Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XXVII



O pewnej godzinie po poł udniu podniosł am gł owę, a widzą c, ż e sł oń ce na ś cianie zaznacza bliski już zachó d, zadał am sobie pytanie: „I co ja teraz pocznę? ”

Jednakż e odpowiedź, jaką myś l moja dał a: „Opuś ć Thornfield natychmiast” - był a tak nagł a, tak straszna, ż e zatkał am uszy.

„Nie jestem ż oną Edwarda Rochestera, ale to jeszcze najmniejszy powó d do ż alu - mó wił am sobie. - Zbudził am się wprawdzie z najpię kniejszych snó w i przekonał am się, ż e pró ż ne są i puste, i to jest okropne, ale potrafił abym to znieś ć i opanować się; natomiast nieznoś na jest myś l, ż e muszę go opuś cić stanowczo, niezwł ocznie, nieodwoł alnie.

Tego uczynić nie mogę. ”

Ale wtedy gł os wewnę trzny powiedział mi, ż e mogę to uczynić, i przepowiedział, ż e to uczynię. Walczył am z wł asnym postanowieniem; pragnę ł am być sł aba, by unikną ć nowych dotkliwych cierpień, któ re, widział am, ż e mnie czekają...

Moje sumienie okazał o się despotą chwytają cym mił oś ć za gardł o, powtarzają cym jej szyderczo, ż e zaledwie umoczył a elegancką nó ż kę w bagnie, przysię gają cym, ż e ż elazną rę ką zepchnie ją w przepaś ć mę ki.

„A wię c niech mnie ktoś stą d wyrwie! - woł ał am w duszy. -

Niechaj mi kto dopomoż e! ”

„Nie; sama się stą d oderwiesz, nikt ci nie dopomoż e; sama wydrzesz sobie prawe oko, sama odetniesz sobie prawą rę kę; serce twoje bę dzie ofiarą, a ty kapł anem, któ ry ją przebije. ”

Wstał am nagle, przeraż ona samotnoś cią, któ rą ten srogi sę dzia nawiedzał; przeraż ona milczeniem, w jakim ten okropny gł os rozbrzmiewał. Krę cił o mi się w gł owie, gdy powstał am.

Jasne był o, ż e osł abł am z podniecenia i czczoś ci, nic bowiem dotą d w ustach nie miał am, nawet ś niadania nie jadł am. I z dziwnie bolesnym skurczem serca pomyś lał am teraz, ż e chociaż tak dł ugo był am tu zamknię ta, nikt się nawet nie zapytał, jak się czuję, nikt mnie nie poprosił, ż ebym zeszł a na dó ł; nawet mał a Adelka nie zapukał a do drzwi, nawet pani Fairfax mnie nie odwiedził a.

„Przyjaciele zawsze zapominają o tych, któ rych szczę ś cie opuś cił o” - szepnę ł am odsuwają c rygiel i wychodzą c. Potknę ł am się o jaką ś przeszkodę; w gł owie miał am zawró t, wzrok mi się mą cił, nogi się pode mną chwiał y. Nieprę dko mogł am przyjś ć do siebie. Upadł am, ale nie na podł ogę; chwycił o mnie wycią gnię te ramię. Podniosł am oczy - to pan Rochester mnie podtrzymywał siedzą c na krześ le pod progiem mojego pokoju.

- Wychodzisz nareszcie - powiedział. - Od tak dawna czekam tu na ciebie i sł ucham, ale ż adnego poruszenia nie usł yszał em ani ł kania; jeszcze pię ć minut tej ś miertelnej ciszy, a był bym wyrwał zamek jak wł amywacz. Tak wię c ty mnie unikasz?... Zamykasz się i zamartwiasz sama?! Wolał bym, byś przyszł a i zasypał a mnie gwał townymi wyrzutami. Jesteś porywcza: spodziewał em się jakiejś sceny. Był em przygotowany na gorą cy deszcz ł ez, tylko pragną ł em, byś wypł akał a je na mojej piersi, a tymczasem przyję ł a je nieczuł a podł oga albo twoja przemoczona chusteczka. Ale ja się mylę... tyś wcale nie pł akał a! Widzę wybladł ą twarzyczkę i zagasł e oko, ale ani ś ladu ł ez. Czyż by wię c twoje serce krwią pł akał o, Jane?

Jak to, ani sł owa wymó wki?

Ż adnego gorzkiego, ostrego sł ó wka? Nic, co by zranił o uczucie, ukł uł o dumę, nic?

Siedzisz spokojnie, tak jak cię umieś cił em, i patrzysz na mnie zmę czonym, biernym wzrokiem.

Jane, nigdy nie zamierzał em tak ciebie zranić. Gdyby czł owiek mają cy jedną tylko owieczkę, drogą mu jak wł asne dziecko, któ re by jadł o chleb jego, pił o z jego czarki i na piersiach jego sypiał o, gdyby czł owiek ten przez jaką ś pomył kę zabił ją w jatkach, nie mó gł by bardziej ż ał ować swojej krwawej pomył ki, niż ja ż ał uję mojej.

Czy ty mi kiedykolwiek przebaczysz?

Ależ tak, ja mu przebaczył am w tej chwili, ja mu przebaczył am natychmiast. Taki gł ę boki ż al widniał w jego oczach, taka prawdziwa litoś ć drż ał a w jego gł osie, taka mę ska energia przebijał a w każ dym sł owie, a przy tym taka niezmienna mił oś ć pł onę ł a w wyrazie twarzy i w każ dym spojrzeniu, ż e przebaczył am mu wszystko; jednakż e nie sł owami, nie zewnę trznie, tylko w gł ę bi mego serca.

- Ty wiesz, ż e ze mnie ł otr, Jane? - zapytał po chwili smutno, dziwią c się, przypuszczam, mojemu milczeniu i mojej biernoś ci, pł yną cym raczej z osł abienia niż z rozmyś lnej woli.

- Tak, proszę pana.

- To powiedz mi to ostro, bez ogró dek, nie oszczę dzaj mnie!

- Nie mogę; jestem zmę czona i ź le się czuję. Prosił abym o trochę wody.

Zadrż ał, westchną ł gł ę boko i wzią wszy mnie na rę ce zanió sł na dó ł. Zrazu nie wiedział am, do któ rego pokoju mnie zanió sł, wszystko mi mgł a zasł aniał a przed oczyma. Niebawem jednak poczuł am oż ywcze ciepł o ognia, gdyż choć to był o lato, przeją ł mnie chł ó d lodowy w moim pokoju.

Podał mi do ust wina; przeł knę ł am je i to mnie oż ywił o; nastę pnie zjadł am coś, co mi podał, i wkró tce przyszł am do siebie. Był am w bibliotece, siedział am w jego fotelu, on był tuż blisko... „Gdybym mogł a skoń czyć teraz ż ycie nie cierpią c zbytnio, jakby to był o dobrze dla mnie! - pomyś lał am. -

Nie potrzebował abym zdobywać się na wysił ek zrywania wię zó w serdecznych wią ż ą cych mnie z nim... Muszę go opuś cić, jak się zdaje... Nie chciał abym go opuś cić, nie mogę go opuś cić. ”

- Jak się teraz czujesz, Jane?

- O wiele lepiej, proszę pana; wkró tce bę dzie mi zupeł nie dobrze.

- Napij się jeszcze wina, Jane.

Posł uchał am; po czym on odstawił kieliszek na stó ł, staną ł przede mną i popatrzył na mnie uważ nie. Nagle obró cił się z bezsł ownym okrzykiem jakiegoś namię tnego wzruszenia, poszedł szybkim krokiem na koniec pokoju i powró cił; nachylił się ku mnie chcą c mnie pocał ować; jednakż e ja pamię tał am, ż e pieszczoty są już teraz zakazane. Odwró cił am się i odsunę ł am jego twarz.

- Co!... Jak to?... - zawoł ał ż ywo. - O, już wiem: nie chcesz pocał ować mę ż a Berty Mason?

Uważ asz, ż e moje uś ciski do kogo innego należ ą?

- W każ dym razie ja do nich nie mam prawa, proszę pana.

- Poczekaj, Jane! Oszczę dzę ci trudu dł ugiego gadania; odpowiem za ciebie... Ponieważ ja już mam ż onę. Czy zgadł em?

- W istocie.

- Jeż eli tak myś lisz, musisz mieć dziwne wyobraż enie o mnie.

Musisz mnie uważ ać za rozpustnika, intryganta, za podł ego niegodziwca, któ ry udawał bezinteresowną mił oś ć, aż eby cię wcią gną ć w rozmyś lnie zastawioną puł apkę, aż eby obedrzeć cię z honoru i z szacunku dla samej siebie... Co ty mi na to odpowiesz? Widzę, ż e nie moż esz nic powiedzieć, bo najpierw, jesteś tak sł aba, ż e z trudem oddychasz, po wtó re, jeszcze nie przyzwyczaił aś się obwiniać mnie i oczerniać, a przy tym ź ró dł a ł ez są otwarte i gotowe wytrysną ć, gdybyś coś wię cej mó wił a. Ty zaś nie masz ochoty czynić wymó wek i wyrzutó w, robić scen. Myś lisz nad tym, jak dział ać; mó wienie uważ asz za rzecz niepotrzebną.

Ja ciebie znam... toteż mam się na bacznoś ci.

- Ja nie chcę dział ać przeciwko panu... - odpowiedział am, ale mó j niepewny gł os ostrzegł mnie, ż e należ y przerwać zdanie.

- Nie w twoim rozumieniu sł owa, ale w moim, ukł adasz plany na moją zgubę. Przecież powiedział aś, ż e jestem czł owiekiem ż onatym i jako ż onatego czł owieka bę dziesz mnie unikał a, trzymał a się z dala ode mnie; oto przed chwilą odmó wił aś mi pocał unku. Zamierzasz stać się dla mnie zupeł nie obcą osobą; ż yć pod tym dachem jako nauczycielka Adelki, sł owem, jeż eli przyjacielskie uczucie pocią gnie cię kiedy do mnie, powiesz sobie: „Ten czł owiek o mał o nie zrobił ze mnie swojej kochanki, muszę być wzglę dem niego zimna jak ló d, jak skał a. ”

I zimna i twarda jak ló d, jak skał a staniesz się dla mnie.

Odchrzą knę ł am, starał am się opanować gł os i odpowiedział am:

- Wszystko się wokó ł mnie zmienił o, proszę pana, i ja muszę się zmienić, to niewą tpliwe; a na to, by unikną ć cią gł ych buntó w uczucia i cią gł ych walk ze wspomnieniami, jest tylko jedyna droga: Adelka musi dostać inną nauczycielkę.

- Ach, Adelka pó jdzie do szkoł y, to już postanowił em; ani też nie myś lę drę czyć cię ohydnymi wyobraż eniami i wspomnieniami Thornfield Hall, tego przeklę tego miejsca, tego ciasnego kamiennego piekł a z tym ż ywym diabł em gorszym od legiona zł ych duchó w, któ re sobie wyobraż amy. Ty tutaj nie pozostaniesz ani ja ró wnież. Ź le zrobił em, ż e cię w ogó le sprowadził em do Thornfield Hall wiedzą c, co tu pokutuje.

Domownikom polecił em ukrywać przed tobą, zanim cię jeszcze poznał em, wszelką wiadomoś ć o tym, jakie przekleń stwo cią ż y nad tym dworem, po prostu dlatego, ż e obawiał em się, iż Adelka nigdy nie bę dzie mogł a mieć nauczycielki, któ ż bowiem chciał by dzielić dach z taką mieszkanką? Moje plany nie pozwalał y mi usuną ć wariatki gdzie indziej, chociaż posiadam stary dom - FernDean Manor - jeszcze ustronniejszy, jeszcze bardziej ukryty niż ten, gdzie mogł em był bezpiecznie ją umieś cić. Powstrzymał mnie jednak skrupuł sumienia, ż e to miejscowoś ć niezdrowo poł oż ona w gł ę bi lasó w. Prawdopodobnie tamte wilgotne mury prę dko by mnie uwolnił y od cię ż aru jej istnienia; jednakż e każ dy niegodziwiec ma swó j rodzaj niegodziwoś ci, w moim nie leż y skł onnoś ć do powolnego mordowania nawet tego, czego najbardziej nienawidzę.

Ukrywają c jednakż e przed tobą są siedztwo wariatki postą pił em jak ktoś, kto nakrywszy dziecko pł aszczem poł oż ył by je w cieniu trują cego drzewa: wszystko w pobliż u tej diablicy jest zatrute i zawsze był o zatrute.

Ale ja zamknę Thornfield Hall, zabiję gwoź dziami frontowe drzwi, deskami dolne okna, dam Gracji Poole dwieś cie funtó w rocznie, ż eby mieszkał a tu z „moją ż oną ”, jak ty tę okropną czarownicę nazywasz; Gracja wiele zrobi dla pienię dzy, a bę dzie miał a swego syna, któ ry jest dozorcą w zakł adzie w Grimsby, do towarzystwa i pomocy w razie atakó w, gdy „mojej ż onie” zachce się podpalać ludzi nocą w ł ó ż kach, wbijać w nich noż e albo odgryzać im ciał o od koś ci itp...

- Jest pan niemił osierny dla tej nieszczę snej kobiety - przerwał am mu - mó wi pan o niej z nienawiś cią, z mś ciwoś cią i wstrę tem. To okrutne! Przecież ona temu nie winna, ż e jest obł ą kana.

- Jane, moje maleń stwo kochane (tak cię bę dę nazywał, gdyż tym jesteś ), ty sama nie wiesz, co mó wisz; ty znowu mnie fał szywie są dzisz: ja nie dlatego jej nienawidzę, ż e jest obł ą kana.

Gdybyś ty był a obł ą kana, czy myś lisz, ż e ja bym ciebie nienawidził?

- Myś lę, ż e tak, proszę pana.

- Wię c mylisz się, nie znasz mnie wcale, nie wiesz, do jakiego rodzaju mił oś ci jestem zdolny. Każ dy atom twego ciał a jest mi tak drogi jak mó j wł asny: w cierpieniu, w chorobie, zawsze był by mi drogi.

Umysł twó j jest moim skarbem, a gdyby się zać mił, zawsze pozostał by moim skarbem. Gdybyś szalał a, krę pował yby cię moje ramiona, nie kaftan bezpieczeń stwa; gdybyś rzucił a się na mnie tak dziko jak owa kobieta dziś rano, przyją ł bym cię uś ciskiem przynajmniej ró wnie mił ują cym jak obezwł adniają cym. Nie cofał bym się przed tobą ze wstrę tem jak przed tamtą; w twoich spokojnych chwilach nikt by nad tobą nie czuwał, nikt by ciebie nie pielę gnował pró cz mnie, a otaczał bym cię niewyczerpaną tkliwoś cią, choć byś mi się najlż ejszym nie odpł acał a uś miechem. Nigdy bym nie przestawał wpatrywać się w twoje oczy, choć by mnie oczy te przestał y poznawać... Ale czemuż tym torem idą moje myś li?

Mó wił em o zabraniu ciebie z Thornfield. Wszystko, jak wiesz, jest przygotowane do natychmiastowego wyjazdu: jutro pojedziesz. Proszę cię tylko o zniesienie jednej jeszcze nocy pod tym dachem, Jane; a potem poż egnamy nę dze jego i strachy na zawsze! Mam miejsce, doką d moż emy się udać, a któ re bę dzie bezpiecznym zaciszem, schronieniem przed znienawidzonymi wspomnieniami, niepoż ą canym najś ciem ludzi, nawet przed fał szem i obmową.

- I niech pan zabierze Adelkę ze sobą - przerwał am - bę dzie pan miał w niej towarzyszkę.

- Co ty mó wisz, Jane?

Powiedział em ci, ż e poś lę Adelkę do szkoł y; i na co mi dziecko potrzebne do towarzystwa, i to nie moje wł asne, lecz bę kart tej francuskiej baletnicy? Dlaczego chcesz mi ją narzucić? Pytam, dlaczego przeznaczasz mi Adelkę za towarzyszkę?

- Mó wił pan o usunię ciu się w zacisze; a zacisze i samotnoś ć są nudne, za nudne dla pana.

- Samotnoś ć! Samotnoś ć! - powtó rzył zirytowany. - Widzę, ż e musi tu dojś ć do wyjaś nienia.

Nie wiem, w jaki sfinksowy wyraz ukł ada się twoja twarz. Ty masz podzielać moją samotnoś ć.

Rozumiesz?

Potrzą snę ł am gł ową; trzeba był o pewnej odwagi, widzą c go tak podnieconym, by zdobyć się choć by na ten niemy znak przeczenia. Tak jak chodził szybko po pokoju, tak staną ł nagle jak w ziemię wroś nię ty.

Popatrzył na mnie dł ugo i wnikliwie; ja odwracał am oczy i starał am się wyglą dać spokojnie i naturalnie.

- A ot i wę zeł ek w charakterze Jane - powiedział w koń cu spokojniej, niż się spodziewał am są dzą c z jego wyglą du. - Nić jedwabna nawijał a się dotą d doś ć gł adko; ale ja zawsze wiedział em, ż e przyjdzie supeł ek, a wtedy ł am sobie gł owę! A otó ż i jest. Teraz tylko utrapienie, irytacja, przykroś ci bez koń ca! Bó g widzi! mam ochotę uż yć czą steczki sił y Samsona i zerwać tę plą taninę jak sznur!

Zaczą ł znowu chodzić, ale w koń cu przystaną ł, tym razem wprost prede mną.

- Jane, czy posł uchasz rozsą dnego sł owa? - nachylił się nade mną i mó wił mi wprost do ucha. - Bo jeż eli nie, bę dę musiał uciec się do przemocy!

Gł os jego był ochrypł y; wyglą dał jak czł owiek gotowy zerwać nieznoś ne wię zy i rzucić się na oś lep w nieobliczalnoś ć naduż ycia. Widział am, ż e jeszcze chwila, jeszcze jeden poryw uniesienia, a stracę nad nim wł adzę. Tylko ta chwila, ten jeden moment czasu pozostawał mi do opanowania go i powstrzymania; jeden ruch odpychają cy, ucieczka, strach - był yby przypieczę tował y moją i jego zgubę... Ale ja się nie bał am, nie bał am się ani trochę; miał am poczucie wewnę trznej mocy, moż noś ci wpł ywu, i to mnie podtrzymywał o. Moment napię cia był niebezpieczny, lecz nie pozbawiony czaru; podobne uczucie przeż ywa, być moż e, Indianin, przepł ywają cy wodospad w leciutkiej ł ó dce. Uję ł am jego zaciś nię tą pię ś ć, rozprostował am skurczone palce i przemó wił am ł agodnie, uspokajają co:

- Niech pan usią dzie; bę dę z panem rozmawiał a, dopó ki pan zechce; wysł ucham wszystkiego, co pan ma mi do powiedzenia, bez wzglę du na to, czy sł owa pań skie bę dą rozsą dne, czy nierozsą dne.

Usiadł; nie od razu jednakż e mó gł mó wić. Walczył am ze ł zami już dosyć dł ugo; z wielkim trudem dotą d je powstrzymywał am, ponieważ wiedział am, ż e sprawię mu przykroś ć. Teraz dał am im folgę, jeż eli go zabolą, to tym lepiej... Rozpł akał am się serdecznie.

Niebawem zaczą ł mnie poważ nie prosić, bym się uspokoił a.

Odpowiedział am, ż e nie mogę, skoro jego ponosi taka pasja.

- Ależ ja się nie gniewam, Jane, ja tylko kocham cię tak bardzo... a ty uzbroił aś bladą twarzyczkę w taki stanowczy, lodowaty wyraz, ż e nie mogł em tego znieś ć. No, cicho już, cicho... i obetrzyj oczy.

Zł agodzony gł os jego dowodził, ż e się uspokoił; wię c i ja stał am się spokojniejsza. Teraz usił ował oprzeć gł owę na moim ramieniu, ale ja na to nie pozwolił am. Wtedy chciał mnie przycią gną ć do siebie, i temu się sprzeciwił am.

- Jane, Jane! - powiedział z akcentem tak gorzkiego smutku, ż e dreszcz przebiegł wszystkie moje nerwy - wię c ty mnie nie kochasz? Wię c ty cenił aś tylko moje stanowisko i stanowisko mojej ż ony? A teraz, kiedy uważ asz, ż e nie mogę zostać twoim mę ż em, cofasz się przed moim dotknię ciem, jak gdybym był mał pą, albo ropuchą!

Zabolał y mnie te sł owa, ale co mogł am zrobić, co mogł am powiedzieć? Powinnam był a zapewne nic nie robić i nic nie mó wić; drę czył mnie jednak wyrzut, ż e ranię jego uczucia, toteż nie mogł am opanować pragnienia zł agodzenia rany.

- Owszem, kocham pana - powiedział am - kocham wię cej niż kiedykolwiek, ale nie mogę okazywać tego uczucia, nie mogę mu ulegać i teraz po raz ostatni daję mu wyraz.

- Po raz ostatni, Jane? Jak to? Czy myś lisz, ż e potrafisz ż yć ze mną, widywać mnie co dzień, a jednak jeż eli mnie nie przestaniesz kochać, być zawsze zimna i daleka?

- Nie, proszę pana, jestem pewna, ż e tego bym nie potrafił a, i dlatego widzę jedną tylko drogę; ale pan wpadnie w gniew, gdy ją wymienię.

- Ach, wymień ją! Jeż eli ja wpadam w pasję, ty za to umiesz pł akać.

- Panie Rochester, ja muszę pana opuś cić.

- Na jak dł ugo, Jane? Czy na pię ć minut, ż eby przeczesać trochę potargane wł osy i obmyć rozgorą czkowaną twarz?

- Muszę opuś cić Adelkę i Thornfield. Muszę się z panem rozł ą czyć na cał e ż ycie; muszę rozpoczą ć nowe istnienie wś ró d obcych twarzy i w nowych warunkach.

- Naturalnie, powiedział em ci, ż e musisz. Pomijam to szaleń stwo o rozł ą czeniu się ze mną. Masz na myś li zapewne, ż e musisz stać się czą stką mnie. Co do nowego istnienia, to wszystko jest w porzą dku; bę dziesz jeszcze moją ż oną; ja nie jestem ż onaty.

Bę dziesz panią Rochester - i w rzeczywistoś ci, i z imienia. Do ciebie jednej bę dę należ ał, pó ki twego i mego ż ycia. Zamieszkasz w domu, któ ry posiadam na poł udniu Francji: jest to biał a willa nad brzegiem Morza Ś ró dziemnego. Tam bę dziesz wiodł a ż ycie szczę ś liwe, bezpieczne i tak bardzo niewinne. Nie lę kaj się, nie chcę cię otumanić, nie chcę cię uczynić swoją kochanką. Dlaczego potrzą sasz gł ową, Jane? Bą dź ż e rozsą dna, gdyż doprawdy oszaleję znowu!

Gł os mu drż ał, rę ka mu drż ał a, rozszerzał y się nozdrza, ogniem bł yszczał y oczy; pomimo to odważ ył am się powiedzieć:

- Ż ona pań ska ż yje! Jest to fakt, któ ry pan sam uznał dziś rano. Gdybym ż ył a z panem, tak jak pan tego pragnie, był abym pań ską kochanką; nazywać to inaczej to wykrę t i fał sz.

- NIe jestem czł owiekiem spokojnym, zapomniał aś o tym; nie jestem cierpliwy; nie jestem chł odny i beznamię tny. Przez litoś ć nade mną i nad samą sobą dotknij mojego pulsu, przekonaj się, jak bije, i strzeż się!

Wycią gną ł do mnie rę kę; krew odpł ynę ł a z jego twarzy i warg, powlekał a je sinoś ć. Mnie ogarnę ł a rozpacz. Okrucień stwem był o poruszać go tak do gł ę bi oporem, któ rego nie znosił, a jednak niepodobna był o ustą pić.

W tej ostatecznoś ci instynktownie westchnę ł am o pomoc do Boga: „Panie Boż e, dopomó ż mi! ” - szepnę ł am mimo woli.

- Gł upiec ze mnie! - zawoł ał nagle pan Rochester. - Mó wię jej, ż e nie jestem ż onaty, a nie tł umaczę dlaczego. Zapominam, ż e ona nic nie wie o charakterze tej kobiety ani o okolicznoś ciach, wś ró d jakich zawarł em ten przeklę ty zwią zek.

O! jestem pewien, ż e Jane zgodzi się ze mną, skoro się dowie o wszystkim, co ja wiem! Zł ó ż tylko swoją rą czkę w moją dł oń, Ż anetko, aż ebym czuł, tak jak widzę, ż e jesteś przy mnie, a w kilku sł owach przedstawię ci rzeczywisty stan rzeczy. Czy moż esz mnie wysł uchać?

- O tak, jeś li pan zechce, mogę sł uchać godzinami.

- Ja tylko cię proszę o minuty. Jane, czyś ty kiedy sł yszał a, ż e nie był em najstarszym synem w rodzinie? Ż e miał em brata, starszego od siebie?

- Przypominam sobie, ż e pani Fairfax mó wił a mi to kiedyś.

- A czy ty kiedy sł yszał aś, ż e ojciec mó j był ską pym i chciwym czł owiekiem?

- Coś podobnego sł yszał am takż e.

- Otó ż, Jane, ojciec postanowił utrzymać mają tek w cał oś ci. Nie mó gł znieś ć myś li o podziale i daniu mi czę ś ci mają tku; wszystko wedle jego woli miał dostać brat mó j Rowland. Ale nie mó gł ró wnież znieś ć myś li, ż eby drugi jego syn był czł owiekiem biednym.

Trzeba był o znaleź ć dla mnie bogatą partię. Zawczasu oglą dał się dla mnie za ż oną. Pan Mason, plantator i kupiec z Indii Zachodnich, był jego starym znajomym. Ojciec wiedział, ż e ma wielkie posiadł oś ci, ż e to czł owiek bogaty; zasię gał wiadomoś ci. Dowiedział się, ż e pan Mason ma syna i có rkę i ż e zamierza dać có rce trzydzieś ci tysię cy funtó w posagu; to wystarczył o. Gdy skoń czył em szkoł y, posł ano mnie na Jamajkę, aż ebym tam poś lubił ż onę, o któ rą się już dla mnie starano.

Mó j ojciec nic mi nie wspominał o jej pienią dzach, powiedział tylko, ż e sł ynie z pię knoś ci w Spanish Town; i to nie był o kł amstwem. Gdy ją poznał em, był a to pię kna kobieta w stylu Blanki Ingram: brunetka wysoka i majestatyczna. Pokazywano mi ją na zebraniach towarzyskich, wspaniale ubraną. Rzadko widywał em ją samą, bardzo mał o rozmawiał em z nią na osobnoś ci.

Pochlebiał a mi i dla mojej przyjemnoś ci hojnie roztaczał a przede mną swe wdzię ki i talenty. Wszyscy mę ż czyź ni w jej otoczeniu zdawali się podziwiać ją, a mnie zazdroś cić. Był em olś niony, podniecony i pobudzony zmysł owo; a ż e był em mł ody, naiwny i niedoś wiadczony, wyobraził em sobie, ż e ją kocham.

Jakiegoż szaleń stwa nie popeł ni mę ż czyzna, gdy go pobudzi idiotyczna rywalizacja towarzyska, pró ż noś ć, a zaś lepi niedoś wiadczenie mł odoś ci!

Krewni jej zachę cali mnie, wspó ł zawodnicy podniecali, ona mnie pocią gał a; mał ż eń stwo został o zawarte, zanim się obejrzał em. Och, nie mam dla siebie szacunku, gdy myś lę o tym kroku!... mę ka pogardy dla samego siebie szarpie mną dziś jeszcze. Nie kochał em jej wcale, nie szanował em jej wcale, nawet jej nie znał em. Nie wiedział em, czy posiada bodaj jedną zaletę, nie zauważ ył em w niej ani skromnoś ci, ani dobroci, ani szczeroś ci, ani subtelnoś ci duszy i obejś cia... i oż enił em się z nią - marna, ś lepa, zakuta gł owa... bo tym był em! Mniej był bym zgrzeszył, gdybym był... ale nie wolno mi zapomnieć, do kogo mó wię...

Matki mojej ż ony nigdy nie widział em; są dził em, ż e nie ż yje. Gdy upł yną ł miesią c miodowy, dowiedział em się prawdy. Ona ż ył a, lecz był a wariatką zamknię tą w domu obł ą kanych. Był tam takż e mł odszy brat, kompletny idiota, niemowa. Starszego, któ rego widział aś (a do któ rego nie mogę czuć nienawiś ci, jaką czuję do cał ej tej rodziny, gdyż w sł abej swej duszy ma on iskierkę uczucia, interesują c się stale nieszczę sną siostrą, a i do mnie przywią zany był jak pies), czeka prawdopodeobnie ten sam los.

Ojciec mó j i mó j brat Rowland wiedzieli o tym wszystkim, ale myś leli tylko o tych trzydziestu tysią cach funtó w i przył ą czyli się do spisku przeciw mnie.

Był y to brzydkie odkrycia; jednakż e z wyją tkiem oszukań czego zatajenia nie był bym o nie robił wyrzutó w mojej ż onie, nawet gdy się przekonał em, ż e natura jej jest mi obca, ż e jej gusta są dla mnie raż ą ce, jej umysł pospolity, niski, ciasny, wyją tkowo przyziemny, niezdolny ogarną ć szerszych widnokrę gó w.

Nawet gdy się przekonał em, ż e nie mogę z nią spę dzić jednego wieczoru, jednej godziny w pokoju, ż e przyjacielska rozmowa nie moż e mieć miejsca mię dzy nami, gdyż każ dy przeze mnie poruszony temat ona natychmiast podejmował a w sposó b ordynarny i pusty, przewrotny i gł upi; nawet gdy przekonał em się, ż e nigdy nie bę dę posiadał spokojnego, dobrze prowadzonego domu, gdyż ż adna sł uż ą ca nie mogł a znieś ć jej gwał townych, nierozsą dnych wybuchó w albo jej bezsensownych, sprzecznych wymagań i rozkazó w; nawet wteey jeszcze powstrzymywał em się.

Unikał em wyrzutó w, sporó w; starał em się ukryć mó j ż al i wstrę t, opanowywał em gł ę boko odczuwaną antypatię.

Jane, nie bę dę cię zamę czał wstrę tnymi szczegó ł ami. W kilku sł owach powiem ci, co mam do powiedzenia. Cztery lata przeż ył em z tą kobietą; przed upł ywem tego czasu cię ż ko dał a mi się we znaki; charakter jej dojrzewał i rozwijał się z przeraż ają cą szybkoś cią: wstrę tne nał ogi rosł y, a tak był y silne, ż e tylko okrutną surowoś cią moż na je był o powstrzymać, a ja się do tego nie chciał em uciekać. Jak nikł y był jej umysł, a jak olbrzymie zł e skł onnoś ci! Jak straszne był y dla mnie nastę pstwa tych skł onnoś ci! Berta Mason, nieodrodna có rka niecnej matki, ś cią gnę ł a na mnie wszystkie ohydne i poniż ają ce mę ki, jakim podlegać musi mę ż czyzna zwią zany z ż oną zarazem niewstrzemię ź liwą i nieczystą.

Brat mó j w tym czasie umarł, a przy koń cu czwartego roku umarł i mó j ojciec. Doś ć teraz był em bogaty, a jednak jakż e straszliwie ubogi: istota najordynarniejsza, nieczysta, do dna zdeprawowana, zwią zana był a ze mną, a prawo i społ eczeń stwo uważ ał y ją za jedno ze mną. A nie mogł em się od niej uwolnić ż adnym prawnym sposobem, gdyż doktorzy odkryli, ż e moja ż ona jest obł ą kana, jej wybryki rozwinę ł y przedwcześ nie zalą ż ki choroby. Widzę, Jane, ż e ci przykroś ć sprawia moje opowiadanie: mienisz się na twarzy, czy mam odł oż yć resztę do innego dnia?

- Nie, niech pan koń czy; ż al mi pana, szczerze mi pana ż al!

- Litoś ć, Jane, to ze strony niektó rych ludzi niepoż ą dany i obraź liwy haracz, któ ry ma się prawo odrzucić. Mó wię o litoś ci wł aś ciwej sercom twardym i samolubnym, litoś ci zł oż onej z egoistycznej przykroś ci na widok cierpienia i pogardy dla cierpią cych. Ale nie taka jest twoja litoś ć, Jane; nie to uczucie maluje się w tej chwili na twojej twarzy, jaś nieje w twoich oczach, nie takim uczuciem bije twoje serce, drż y twoja rę ka w mojej. Twoja litoś ć, kochanie moje, jest cierpią cą matką mił oś ci, mę ka tej litoś ci jest mę ką rodzenia się boskiej mił oś ci. Przyjmuję ją, Jane, niech i jej có ra swobodnie przybywa, wycią gam ku niej ramiona.

- A teraz proszę, niech pan mó wi dalej: co pan uczynił, gdy pan się dowiedział, ż e ona jest obł ą kana?

- Dochodził em do ostatecznej rozpaczy. Resztki szacunku dla siebie powstrzymywał y mnie od zatracenia się w tej rozpaczy. W oczach ś wiata honor mó j niewą tpliwie był przez nią splamiony; jednakż e postanowił em być czysty we wł asnych oczach; zerwał em wszelką ł ą cznoś ć z jej zbrodniczym postę powaniem, wszelką stycznoś ć z upoś ledzoną jej umysł owoś cią. Pomimo to ludzie wią zali jej nazwisko i osobę z moim nazwiskiem i osobą.

Widywał em ją i sł yszał em codziennie, jej tchnienie zatruwał o powietrze, któ rym oddychał em, a przy tym pamię tał em, ż e był em niegdyś jej mę ż em, to wspomnienie był o wtedy i jest dotą d niewypowiedzianie wstrę tne dla mnie; wiedział em też, ż e dopó ki ona ż yje, nie mogę poś lubić innej, lepszej ż ony; a chociaż starsza ode mnie o pię ć lat (jej rodzina i na punkcie jej wieku okł amał a mnie takż e), mogł a ż yć prawdopodobnie ró wnie dł ugo jak ja, bę dą c tak silna na ciele, jak był a chora na umyś le. W ten sposó b, mają c lat dwadzieś cia sześ ć, był em pozbawiony wszeliej nadziei.

Pewnej nocy obudził y mnie jej krzyki (od czasu gdy lekarze uznali ją za obł ą kaną, trzymał em ją oczywiś cie w zamknię ciu). Był a to ogniem dyszą ca noc - jedna z takich, jakie zwykł y poprzedzać huragan w owym klimacie. Nie mogą c spać, wstał em i otworzył em okno.

Powietrze był o jak opary siarki, nie mogł em nigdzie znaleź ć odś wież enia. Moskity wpadał y brzę czą c do pokoju. Morze, któ re stamtą d mogł em sł yszeć, grzmiał o gł ucho jak trzę sienie ziemi, czarne chmury toczył y się nad nim; zachodzą cy księ ż yc zapadał w fale, wielki, czerwony jak rozpalona kula armatnia - ostatnie krwawe spojrzenia rzucał na ś wiat drgają cy fermentem burzy. Był em fizycznie pod wpł ywem atmosfery i tego widoku, a do uszu moich docierał y przekleń stwa, któ re wariatka wcią ż wykrzykiwał a; do przekleń stw mieszał a moje imię tonem takiej szatań skiej nienawiś ci, z takimi wyzwiskami!... ż adna ulicznica nie miał a nigdy wstrę tniejszego sł ownictwa!... Z odległ oś ci dwó ch pokoi sł yszał em każ de sł owo, cienkie ś ciany tamtejszego domu mał o hamował y jej nieludzkie ryki.

„To ż ycie - powiedział em sobie w koń cu - jest piekł em: piekielne jest to powietrze, piekielne te diabelskie gł osy!

Mam przecież prawo uwolnić się od tego. Cierpienia moje na ziemi opuszczą mnie wraz z tym ciał em, któ re obcią ż a moją duszę. Nie lę kam się wiekuistego ognia; nie moż e być w przyszł oś ci nic gorszego od mojej obecnej doli, wyrwę się, pó jdę, powró cę do Boga! ”

Mó wią c to klę czał em i otwierał em walizkę, w któ rej miał em parę nabitych pistoletó w: zamierzał em się zastrzelić.

Zamiar ten jednakż e trwał tylko przez chwilę; był em zdró w na umyś le, wię c natę ż enie niewymownego bó lu i rozpaczy, powodują cej to ż yczenie i ten zamiar, przesilił o się, ustą pił o miejsca rozwadze.

Ś wież y wiatr pł yną cy od strony Europy przewiał nad oceanem i wpadł przez otwarte okno; zerwał a się burza, deszcz lał, grzmiał o, bł yskał o się. Po burzy powietrze się odś wież ył o, wtedy powzią ł em postanowienie. Chodzą c pod kapią cymi pomarań czowymi drzewami mego wilgotnego ogrodu, poś ró d zmoczonych granató w i ananasó w, podczas gdy ś wit krajó w tropikalnych zapalał się dokoł a mnie, rozumował em w ten sposó b. Ale teraz sł uchaj, Jane, gdyż to prawdziwa mą droś ć pocieszył a mnie w tej godzinie i wskazał a wł aś ciwą drogę!

Ł agodny wiatr od strony Europy wcią ż jeszcze szemrał wś ró d odś wież onych liś ci, a Atlantyk grzmiał, wolny, swobodny. Serce moje wyschł e, spieczone od dawna, rozszerzał o się przy tym odgł osie, nabiegał o ż ywą krwią, istota moja zatę sknił a za odnowieniem, dusza zapragnę ł a ź ró dł a czystej wody. Odż ywał a we mnie nadzieja: czuł em, ż e odrodzenie jest moż liwe. Spod kwiecistej arkady na koń cu mojego ogrodu patrzył em na morze bardziej niebieskie od samego nieba: stary ś wiat był tam, poza nim, a jasne widoki tak się przedstawiał y:

„Idź - mó wił a nadzieja - ż yj znowu w Europie; tam nikt nie wie, jakie splamione nosisz imię, jakie brudne brzemię dź wigasz na sobie. Moż esz zabrać wariatkę z sobą do Anglii; zamknij ją z odpowiednią opieką i ostroż noś cią w Thornfield, a potem podró ż uj sam, doką d zechcesz, i zawrzyj dowolnie nowe zwią zki. Ta kobieta, któ ra tak naduż ył a twojej cierpliwoś ci, tak skalał a twoje imię, tak splamił a twó j honor, tak ci mł odoś ć zatruł a, nie jest twoją ż oną ani ty nie jesteś jej mę ż em. Dbaj o to, aż eby się nią opiekowano starannie, jak tego wymaga jej stan, a uczynisz wszystko, czego Bó g i ludzkoś ć mogą od ciebie wymagać. Kim ona jest, jaki jej stosunek do ciebie, niechaj to zapadnie w otchł ań niepamię ci; nie masz obowią zku wyjawiać tego ż ywej duszy. Umieś ć ją w bezpieczeń stwie i wygodzie; osł oń upadek jej tajemnicą i opuś ć ją. ”

Wedle tego postą pił em. Ojciec mó j i brat nie powiadomili znajomych o moim mał ż eń stwie; ja bowiem w pierwszym liś cie, w któ rym donosił em im o jego zawarciu, zaczynają c już odczuwać przykre jego nastę pstwa i wnosić ze stosunkó w rodzinnych, jaka ohydna przyszł oś ć mnie czeka - naglą co prosił em, by utrzymali je w tajemnicy. Bardzo też prę dko ojciec mó j zawstydził się niecnym postę powaniem tej, któ rą mi wybrał, i nie uznał jej za synową. Nie pragną ł wię c rozgł aszać oż enku, ró wnie gorliwie jak ja zapragną ł go ukryć.

Zawiozł em ją zatem do Anglii; straszna był a ta podró ż z takim potworem na okrę cie. Rad był em, gdy nareszcie dostawił em ją do Thornfield i bezpiecznie umieś cił em w owym pokoju na trzecim pię trze, z któ rego tajnej przyległ ej komory uczynił a jaskinię dzikiego zwierza - celę szatana. Niejaką trudnoś ć sprawił o mi wyszukanie dla niej dozorczyni, gdyż trzeba był o znaleź ć osobę pewną i zaufaną. Jej szaleń stwa bowiem mogł y zdradzić moją tajemnicę; miewał a przy tym okresy przytomnoś ci, trwają ce dni, niekiedy tygodnie cał e, któ re wypeł niał a wygadywaniem i pomstowaniem na mnie. Nareszcie przyją ł em Grację Poole z zakł adu w Grimsby. Ona i doktor Carter (ten, któ ry owej nocy opatrywał rany Masona) to jedyne osoby, któ rym zwierzył em tajemnicę.

Pani Fairfax być moż e coś podejrzewał a, ale dokł adnej znajomoś ci faktó w mieć nie mogł a.

Gracja, ogó ł em biorą c, okazał a się dobrą dozorczynią, jakkolwiek po czę ś ci z winy jej nał ogu, z któ rego, zdaje się, nic wyleczyć jej nie moż e, a któ ry wypł ywa z jej mę czą cego zawodu, czujnoś ć jej nieraz zawiodł a. Obł ą kana jest chytra i zł oś liwa zarazem; nigdy nie omieszkał a skorzystać z chwilowych uchybień dozorczyni.

Raz wykradł a nó ż, któ rym zranił a brata, a dwa razy wykradł a klucz od swojej celi i wydostał a się z niej nocą. Za pierwszym razem dokonał a pró by spalenia mnie w ł ó ż ku; za drugim nastą pił y te okropne odwiedziny u ciebie.

Bł ogosł awię Opatrznoś ć, któ ra czuwał a nad tobą, za to, ż e szalona wylał a furię na twó j stró j ś lubny, któ ry jej moż e nasuną ł niejasne wspomnienia wł asnego dnia ś lubu, ale o tym, co mogł o się był o zdarzyć, nie potrafię myś leć spokojnie. Gdy pomyś lę, ż e ten potwó r, któ ry dziś rano rzucił mi się do gardł a, siną i purpurową twarzą zawisł nad ł ó ż kiem mojej goł ą bki, krew mi się w ż ył ach ś cina...

- A co pan zrobił, gdy ją pan tam umieś cił? - zapytał am, gdy przerwał. - Doką d się pan udał?

- Co zrobił em, Jane?

Zamienił em się w bł ę dny ognik.

Doką d się udał em? Na niespokojne wę dró wki. Bł ą dził em po kontynencie, po wszystkich krajach Europy. Miał em stał e pragnienie, by szukać i znaleź ć kobietę dobrą i inteligentną, przeciwień stwo tej furii pozostawionej w Thornfield...

- Ależ pan się nie mó gł oż enić.

- Postanowił em i był em przekonany, ż e mogę i ż e powinienem. Nie miał em pierwotnie zamiaru oszukiwać, tak jak oszukiwał em ciebie.

Zamierzał em opowiedzieć moje dzieje po prostu i oś wiadczyć się otwarcie. Wydawał o mi się to zupeł nie uzasadnione, ż e wolno mi kochać i być kochanym, i nie wą tpił em, iż znajdzie się kobieta chcą ca i umieją ca zrozumieć moje poł oż enie i przyją ć mnie mimo cią ż ą cego nade mną przekleń stwa.

- No i có ż, proszę pana?

- Gdy ty się dopytujesz, Jane, zawsze muszę się uś miechną ć.

Otwierasz oczy szeroko jak ciekawy ptaszek i przy tym od czasu do czasu poruszasz się niespokojnie, jak gdyby odpowiedź nie doś ć prę dko pł ynę ł a i jakbyś chciał a zajrzeć do dna czyjegoś serca. Zanim jednak bę dę mó wił dalej, wytł umacz mi, co znaczy to twoje „no i có ż, proszę pana? ” To mał e zdanie czę sto jest na twoich ustach i nieraz wycią gnę ł o mnie na nieskoń czone gadanie, sam dobrze nie wiem, dlaczego.

- Rozumiem przez to: I co dalej? Jak pan postą pił? Co z tego wynikł o?

- Wł aś nie! A co byś teraz chciał a wiedzieć?

- Czy pan znalazł kogoś, kto się panu podobał? Czy pan ją poprosił, ż eby za pana wyszł a? I co ona odpowiedział a?

- Mogę ci powiedzieć, ż e znalazł em kogoś, kto mi się podobał, i ż e prosił em ją, by za mnie wyszł a. Ale co mi odpowiedział a, to dopiero bę dzie zapisane w księ dze losu. Przez dziesię ć dł ugich lat bł ą dził em po ś wiecie, mieszkają c to w jednej stolicy, to w drugiej; niekiedy w Petersburgu, czę ś ciej w Paryż u, czasami w Rzymie, Neapolu i Florencji. Mają c duż o pienię dzy i stare nazwisko mogł em sobie dobierać towarzystwo, ż adne koł a nie był y przede mną zamknię te. Szukał em mojego ideał u kobiety poś ró d dam angielskiah, francuskich hrabianek, wł oskich signorin i niemieckich baronó wien. Nie mogł em go znaleź ć. Niekiedy, przez kró tką chwilę mniemał em, ż e chwytam spojrzenie, sł yszę ton, widzę kształ t, któ ry mi zapowiada ziszczenie marzenia, ale rozczarowywał em się prę dko.

Nie wyobraż aj sobie, ż e poszukiwał em doskonał oś ci.

Pragną ł em tylko czegoś, co by mi odpowiadał o - pragną ł em przeciwień stwa Kreolki, a pragnienie moje był o daremne.

Pomię dzy nimi wszystkimi nie znalazł em ani jednej, któ rą, gdybym był nawet najzupeł niej wolny, znają c ryzyko, okropnoś ć, cierpienia nie dobranych zwią zkó w, był bym poprosił o rę kę. Zawó d ż yciowy mnie rozzuchwalił; pró bował em oszoł omić się rozrywkami, nigdy jednak rozpustą. Rozpusty nie cierpiał em i nie cierpię. To był a wł aś ciwoś ć mojej Mesaliny; zakorzeniony wstrę t do niej powstrzymywał mnie nawet w uż ywaniu przyjemnoś ci. Wszelkie uż ywanie ż ycia, któ re by graniczył o z rozpasaniem, wydawał o mi się zbliż eniem do niej i jej nał ogó w, toteż tego unikał em.

NIe mogł em jednak ż yć sam, spró bował em wię c towarzystwa kochanek. Pierwsza, któ rą wybrał em, był a Celina Varens - znowuż taki krok, za któ ry we wspomnieniu czł owiek sam sobą pogardza. Wiesz już, czym był a i jak się mó j stosunek z nią zakoń czył. Miał a nastę pczynie:

Wł oszkę Giacintę i Niemkę Klarę, obie uchodził y za wielkie pię knoś ci. Ale co znaczył a ich pię knoś ć po paru tygodniach poż ycia z nimi? Giacinta był a gwał towna i nie miał a zasad.

Sprzykrzył a mi się po trzech miesią cach. Klara był a uczuciowa i spokojna, lecz cię ż ka, tę pa, niewraż liwa i zupeł nie nie w moim guś cie. Z przyjemnoś cią dał em jej doś ć pienię dzy, by mogł a sobie zał oż yć dobry interes. W ten sposó b pozbył em się jej nie robią c jej krzywdy.

Ale widzę po twojej twarzy, ż e wyrabiasz sobie o mnie w tej chwili wcale niekorzystne mniemanie. Uważ asz mnie za ł otrzyka bez serca i zasad, nieprawdaż?

- W istocie nie podoba mi się pan tak jak kiedy indziej. Czy nie wydawał o się panu co najmniej rzeczą niesł uszną ż yć w ten sposó b najpierw z jedną kochanką, potem z drugą? Mó wi pan o tym jak o najzwyklejszej rzeczy.

- Bo tak się na to zapatrywał em. Ale to mi nie odpowiadał o. Poniż ają cy to był sposó b ż ycia, nigdy bym do niego nie chciał wró cić. Najmować kochankę to niewiele lepsze niż kupować niewolnicę; obie są czę sto z natury, a zawsze ze swego poł oż enia niż sze od pł acą cego, a ż yć poufale z niż szymi od siebie poniż a czł owieka. Nie lubię teraz wspominać o czasach, któ re przeż ył em z Celiną, Giacintą i Klarą.

Czuł am prawdę tych sł ó w i wysnuł am wniosek, ż e gdybym kiedykolwiek mogł a się tak dalece zapomnieć - zapomnieć o tych naukach, jakie zawsze we mnie wpajano - by pod jakimkolwiek pozorem na mocy jakiegokolwiek usprawiedliwienia, pod wpł ywem jakiej bą dź pokusy stać się nastę pczynią tych biednych dziewczą t, on kiedyś patrzył by na mnie z tym samym uczuciem, któ re teraz w myś li jego hań bił o ich pamię ć. Nie wypowiedział am tego przekonania, wystarczał o mi, ż e je odczuł am. Zapadł o mi jednak gł ę boko w serce, bym się mogł a nim bronić w godzinie pró by.

- Dlaczego nie mó wisz teraz:

„No i có ż, proszę pana? ”, ja jeszcze nie skoń czył em.

Wyglą dasz poważ nie. Czytam wyrzut w twej twarzy. Ale niechż e przejdę do rzeczy. W styczniu tego roku, wolny od wszelkich kochanek, w szorstkim, zgorzkniał ym usposobieniu wytworzonym przez to bezuż yteczne, wę drowne, samotne ż ycie, zgryziony zawodem, skwaszony w stosunku do wszystkich ludzi, a zwł aszcza do kobiet (gdyż zaczą ł em uważ ać istnienie inteligentnej, wiernej, kochają cej kobiety za puste marzenia), przyzwany interesami powró cił em do Anglii.

W mroź ne zimowe popoł udnie dojeż dż am do Thornfield Hall.

Znienawidzone miejsce!? Nie spodziewał em się tam spokoju ani przyjemnoś ci. Na przeł azie w Hay Lane ujrzał em cichą, mał ą osó bkę, siedzą cą tam samotnie.

Miną ł em ją tak niedbale, jak miną ł em wierzbę naprzeciw niej.

Nie miał em przeczucia, czym ona dla mnie się stanie, nic mi nie powiedział o, ż e to pani mojego ż ycia, ż e to mó j dobry duch czeka tam w skromnym przebraniu.

Nie wiedział em tego nawet wtedy, gdy, wobec upadku Mesroura, zbliż ył a się i poważ nie zaofiarował a mi pomoc.

Dziecinne, drobne stworzonko! To tak jak gdyby sikorka przyskoczył a mi do nogi z propozycją, ż e poniesie mnie na swym maleń kim skrzydeł ku. Był em kwaś ny; ale to stworzenie nie chciał o odejś ć: stał o przy mnie dziwnie wytrwale, a patrzył o i mó wił o z jaką ś wł adczą powagą.

Muszę przyją ć pomoc, i to z tej rę ki; i pomoc mi dano.

Gdy raz dotkną ł em tego wą tł ego ramienia, wstą pił o we mnie coś nowego, jak gdyby ś wież y sok ż ywotny wpł yną ł w moje ż ył y.

Dobrze mi był o, ż e się dowiedział em, iż ta istotka musi wró cić do mnie, ż e należ y do mojego domu tam w dole, gdyż czuł em szczegó lny ż al, ż e mi spod rę ki uchodzi i niknie za pł otem. Sł yszał em, jak wracał aś do domu tego wieczora, Jane, choć ty zapewne nie domyś lił aś się, ż e ja myś lę o tobie i wyglą dam ciebie. Nazajutrz obserwował em cię - sam niewidzialny - przez pó ł godziny, kiedy bawił aś się z Adelką na galerii. Był a dnia tego ś nież yca, przypominam sobie, i nie mogł yś cie wyjś ć na spacer. Ja znajdował em się w swoim pokoju; drzwi był y otwarte; mogł em widzieć i mogł em sł yszeć, co się dział o.

Adelka czegoś od ciebie chciał a, lecz wydawał o mi się, ż e myś li twoje zaję te są czym innym. A jednak był aś bardzo cierpliwa dla niej, moja mał a Jane; mó wił aś do niej i zabawiał aś ją przez czas dł uż szy. Gdy mał a nareszcie odeszł a, zapadł aś od razu w gł ę boką zadumę; zaczę ł aś się powoli przechadzać po galerii. Raz po raz, mijają c któ reś z okien, przystawał aś i patrzył aś na pró szą cy ś nieg, przysł uchiwał aś się ję kom wiatru i znowu zaczynał aś cicho stą pać i marzyć. Nie musiał y to być ponure dumania, gdyż raz po raz zjawiał się w twoich oczach bł ysk wesela, twarz jaś niał a ł agodnym podnieceniem, nie ś wiadczą cym bynajmniej o gorzkich, pesymistycznych rozmyś laniach. Wyraz twó j raczej mó wił o sł odkich marzeniach mł odoś ci, na chę tnych skrzydł ach szlakiem nadziei wzlatują cej ku idealnemu niebu. Gł os pani Fairfax, któ ra w tej chwili woł ał a w hallu na sł uż ą cą, zbudził cię i jak ciekawie sama do siebie uś miechnę ł aś się, Jane! Mą dry to był uś mieszek, bardzo bystry, zdawał o się, ż e ż artował z wł asnego zamyś lenia.

Jakby mó wił: „Moje wizje to rzecz bardzo pię kna, ale nie wolno mi zapominać, ż e są zupeł nie nierzeczywiste. Mam zaró ż owione niebo i zielony, kwietny raj w gł owie, ale doskonale widzę, ż e przede mną leż y ucią ż liwa do przebycia droga i ż e dokoł a mnie gromadzą się ciemne chmury groż ą ce nawał ą. ” Zbiegł aś na dó ł i poprosił aś panią Fairfax o jakieś zaję cie; zdaje się, ż e chodził o o tygodniowe rachunki gospodarskie czy coś podobnego.

Rozgniewał em się na ciebie, ż e mi z oczu schodzisz.

Niecierpliwie oczekiwał em wieczoru, aby mó c cię zaprosić na dó ł. Podejrzewał em, ż e masz niezwykł y, dla mnie zupeł nie nowy charakter; pragną ł em zgł ę bić go i poznać lepiej.

Weszł aś do pokoju z wyrazem nieś miał oś ci i niezależ noś ci ró wnocześ nie; milutko był aś ubrana - podobnie jak teraz.

Wycią gną ł em cię na rozmowę; wktó rce przekonał em się, ż e peł na jesteś dziwnych przeciwień stw. Ubranie twoje i zachowanie był y skromne, jak nakazywał zwyczaj; chwilami uderzał a w tobie niepewnoś ć, a przy wrodzonej dystynkcji zupeł ne nieobycie towarzyskie.

Widać był o, ż e bardzo się boisz wypaś ł ć niekorzysstnie popeł niają c jakiś bł ą d, jaką ś pomył kę. Gdy się jednak zwracał em do ciebie, podnosił aś ku mej twarzy oczy bystre, odważ ne, peł ne ognia.

Przenikliwoś ć i moc był a w każ dym twym spojrzeniu; naciskana pytaniami, znajdował aś zawsze gotowe, trafne odpowiedzi. Bardzo prę dko oswoił aś się ze mną: myś lę, ż e odczuwał aś ogniwo sympatii pomię dzy sobą a twoim surowym i chmurnym panem, Jane, gdyż zadziwiają co prę dko jakaś mił a swoboda nadał a spokó j twemu zachowaniu. Mogł em sarkać, ile mi się podobał o, nie okazywał aś wobec mego zł ego humoru ani zdziwienia, ani zalę knienia, ani urazy, ani przykroś ci.

Przyglą dał aś mi się i niekiedy uś miechał aś do mnie z tym peł nym prostoty i mą droś ci wdzię kiem, jakiego nie umiem opisać. To, co widział em, zadowalał o mnie i zarazem dodawał o mi bodź ca.

Podobał y mi się zalety dostrzeż one w tobie, zapragną ł em poznać ich wię cej. Jednakż e dł uż szy czas trzymał em się z daleka, rzadko szukał em twego towarzystwa. Był em intelektualnym epikurejczykiem, pragną ł em przedł uż yć przyjemnoś ć zawierania tej nowej, interesują cej znajomoś ci. Przy tym przez czas jakiś prześ ladował a mnie obawa, ż e jeż eli kwiat ten bę dę dotykał swobodnie, zwię dnie przedwcześ nie - utraci sł odki wdzię k ś wież oś ci. NIe wiedział em wtedy, ż e to nie kwiat przemijają cy, ale raczej promienna jego podobizna wyrzeź biona w trwał ym klejnocie.

Poza tym chciał em się przekonać, czy ty mnie bę dziesz szukać, jeż eli ja cię bę dę unikał, lecz nie, nie szukał aś mnie.

Siedział aś cicho w pokoju szkolnym, a jeż eli przypadkowo mnie spotkał aś, przemykał aś się szybko, z lekkim ukł onem w dowó d uszanowania. Zwykł ym twoim wyrazem w owe czasy, Jane, był wyraz zamyś lenia; nie smutku, ale też i nie wesoł oś ci, gdyż miał aś mał o nadziei i ż adnej przyjemnoś ci. Był em ciekaw, co myś lisz o mnie i czy w ogó le myś lisz o mnie, i postanowił em to zbadać.

Zaczą ł em znowu zwracać na ciebie uwagę. Był o coś radosnego w twoim spojrzeniu, coś pogodnego w twoim zachowaniu, gdy rozmawiał aś. Przekonał em się, ż e masz usposobienie towarzyskie; to ten milczą cy pokó j szkolny, to nuda twojego ż ycia tak cię przygniatał y.

Pozwolił em sobie na rozkosz okazania ci dobroci i uprzejmoś ci; dobroć niebawem obudził a wzruszenie. Twarz twoja nabrał a wyrazu sł odyczy, gł os ł agodnoś ci; lubił em sł yszeć swoje imię wymawiane z akcentem radosnej wdzię cznoś ci. Cieszył em się w owym czasie, Jane, gdy ciebie spotkał em przypadkiem.

Był o jakieś dziwne wahanie w twym obejś ciu: rzucał aś mi spojrzenia lekko zakł opotane, niepewne, trochę zaciekawione.

Nie wiedział aś, w jakim jestem humorze, czy bę dę odgrywał rolę pana i bę dę surowy, czy też przyjaciela i bę dę dobrotliwy.

Zanadto już wtedy był aś mi droga, bym czę sto mó gł odgrywać rolę pana, gdy zaś wycią gał em rę kę serdecznie, taki sł oneczny rumieniec szczę ś cia oblewał twoją twarzyczkę, ż e z trudem powstrzymywał em się od przyciś nię cia cię od razu do serca.

- Niech pan już nie wspomina o tych czasach - przerwał am, chył kiem strą cają c kilka ł ez z oczu. Mowa jego był a dla mnie mę ką; wiedział am, co muszę uczynić, co muszę uczynić wkró tce, a wszystkie te wspomnienia i wyjawienia uczuć utrudniał y mi tylko zadanie na przyszł oś ć.

- Przerwę je, Jane - odpowiedział. - Czyż potrzeba zastanawiać się nad przeszł oś cią, gdy teraź niejszoś ć jest o tyle pewniejsza, a przyszł oś ć o tyle jaś niejsza?

Zadrż ał am sł yszą c to egzaltowane twierdzenie.

- Widzisz teraz, jak sprawa stoi - cią gną ł dalej. -

Spę dziwszy mł odoś ć i wiek mę ski po czę ś ci w niewypowiedzianej niedoli, a po czę ś ci w ponurej samotnoś ci, po raz pierwszy znalazł em przedmiot prawdziwej mił oś ci, znalazł em ciebie. Ty jesteś moim lepszym „ja”, moim dobrym anioł em. Silne uczucie przywią zuje mnie do ciebie.

Uważ am cię za dobrą, inteligentną, uroczą; gorą ce, poważ ne uczucie zrodził o się w moim sercu. Ku tobie ono pł onie, ciebie wcią ga w gł ą b i ź ró dł o mego ż ycia. Istnienie moje wije się wokó ł ciebie i pł oną c czystym, potę ż nym pł omieniem stapia ciebie i mnie w jedno.

Czują c to i wiedzą c postanowił em poją ć cię za ż onę.

Mó wić mi, ż e już mam ż onę, to puste drwiny; ty wiesz teraz, ż e miał em tylko ohydnego demona.

Ź le zrobił em, ż e pró bował em cię oszukać; ale lę kał em się pewnego oporu, któ ry masz w swoim charakterze. Lę kał em się uprzedzeń wpojonych od dzieciń stwa; chciał em cię posią ś ć bezpiecznie, zanimbym zaryzykował zwierzenia. To był o z mej strony tchó rzostwem, powinienem był odwoł ać się do twej szlachetnoś ci i wspaniał omyś lnoś ci od razu, tak jak to czynię teraz, powinienem był odsł onić przed tobą wyraź nie ż ycie moje peł ne mę ki, opisać ci gł ó d i pragnienie wyż szego, godniejszego istnienia, wykazać ci nie moje postanowienia (to za sł abe sł owo), ale nieodpartą koniecznoś ć kochania wiernie i gorą co, jeż eli bę dę nawzajem wiernie i gorą co kochany. Wtedy powinienem był prosić cię o przyję cie mojego zobowią zania i o danie mi twojego. Jane, daj mi je teraz!

Milczał am.

- Dlaczego milczysz, Jane?

Szarpał a mną mę ka nadludzka, jak gdyby kleszcze z rozpalonego ż elaza ś ciskał y we mnie wnę trznoś ci. Straszna chwila: peł na walki, czarna jak noc!

Nigdy ż adna ż yją ca istota nie mogł a chcieć być bardziej kochaną, niż ja był am kochana, a tego, któ ry mnie w ten sposó b kochał, ja po prostu ubó stwiał am. I oto muszę wyrzec się mił oś ci i boż yszcza. Jedno straszne sł owo okreś lał o mó j twardy obowią zek: „Uchodź! ”

- Jane, czy rozumiesz, czego ja chcę od ciebie? Tylko tej obietnicy: „bę dę twoją, panie Rochester. ”

- Panie Rochester, ja nie bę dę twoją.

Znowu dł ugie milczenie.

- Jane! - zaczą ł znowu tak ł agodnie, ż e zał amał am się w sobie pod naciskiem ż alu i lę ku, gdyż cichy ten gł os był jak dyszenie lwa zrywają cego się do skoku. - Jane, czy zamierzasz iś ć w ś wiat jedną drogą, a mnie każ esz iś ć inną?

- Tak, proszę pana.

- Jane - mó wił nachylają c się ku mnie i obejmują c mnie - czy i teraz tak myś lisz?

- Tak, proszę pana.

- A teraz? - ł agodnie cał ują c moje czoł o i policzek.

- I teraz, proszę pana - odpowiedział am wyzwalają c się z uś cisku szybko i zdecydowanie.

- O, Jane, to boli! To... to jest niepoczciwie! Nie był oby w tym nic zł ego, gdybyś mnie kochał a!

- Ale postą pił abym ź le sł uchają c pana.

Wyraz uniesienia przebiegł po jego twarzy; podnió sł brwi, wstał, ale hamował się jeszcze.

Zadrż ał am, lę k mnie ogarną ł, mimo to trwał am w postanowieniu.

- Jedną chwilę, Jane! Spojrzyj na mó j okropny los, gdy mnie opuś cisz. Wszelkie szczę ś cie opuś ci mnie wraz z tobą. Co mi zostanie? Wariatka ż ona. Moż esz mnie ró wnie dobrze odsył ać do jakiegoś trupa. Co mam uczynić?

Gdzie szukać towarzyszki ż ycia?

Doką d się zwró cić po odrobinę nadziei?

- Niech pan uczyni to co i ja: niech pan zaufa Bogu i samemu sobie. Niech pan uwierzy w niebo. Niech pan ma nadzieję, ż e tam się spotkamy.

- Wię c nie chcesz ustą pić?

- Nie.

- Wię c skazujesz mnie na ż ycie w upodleniu i na ś mierć przeklę tego? - mó wił coraz gł oś niej.

- Radzę panu ż yć bezgrzesznie i ż yczę panu spokoju w godzinie ś mierci.

- Wię c wydzierasz mi mił oś ć, wydzierasz mi niewinnoś ć?

Rzucasz mnie na pastwę niskich namię tnoś ci? Każ esz mi być wystę pnym?

- Panie Rochester, nie przeznaczam panu tego losu, tak jak sama po niego nie się gam.

Urodziliś my się na walkę i cierpienie, tak pan, jak i ja; niech pan to czyni. Zapomni pan o mnie, zanim ja zapomnę o panu.

- Kł amcę ze mnie czynisz mó wią c tak, kalasz mó j honor.

Oś wiadczył em, ż e nie mogę się zmienić, a ty w oczy mi mó wisz, ż e się zmienię, i to wkró tce. A jakiej wykrę tnoś ci są du, jakiej przewrotnoś ci poję ć dowodzi twoje postę powanie! Czy lepiej doprowadzić bliź niego do rozpaczy niż przekroczyć marne ludzkie prawo, gdy nikomu się tym krzywdy nie czyni? Bo przecież ty nie masz krewnych ani znajomych, któ rych byś obraził a ż yją c ze mną?

To był a prawda; gdy to mó wił, wł asne moje sumienie, wł asny mó j rozum zdradził y mnie mó wią c, ż e popeł nił abym zbrodnię przeciwstawiają c się jemu.

Gł oś no przemawiał y, prawie tak gł oś no jak samo uczucie; a to uczucie krzyczał o rozpaczliwie:

„Zgó dź się! Pomyś l, jak on cierpi, pomyś l, jakie mu grozi niebezpieczeń stwo, pomyś l, czym bę dzie jego ż ycie, gdy zostanie sam; zważ, jaki jest gwał towny z natury, jakie nieobliczalne skutki pocią ga za sobą rozpacz!

Ach, pociesz go, ocal, ukochaj; powiedz mu, ż e go kochasz, ż e bę dziesz należ eć do niego. Kto na cał ym ś wiecie dba o ciebie?

Komu wyrzą dzisz krzywdę tym, co uczynisz? ”

A jednak bezwzglę dna odpowiedź brzmiał a: „Ja sama dbam o siebie. Im samotniejsza jestem, im mniej bę dę miał a przyjació ł i oparcia, tym bardziej strzec bę dę wł asnej godnoś ci. Trzymać się bę dę prawa nadanego przez Boga, uznanego przez ludzi.

Trzymać się bę dę zasad przyję tych przeze mnie, gdy był am przy zdrowych zmysł ach, a nie szalona jak w tej chwili.

Prawa i zasady nie są stworzone na okresy wolne od pokus, ale na takie wł aś nie chwile jak obecna, gdy ciał o i dusza buntują się przeciw ich surowoś ci; są surowe, lecz nie bę dą pogwał cone. Gdybym dla osobistych wzglę dó w mogł a je zł amać, jakaż był aby ich wartoś ć? Mają wartoś ć - zawsze w to wierzył am. A jeż eli nie mogę uwierzyć w to teraz, to dlatego, ż e jestem chora, zupeł nie chora: w ż ył ach moich pł ynie ogień, serce moje bije tak szybko, ż e nie zliczę jego uderzeń. Dawno powzię te przekonania, postanowienia to jedyne, przy czym w tej godzinie stać mogę; na nich się opieram. ”

Tak myś lał am, a pan Rochester z twarzy wyczytał moje myś li.

Furia jego doszł a do szczytu, zawł adnę ł a nim na chwilę; przeszedł przez pokó j, chwycił moją rę kę i opasał mnie ramieniem. Pochł aniał mnie pł oną cym wzrokiem; fizycznie czuł am się w tej chwili tak bezsilna jak ź dź bł o sł omy porwane wichrem, ale wolę w sobie czuł am niezachwianą, i to mi dawał o pewnoś ć bezpieczeń stwa. Dusza, na szczę ś cie, ma swego tł umacza - czę sto bezwiednego, ale zawsze wiernego - jest nim oko.

Podniosł am oczy ku jego oczom; a kiedy patrzył am w jego rozpł omienioną twarz, westchnę ł am mimo woli: uś cisk jego był bolesny, a nadmiernie wyczerpane sił y już mnie opuszczał y.

- Ś wiat nie widział - odezwał się zgrzytną wszy zę bami - czegoś wą tlejszego, a bardziej nieugię tego. Wiotką trzciną wydaje mi się w rę ku! - tu potrzą sną ł mną. - Mó gł bym ją zgią ć dwoma palcami; i có ż mi z tego, gdybym ją zgią ł, zł amał i skruszył? Z jej oka wyziera ś miał a, mę ż na, wolna istota i stawia mi czoł o nie tylko odważ nie, ale z surowym triumfem. Cokolwiek bym zrobił z jej zewnę trzną powł oką, nie dosię gnę tej wolnej, pię knej istoty! Jeś li zniszczę tę powł okę, mó j gniew tylko ją wyzwoli. Zdobyć dom mó gł bym, ale mieszkanka uciekł aby do nieba, zanimbym posiadł jej siedzibę.

A ciebie przecież, duchu wolny, ciebie, coś obdarzony wolą, energią i czystoś cią, ciebie pragnę, nie tylko twej kruchej powł oki. Sam, gdybyś zechciał, mó gł byś wzlecieć ku mnie i przytulić się do mego serca; schwytany wbrew twojej woli wymkniesz się dotknię ciu jak lotny zapach, zanim wchł onę woń twoją. O, przyjdź, Jane, przyjdź!

Mó wią c to uwolnił mnie z ż elaznego uś cisku i tylko patrzył na mnie. O wiele trudniej był o oprzeć się temu spojrzeniu niż gwał townoś ci uś cisku, a jednak przecież nie mogł am ulec. Obronił am się przed jego pasją, muszę uciekać przed jego bó lem: postą pił am ku drzwiom.

- Odchodzisz, Jane?

- Odchodzę, proszę pana.

- Opuszczasz mnie?

- Tak.

- NIe chcesz przyjś ć? Nie chcesz mnie pocieszyć, ocalić?

Moja gł ę boka mił oś ć, mó j ż al serdeczny, moje gorą ce bł aganie są niczym dla ciebie?

O, có ż za niewypowiedziany bó l drż ał w jego gł osie! Jak cię ż ko był o powtó rzyć stanowczo:

„Odchodzę. ”

- Jane!

- Panie Rochester!

- Odejdź zatem, zgadzam się; ale pamię taj, ż e zostawiasz mnie tutaj w mę ce. Idź do swego pokoju, zastanó w się nad wszystkim, co ci powiedział em, i rzuć okiem, Jane, na moje cierpienia, miej wzglą d na mnie.

Odwró cił się, padł twarzą na kanapę.

- Jane! nadziejo moja! mił oś ci moja! moje ż ycie! - w mę ce padał y te sł owa z ust jego. A potem usł yszał am gł ę boki, silny szloch.

Już był am przy drzwiach; powró cił am jednak, powró cił am ró wnie stanowczo, jak odchodził am. Uklę kł am przy nim; odwró cił am twarz jego od poduszki ku sobie; ucał ował am ją; rę ką przygł adził am mu wł osy.

- Niech cię Bó g bł ogosł awi, mó j drogi panie! - powiedział am.

- Niech cię Bó g chroni od nieszczę ś cia i od zł ego, niech cię prowadzi, pociesza, nagrodzi za twoją dobroć dla mnie!

- Mił oś ć mał ej Jane był aby mi najlepszą nagrodą - odpowiedział - bez niej serce moje pę ka. Ale Jane da mi swoją mił oś ć; tak, tak, da mi ją szlachetnie, wspaniał omyś lnie!

Krew uderzył a mu do twarzy; ogniem bł ysnę ł y oczy; zerwał się jednym skokiem; wycią gną ł ramiona, ale ja uniknę ł am uś cisku i od razu wyszł am z pokoju.

„Bywaj zdró w! ” krzyczał o we mnie serce, gdy go porzucił am. A rozpacz dodawał a: „Ż egnaj na zawsze! ”

Nie przypuszczał am, ż e bę dę spać tej nocy. Jednakż e zasnę ł am, zaledwie gł owę przył oż ył am do poduszki. Sen przenió sł mnie w lata mojego dzieciń stwa: ś nił o mi się, ż e leż ę w czerwonym pokoju w Gateshead; noc był a ciemna, dziwny lę k cią ż ył mi na duszy.

Ś wiatł o, któ re niegdyś przyprawił o mnie o atak, teraz zdawał o się posuwać w gó rę po ś cianie i, drż ą ce, zatrzymał o się poś rodku ciemnego sufitu.

Podniosł am gł owę, ż eby na nie popatrzeć; dach rozwiał się zamieniają c się w chmury dalekie i mgliste; ś wiateł ko był o takie, jakim księ ż yc prześ wieca mgł ę, któ rą za chwilę rozwieje.

Czekał am, aż wypł ynie, czekał am z dziwnym przeczuciem, jak gdybym miał a wyczytać jakieś sł owa wyroczne wypisane na jego twarzy. Ukazał się wreszcie, ale nigdy jeszcze księ ż yc w ten sposó b nie wydzierał się zza chmur. Najpierw rę ka czyjaś przedarł a się i odgarnę ł a ciemną zasł onę obł okó w; potem nie księ ż yc, ale biał a postać ludzka zajaś niał a w bł ę kicie, chylą c ku ziemi ś wietlane oblicze. Postać ta wpatrywał a się we mnie.

Przemawiał a do mojego ducha: z niezmiernej dali pł yną ł gł os, lecz tak blisko szeptał w moim sercu:

„Moja có rko, uciekaj przed pokusą. ”

„Matko, uczynię to” - odpowiedział am.

Tak też powiedział am sobie obudziwszy się z tego snu. Noc jeszcze był a, ale noce lipcowe są kró tkie; zaraz po pó ł nocy zaczyna ś witać. „Nigdy nie doś ć wcześ nie na rozpoczę cie tego, co mam dokonać ” - pomyś lał am.

Wstał am; był am ubrana, gdyż nie rozbierał am się wcale, zdję ł am tylko trzewiki. Wiedział am, gdzie znaleź ć w szufladach trochę bielizny, medalion, pierś cionek. Szukają c tych rzeczy natrafił am na naszyjnik z pereł, któ ry zmuszona był am przyją ć od pana Rochestera kilka dni temu. NIe zabrał am tego, nie był o to moją wł asnoś cią; należ ał o do tej urojonej panny mł odej, któ ra rozwiał a się w powietrzu jak mgł a. Resztę rzeczy zawinę ł am w paczkę; sakiewkę, zawierają cą dwadzieś cia szylingó w (wię cej nie posiadał am), wł oż ył am do kieszeni; zawią zał am sł omiany kapelusz, przypię ł am szal i wykradł am się cicho z pokoju.

„Bywaj zdrowa, dobra pani Fairfax! - szepnę ł am przemykają c się pod jej drzwiami. - Bywaj zdrowa, Adelko, moje kochanie! ”

- rzekł am patrzą c na drzwi dziecinnego pokoju. Nie mogł am sobie pozwolić na to, ż eby wstą pić i uś ciskać mał ą.

Musiał am oszukać bystre ucho, któ re moż e nasł uchiwał o.

Był abym przeszł a bez zatrzymania się obok drzwi pana Rochestera, ale serce moje nagle przestał o bić przed tym progiem, tak ż e musiał am przystaną ć. On nie spał; sł yszał am niespokojne kroki krą ż ą cego po pokoju i powtarzają ce się jego westchnienia. Tam był o niebo - chwilowe niebo dla mnie, gdybym tylko zechciał a; trzeba mi tylko był o wejś ć i powiedzieć:

„Panie Rochester, bę dę pana kochał a i ż ył a z panem przez ż ycie cał e aż do ś mierci” - i kielich szczę ś cia dotkną ł by moich ust. Pomyś lał am o tym.

Ten dobry pan, któ ry teraz nie moż e spać, niecierpliwie wyczekuje dnia. Przyś le po mnie rano, lecz mnie już nie bę dzie.

Każ e mnie szukać - na pró ż no.

Poczuje, ż e jest opuszczony; ż e odrzucono jego mił oś ć; bę dzie cierpiał, moż e popadnie w ostateczną rozpacz. I o tym też pomyś lał am. Rę ka moja się gnę ł a po klamkę; cofnę ł am ją i przesunę ł am się dalej.

W mę ce schodził am na dó ł: wiedział am, co mam robić, i robił am to automatycznie.

Poszukał am klucza od bocznych drzwi w kuchni; poszukał am buteleczki z oliwą i pió rka; nasmarował am klucz i zamek.

Wzię ł am trochę wody, trochę chleba, gdyż moż e wypadnie mi iś ć daleko; a ź le by był o, gdyby mnie sił y, mocno nadszarpnię te w ostatnich czasach, zawiodł y.

Wszystkiego dokonywał am jak najciszej. Otworzył am drzwi, wyszł am, zamknę ł am je za sobą.

Mroczny ś wit zalegał podwó rze.

Wielkie bramy był y na klucz zamknię te; ale furtka w jednej z nich był a tylko zamknię ta na klamkę. Tamtę dy się wysunę ł am; i teraz był am poza obrę bem Thornfield.

W odległ oś ci mili, poza polami, cią gnę ł a się droga w kierunku przeciwnym do Millcote; droga nieznana, o któ rej nie wiedział am, doką d prowadzi; tam ruszył am. Nie wolno mi był o teraz się zastanawiać, obejrzeć wstecz lub wyglą dać naprzó d. Ani jednej myś li nie wolno mi był o teraz poś wię cić przeszł oś ci ani przyszł oś ci; przeszł oś ć był a tak niebiań sko sł odka, tak ś miertelnie smutna, ż e wspominanie jej podcię ł oby we mnie odwagę, zł amał o energię.

Przyszł oś ć był a straszną pustką - niby ś wiat po potopie.

Mijał am pola, pł oty i drogi do wschodu i po wschodzie sł oń ca.

Zdaje mi się, ż e był pię kny letni poranek, w każ dym razie wiem, ż e trzewiki moje wkró tce zwilgotniał y od rosy. NIe patrzył am jednak ani na wschodzą ce sł oń ce, ani na uś miechnię te niebo, ani na budzą cą się naturę. Skazaniec prowadzony na rusztowanie nie myś li o kwiatach, któ re widzi po drodze, przed oczami ma pień i ostrze topora, widzi gł owę oddzielaną od tuł owia i czekają cy go gró b. A ja myś lał am o tej strasznej ucieczce, o bezdomnym tuł aniu się i - och! z najwyż szą mę ką myś lał am o tym, któ rego porzucił am. Nie mogł am się oprzeć tym myś lom. Widział am go teraz - w jego pokoju - czekają cego na wschó d sł oń ca i peł nego nadziei, ż e ja wkró tce przyjdę i powiem, ż e pozostanę z nim, ż e bę dę należ eć do niego.

Pragnę ł am doń należ eć; dyszał am chę cią powrotu; jeszcze nie był o za pó ź no; mogł am mu jeszcze oszczę dzić gorzkiego bó lu opuszczenia: jeszcze dotą d, był am tego pewna, nikt nie zauważ ył mojej ucieczki. Mogł am powró cić i stać się jego pocieszycielką, jego dumą; mogł am ochronić go od nieszczę ś cia, a moż e od zguby.

Och, ta obawa, ż e on teraz moż e zejś ć z dobrej drogi, jakż eż mnie ona drę czył a! Znacznie bardziej niż myś l o moim wł asnym opuszczeniu. Był a jak kolczasta strzał a w mojej piersi, rodzierał a mi ciał o, kiedy usił ował am ją wycią gną ć, doprowadzał a do mdł oś ci, gdy wspomnienia jeszcze pogł ę biał y mę kę. Ptaki zaczynał y ś piewać w kę pach drzew i krzakó w: ptaki są wierne swoim towarzyszom; ptaki są symbolem mił oś ci. A czymż e ja jestem? z sercem peł nym bó lu, walczą c o zwycię stwo zasad nienawidził am samej siebie. Nie był o dla mnie pociechy w uznaniu dla samej siebie ani nawet w poczuciu wł asnej godnoś ci.

Skrzywdził am, zranił am, opuś cił am mojego pana. Czuł am wstrę t do samej siebie.

A jednak nie mogł am zawró cić, nie mogł am się cofną ć. Chyba sam Bó g mnie prowadził. Wł asną moją wolę, wł asne sumienie namię tny ż al podeptał i obezwł adnił.

Pł akał am rozpaczliwie idą c samotną drogą, szybko, szybko jak w gorą czce. Ogarnę ł a mnie sł aboś ć i upadł am; leż ał am przez kilka minut na ziemi przyciskają c twarz do wilgotnej trawy. Trochę się lę kał am, a moż e miał am nadzieję, ż e tam umrę. Niebawem jednak podniosł am się. Zrazu posuwał am się naprzó d na czworakach, wkró tce jednak wstał am z gorą czkowym, jak pierwej, postanowieniem dotarcia do drogi.

Gdy do niej doszł am, zmuszona był am usią ś ć pod pł otem, aż eby wypoczą ć; siedzą c tam usł yszał am turkot kó ł i ujrzał am nadjeż dż ają cy powó z. Wstał am i podniosł am rę kę; powó z staną ł.

Zapytał am, doką d jedzie; woź nica wymienił odległ ą miejscowoś ć, gdzie, był am pewna, pan Rochester nie ma znajomych.

Spytał am, za jaką kwotę mó gł by mnie tam zawieź ć; powiedział mi, ż e za trzydzieś ci szylingó w; odparł am, ż e mam tylko dwadzieś cia; zgodził się na tę sumę. Pozwolił mi wejś ć do ś rodka, gdyż wehikuł był pusty; wsiadł am, drzwiczki się zatrzasnę ł y i powó z ruszył naprzó d.

Mił y czytelniku, obyś nigdy nie czuł tego, co ja wtedy czuł am. Oby z oczu twych nie polał y się nigdy takie gwał towne, gorą ce, z gł ę bi serca pł yną ce ł zy. Obyś nigdy nie wzywał pomocy Niebios modlitwą tak beznadziejną i bolesną jak ta, któ ra w owej chwili zrywał a się z mych ust.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.