - zapytał a zdziwionym gł osem oglą dają c mnie przy ś wietle ś wiecy, trzymanej w rę ku.

- Czy mogł abym zobaczyć się z waszymi paniami? - zapytał am.

- Lepiej powiedzcie mnie, jaki macie do nich interes. Ską d przybywacie?

- Jestem tutaj obca.

- Có ż za interes macie tu o tej godzinie?

- Pragnę noclegu w jakiejś szopie albo gdziekolwiek i kawał ka chleba do zjedzenia.

Podejrzliwoś ć, któ rej się najwię cej obawiał am, odmalował a się na twarzy Hanny.

- Dam wam kawał ek chleba - powiedział a po chwili - ale nie moż emy przyjmować wł ó czę gó w na nocleg.

- Proszę mi pozwolić pomó wić z paniami!

- Nie, ani myś lę. A có ż one dla was mogą zrobić? Nie powinniś cie się wł ó czyć o tej godzinie. To wyglą da bardzo podejrzanie.

- Doką d pó jdę, jeś li mnie odpę dzicie? Co zrobię z sobą?

- O, gł owę daję, ż e dobrze wiecie, doką d pó jś ć i co zrobić ze sobą. Bylebyś cie tylko nic zł ego nie robili, w tym rzecz.

Tu macie pensa; a teraz idź cie sobie.

- Pens mnie nie nakarmi, a ja nie mam sił y iś ć dalej. Nie zamykajcie drzwi, proszę was, nie zamykajcie, na mił oś ć boską!

- Muszę, deszcz zacina do sieni...

- Powiedzcie waszym paniom.

Pozwó lcie mi się z nimi zobaczyć...

- Ani myś lę. Nie jesteś cie tym, czym powinniś cie być, inaczej tak byś cie nie krzyczeli. Ruszajcie stą d.

- Ależ ja umrę, jeż eli mnie wypę dzicie.

- Nie ma strachu. Wy tam musicie mieć jakieś zł e zamiary, kiedy krę cicie się dokoł a mieszkań ludzkich tak pó ź no po nocy. A jeż eli macie tu gdzie blisko jakich kamrató w, wł amywaczy lub coś podobnego, moż ecie im powiedzieć, ż e nie jesteś my tu same kobiety; mamy pana, psy i strzelby.

Tu uczciwa, ale niewzruszona sł uż ą ca zatrzasnę ł a drzwi i zasunę ł a rygiel.

To już był szczyt. Straszny bó l, wybuch prawdziwej rozpaczy rozdarł mi serce. Był am wyczerpana do cna, nie mogł abym kroku zrobić. Padł am na mokre schodki przed drzwiami; ję czał am, zał amywał am rą ce, pł akał am w ostatecznej mę ce.

Och, to widmo ś mierci! Och, ta ostatnia godzina zbliż ają ca się z taką grozą! To osamotnienie, to wygnanie ze społ eczeń stwa bliź nich! Nie tylko nadzieja mnie opuś cił a, ale i mę stwo.

Przynajmniej na chwilę. Jednak usił ował am odzyskać odwagę.

- Mogę jedynie umrzeć - powiedział am - ale wierzę w Boga. Bę dę się starał a w milczeniu poddać Jego woli.

Te sł owa nie tylko pomyś lał am, ale wymó wił am szeptem, i postanowił am do ostatka cierpieć w milczeniu.

- Wszyscy musimy umrzeć - odezwał się jakiś gł os tuż przy mnie - ale nie wszyscy są skazani na powolony i przedwczesny koniec, jaki by panią spotkał, gdyby tu pani zmarniał a z gł odu.

- Kto czy co to mó wi? - zapytał am, przeraż ona niespodziewanym gł osem, a niezdolna już wykrzesać nadziei pomocy.

Postać jakaś stał a blisko, w ciemnoś ciach nocy nie mogł am rozró ż nić, co to za postać. Nowo przybył y gł oś no i dł ugo zapukał do drzwi.

- Czy to pan, panie St. John?

- zawoł ał a Hanna.

- Tak, tak! otwierajcie prę dko!

- Ależ pan musi być zmoczony i zzię bnię ty w taką szkaradną pogodę! Niech pan wchodzi, siostry się tam o pana niepokoją, a mnie się zdaje, ż e tu jacyś ź li ludzie się krę cą.

Był a tu ż ebraczka... Ależ doprawdy! Ona jeszcze nie poszł a! Tutaj się oto poł oż ył a.

Wstawajcie! Nie wstyd wam?

Wynoś cie się, mó wię wam!

- Cicho, Hanno, cicho! Mam coś do powiedzenia tej kobiecie.

Wyś cie speł nili swó j obowią zek n ie wpuszczają c jej do domu, teraz pozwó lcie mi speł nić mó j i wpuś cić ją. Był em blisko i sł yszał em, coś cie obie mó wił y.

Zdaje mi się, ż e to szczegó lny wypadek, w każ dym razie muszę to zbadać. Wstań, mł oda kobieto, i wejdź do domu.

Posł uchał am go z trudem. Za chwilę stał am w tej jasnej, czystej kuchni przed kominem, trzę są c się, omdlał a prawie, zdają c sobie sprawę, ż e muszę wyglą dać jak widmo. Obie panny, brat ich, pan St. John, i stara sł uż ą ca - wszyscy mi się przyglą dali.

- St. John, kto to? - usł yszał am pytanie.

- NIe wiem, zastał em ją przed progiem - brzmiał a odpowiedź.

- Taka bardzo blada - zauważ ył a Hanna.

- Tak, blada jak ś mierć - odpowiedział ktoś. - Gotowa upaś ć, trzeba, ż eby usiadł a.

Istotnie krę cił o mi się w gł owie; zachwiał am się i padł am, ale na podsunię te krzesł o. Był am jeszcze przytomna, chociaż na razie nie mogł am wcale mó wić.

- Moż e by ją trochę wody orzeź wił o? Hanno, dajcie trochę wody. Ależ biedaczka wychudzona jest do szczę tu! Jaka szczupł a i jaka bezkrwista!

- Po prostu widmo!

- Czy ona jest chora, czy tylko zagł odzona?

- Zdaje mi się, ż e tylko zagł odzona. Hanno, czy to mleko?

Podajcie mi je i kawał ek chleba.

Diana - poznał am ją po dł ugich kę dziorach opadają cych na plecy, gdy się nade mną schylił a - uł amał a kawał ek chleba, umaczał a w mleku i podał a mi do ust.

Twarz jej był a blisko mojej; czytał am litoś ć w tej twarzy, wspó ł czucie w przyś pieszonym jej oddechu. Ta sama sł odka litoś ć brzmiał a w jej prostych sł owach, gdy powiedział a:

- Niech pani spró buje to zjeś ć!

- Tak, niech pani spró buje - powtó rzył a za nią Mary ł agodnie i rę ka jej usunę ł a mó j przemoczony kapelusz i podtrzymał a mi gł owę.

Skosztował am tego, co mi podawał y; zrazu sł abo, ale po chwili z chciwoś cią.

- Nie za duż o na począ tek, nie pozwó lcie - rzekł brat. -

Chwilowo bę dzie miał a dosyć.

I usuną ł kubek z mlekiem i talerz z chlebem.

- Jeszcze trochę, St. John, patrz, jak chciwie patrzą jej oczy.

- Dosyć tymczasem, siostro.

Przekonaj się, czy ona moż e mó wić teraz, zapytaj ją, jak się nazywa.

Czuł am, ż e już teraz mogę zdobyć się na sł owa, wię c też odpowiedział am:

- Nazywam się Jane Elliot - w obawie przed odkryciem już przedtem postanowił am przybrać inne nazwisko.

- A gdzie pani mieszka? Gdzie ma pani przyjació ł, znajomych?

Milczał am.

- Czy moż emy posł ać po kogoś, jakiegoś pani znajomego?

Potrzą snę ł am gł ową.

- Co nam pani moż e o sobie opowiedzieć?

Jakoś od razu, z chwilą gdy przestą pił am pró g tego domu i zetknę ł am się z jego mieszkań cami, przestał am czuć się wyrzutkiem, wł ó czę gą wzgardzoną przez cał y ś wiat.

Przestał am czuć się ż ebraczką, poczuł am się znowu sobą. Na pytanie zaś pana St. Johna odpowiedział am po kró tkiej chwili, bę dą c zbyt sł aba, by mó c się zdobyć na dł uż sze opowiadanie.

- Panie, nie mogę panu udzielić dzisiaj bliż szych szczegó ł ó w.

- Ależ w takim razie - odparł - czego się pani spodziewa? Co ja dla pani mogę uczynić?

- Nic - odparł am. Sił y moje starczył y tylko na kró tkie odpowiedzi. Teraz Diana przemó wił a:

- Czy pani przez to rozumie, ż e już daliś my pani wszelką pomoc, jakiej pani potrzebuje, i ż e moż emy wyprawić panią na pole w tę dż dż ystą noc?

Spojrzał am na nią. Twarz jej był a wyrazista, peł na charakteru i dobroci. Wstą pił a we mnie nagł a odwaga. Odpowiadają c uś miechem na jej peł ne wspó ł czucia spojrzenie, powiedział am:

- Ja pań stwu ufam. Gdybym był a bezpań skim, zabł ą kanym psem, wiem, ż ebyś cie mnie nie odpę dzili od ogniska dzisiejszej nocy; a tak jak jest, nie lę kam się w istocie. Zró bcie pań stwo ze mną i dla mnie, co chcecie; tylko nie ż ą dajcie ode mnie, aż ebym wiele mó wił a... tchu mi brak... i skurcz mnie chwyta, gdy mó wię.

Wszyscy troje popatrzyli na mnie i wszyscy troje milczeli.

- Hanno - przemó wił w koń cu pan St. John - niech ona tutaj tymczasem siedzi i o nic jej nie pytajcie; za dziesię ć minut dajcie jej resztę tego mleka i chleba. Mary, Diano, przejdź my do bawialnego, tam omó wimy tę sprawę.

Wyszli. Wkró tce jedna z panien powró cił a, nie wiem, któ ra.

Rodzaj mił ego oszoł omienia ogarną ł mnie, gdym tak siedział a w bł ogim cieple ognia. Dał a pó ł gł osem kilka wskazó wek Hannie. Niezadł ugo, z pomocą sł uż ą cej, zdoł ał am wejś ć na schody; zdję to ze mnie ociekają ce wodą ubranie, niebawem znalazł am się w ciepł ym, suchym ł ó ż ku.

Dzię kował am Bogu - w niewypowiedzianym wyczerpaniu odczuwają c przypł yw wdzię cznej radoś ci - i zasnę ł am.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.