Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XXVI



Sophie przyszł a ubrać mnie o sió dmej; bardzo dł ugo speł niał a swoje zadanie, tak dł ugo, ż e aż pan Rochester, zniecierpliwiony widać tym zwlekaniem, przysł ał zapytać, dlaczego nie przychodzę. Przypinał a mi wł aś nie broszką do wł osó w welon (ten prosty tiulowy); jak mogł am najprę dzej, wymknę ł am się z jej rą k.

- Niech pani zaczeka! - zawoł ał a po francusku. - Niech się pani przejrzy w lustrze! Ani razu pani nie spojrzał a!

Obró cił am się przeto w drzwiach i spojrzał am w lustro: ujrzał am jaką ś postać w strojnej sukni i welonie, tak niepodobną do mnie, ż e wydał a mi się niemal obrazem kogoś obcego. „Jane! ” - usł yszał am woł anie i poś pieszył am na dó ł. U stó p schodó w powitał mnie pan Rochester.

- Maruda! - rzekł - mnie tu pali się w gł owie z niecierpliwoś ci, a ty tak zwlekasz!

Zaprowadził mnie do jadalni, obejrzał bystro od stó p do gł ó w, oś wiadczył, ż e jestem „jasna jak lilia i nie tylko dumą jego ż ycia, ale radoś cią jego oczu”, po czym zapowiedział mi, ż e daje mi tylko dziesię ć minut na zjedzenie ś niadania, i zadzwonił. Zjawił się niedawno przyję ty lokaj.

- Czy John przygotował powó z?

- Tak, proszę pana.

- A kufry czy zniesione na dó ł?

- Wł aś nie w tej chwili je znoszą.

- Idź do koś cioł a, przekonaj się, czy pan Wood (pastor) i koś cielny już tam są; wracaj i powiedz mi.

Koś ció ł, jak czytelnikowi wiadomo, był tuż za bramą; sł uż ą cy niebawem powró cił.

- Pan Wood jest w zakrystii, proszę pana; ubiera się w komż ę.

- A powó z?

- John zaprzę ga konie.

- NIe bę dziemy go potrzebowali do koś cioł a, ale musi być gotó w z chwilą, gdy powró cimy; wszystkie pudł a i kufry uł oż one i przywią zane, a stangret na koź le.

- Sł ucham pana.

- Jane, jesteś gotowa?

Wstał am. Nie był o druż bó w ani druhen, nie był o ż adnych krewnych, nikogo pró cz pana Rochestera i mnie. Pani Fairfax stał a w hallu, gdyś my przechodzili. Był abym chę tnie do niej przemó wił a, ale rę ka moja był a w ż elaznym uś cisku; pan Rochester cią gną ł mnie tak, ż e ledwo zdoł ał am nadą ż yć, a widzą c jego twarz czuł am, ż e nie zniesie pod ż adnym pozorem ani sekundy opó ź nienia. Nie wiem, czy kiedy inny pan mł ody wyglą dał tak jak on - taki skupiony w swoim zamiarze, tak groź nie zdecydowany, a przy stanowczoś ci na czole z takimi pł omieniami i blaskami w oczach.

Nie wiem, czy był a pogoda, czy sł ota; idą c ś cież ką nie patrzał am ani na niebo, ani na ziemię; serce moje przeszł o w oczy, a oczy moje tkwił y w nim.

Chciał am ujrzeć tę rzecz niewidzialną, w któ rej zdawał się topić spojrzenie nienawistne i groź ne, odgadną ć te myś li, któ rych sile przeciwstawiał wyzwanie i opó r.

U furtki cmentarza koś cielnego przystaną ł; spostrzegł, ż e jestem zupeł nie bez tchu.

- Jakiż ja jestem okrutny w mił oś ci! - powiedział. -

Zaczekaj chwilkę, oprzyj się o mnie, Jane!

I teraz już mogę sobie przypomnieć widok starego domu Boż ego wznoszą cego się przede mną, jaką ś wronę okrą ż ają cą jego wież ę, a w gł ę bi czerwonawe niebo poranne. Pamię tam też trochę zielone mogił y i nie zapomniał am o dwó ch postaciach ludzi obcych, bł ą dzą cych wś ró d tych zielonych wzgó reczkó w i odczytują cych napisy na kilku omszał ych kamieniach grobowych.

Zauważ ył am ich, ponieważ, zobaczywszy nas, poszli za tylną ś cianę koś cioł a, ską d, był am pewna, ż e bocznym wejś ciem wejdą do koś cioł a i bę dą ś wiadkami ceremonii. Pan Rochester ich nie spostrzegł; poważ nie wpatrywał się w moją twarz, z któ rej widocznie krew chwilowo uciekł a, gdyż czuł am pot na czole, chł ó d ust i policzkó w. Gdy niebawem przyszł am do siebie, poszedł ze mną wolno ś cież ką ku wejś ciu.

Weszliś my do cichej, skromnej ś wią tyni; kapł an czekał w biał ej komż y przy niskim oł tarzu, obok niego koś cielny. Cicho był o wokó ł; dwa cienie tylko poruszał y się w odległ ym ką cie.

Przypuszczenia moje był y trafne: dwaj obcy wsunę li się przed nami i teraz, odwró ceni do nas plecami, stali przed grobową niszą Rochesteró w i przez barierkę przyglą dali się staremu marmurowemu grobowcowi, gdzie anioł klę czą cy strzegł szczą tkó w Damera de Rochester, poległ ego pod Marston Moor w wojnie domowej, i Elż biety, jego ż ony.

Uklę kliś my przed oł tarzem.

Sł yszą c ostroż ne kroki za sobą, spojrzał am przez ramię: jeden z obcych panó w zbliż ał się ku oł tarzowi. Zaczą ł się obrzę d ś lubny. Kapł an odczytał wytł umaczenie zwią zku mał ż eń skiego, po czym postą piwszy jeszcze krok naprzó d, nachylił się lekko ku panu Rochesterowi i cią gną ł dalej:

- Ż ą dam tego i kł adę na sumieniu wam obojgu (tak jak odpowiadać bę dziecie w dzień straszliwego są du, gdy tajemnice serc wszelkich bę dą odkryte), aż ebyś cie, jeż eli któ re z was wie o przeszkodzie, dla któ rej nie moż ecie być prawnie mał ż eń stwem zwią zani, teraz to wyznali; gdyż bą dź cie tego pewni, ż e ci, któ rzy poł ą czyli się inaczej, niż sł owo Boż e dozwala, nie są poł ą czeni przez Boga ani też mał ż eń stwo ich nie jest prawowite.

Zatrzymał się wedle zwyczaju.

Czyż pauzę po tym zdaniu przerywa kiedykolwiek odpowiedź?

Moż e raz na sto lat. Toteż duchowny, któ ry oczu nie oderwał od ksią ż ki i zatrzymał się tylko na chwilę, już wycią gną ł rę kę ku panu Rochesterowi, już otwierał usta, by wypowiedzieć pytanie:

„Czy masz wolną i nieprzymuszoną wolę poją ć tę kobietę za mał ż onkę? ” - gdy wyraź ny gł os odezwał się w pobliż u:

- Mał ż eń stwo zawarte być nie moż e; oś wiadczam, ż e istnieje przeszkoda.

Kapł an podnió sł wzrok na mó wią cego i stał niemy; koś cielny ró wnież; pan Rochester zachwiał się, jak gdyby ziemia zatrzę sł a mu się pod stopami; staną wszy mocniej i nie odwracają c gł owy ani oczu powiedział:

- Proszę kontynuować.

Gł ę bokie milczenie zapadł o, gdy wymó wił te sł owa cichym tonem. Po chwili pan Wood przemó wił:

- NIe mogę kontynuować, dopó ki nie zbadam tego oś wiadczenia i nie przekonam się, czy to prawda, czy fał sz.

- Mał ż eń stwo nie moż e dojś ć do skutku - odezwał się gł os za nami. - Mam moż noś ć udowodnić to, co twierdzę: istnieje niepokonalna przeszkoda.

Pan Rochester sł yszał, ale nie zważ ał na to, co sł yszy. Stał uparty, sztywny, bez ruchu, pochwycił tylko moją rę kę. Ach, jakiż gorą cy, jakiż silny był to uś cisk: jakż e jego blade, stanowcze, szerokie czoł o wyglą dał o w tej chwili, jakby z marmuru wykute! Jakż e bł yszczał y jego oczy, spokojne i czujne, a jednak jakby oszalał e w gł ę bi!

Widać był o, ż e pan Wood nie wiedział, co ma począ ć.

- Jakiegoż rodzaju jest ta przeszkoda? - zapytał. - Moż e da się ona obejś ć... moż e jakoś wytł umaczyć?

- Wą tpię - brzmiał a odpowiedź.

- Nazwał em ją „niepokonalną ”, a mó wię na pewnej podstawie.

Mó wca wysuną ł się naprzó d i oparł o galeryjkę. Cią gną ł dalej, wymawiają c każ de sł owo wyraź nie, spokojnie, dobitnie, chociaż nie gł oś no:

- Przeszkoda po prostu polega na tym, ż e zachodzi tu wypadek poprzedniego mał ż eń stwa. Pan Rochester ma ż onę w danej chwili ż yją cą.

Wszystkie nerwy na dź wię k tych cicho wymó wionych sł ó w szarpnę ł y się we mnie, jak nigdy nie szarpną ł nimi huk pioruna; mró z ani ogień nigdy tak gwał townie na bieg krwi mej nie podział ał y.

Opanował am się jednakż e; nie groził o mi omdlenie. Spojrzał am na pana Rochestera; przycią gnę ł am do siebie jego spojrzenie. Cał a jego twarz był a jak bezbarwna skał a; w oczach lś nił a iskra i taił się piorun.

NIe zaprzeczał niczemu - zdawał o się, ż e wyzywa ś wiat cał y. Bez sł ó w, bez uś miechu, jak gdyby nie rozpoznawał we mnie ludzkiej istoty, obją ł mnie tylko wpó ł ramieniem i przykuł do swego boku.

- Kto pan jest? - zapytał obcego.

- Nazywam się Briggs, jestem prawnikiem z Londynu.

- I chce mi pan narzucić ż onę?

- Chcę panu przypomnieć o istnieniu pań skiej mał ż onki, któ rą prawo uznaje, choć pan jej nie uznaje.

- Zechciej mi pan udzielić bliż szych szczegó ł ó w, jakie jej imię, rodzina, miejsce zamieszkania.

- Oczywiś cie.

Pan Briggs wydobył papier z kieszeni i przeczytał urzę dowym, nosowym gł osem:

- „Twierdzę i mogę przedstawić na to dowody, ż e dwudziestego paź dziernika roku (tu był a data o pię tnaś cie lat wcześ niejsza)

Edward Fairfax Rochester z Thornfield Hall w hrabstwie X i z Ferndean Manor w hrabstwie N w Anglii poją ł za ż onę siostrę moją, Bertę Antoninę Mason, có rkę Jonasza Masona, kupca, i Antoniny, jego ż ony Kreolki, w koś ciele N w Spanish Town na Maderze. Akt ś lubny wniesiony został do ksią g koś cielnych tegoż koś cioł a, kopia jego jest obecnie w moim posiadaniu.

Podpis: Ryszard Mason. ”

- O ile to jest dokument autentyczny, moż e on dowodzić, ż e był em oż eniony, ale nie dowodzi, ż e kobieta, wymieniona jako moja ż ona, ż yje dotychczas.

- Ż ył a trzy miesią ce temu - odpowiedział prawnik.

- Ską d panu o tym wiadomo?

- Mam na to ś wiadka, któ rego ś wiadectwu nawet pan chyba nie zaprzeczy.

- Proszę, niech go pan przedstawi albo ruszaj pan do diabł a!

- Najpierw go przedstawię, jest tutaj obecny. Panie Mason, bą dź pan ł askaw przyjś ć tu bliż ej.

Pan Rochester na dź wię k tego imienia zacią ł zę by; przeją ł go jakiś konwulsyjny dreszcz; bę dą c tak blisko, tuż przy nim, odczuł am ten wstrzą s furii i rozpaczy. Drugi z dwu obcych, któ ry dotychczas pozostawał w tyle, teraz postą pił naprzó d; blada twarz wychylił a się sponad ramienia prawnika - tak, to był Mason. Pan Rochester odwró cił się i przeszył go wzrokiem.

Oczy jego, jak czę sto wspominał am, był y czarne; teraz w ich ponurej czerni bł yskał o jakieś rdzawe, a raczej krwawe ś wiatł o. Twarz jego zarumienił a się, jak gdyby ś niade policzki i blade czoł o rozż arzył o się pł omieniem ognia pł yną cego z serca. Podnió sł silne ramię i był by uderzył Masona, był by go rzucił na posadzkę koś cioł a i zabił moż e zapamię tał ym ciosem, gdyby nie to, ż e Mason się cofną ł, wydają c sł aby okrzyk: „O wielki Boż e! ” Pogarda ostudził a gniew pana Rochestera, pasja jego zamarł a jak pod mroż ą cym powiewem, zapytał tylko:

- I có ż ty masz do powiedzenia?

Zbielał e wargi Masona wyszeptał y jaką ś niezrozumiał ą odpowiedź.

- Diabli nadali, ż e też ty nie potrafisz odpowiedzieć wyraź nie.

Jeszcze raz pytam, co ty masz do powiedzenia?

- Panie, panie - przerwał duchowny - niech pan nie zapomina, ż e pan jest w ś wią tyni! - po czym zwracają c się do Masona zapytał ł agodnie:

- Co panu wiadomo o tym, czy ż ona tego pana ż yje, czy też nie?

- Odwagi - nalegał prawnik - niechż e pan mó wi!

- Ż yje i mieszka teraz w Thornfield Hall - wyraź niej już wykrztusił Mason. - Widział em ją tego roku w kwietniu. Jestem jej bratem.

- W Thornfield Hall! - wykrzykną ł kapł an. - Ale to niemoż liwe; jestem starym mieszkań cem tych stron, mó j panie, i nigdy nie sł yszał em o ż adnej pani Rochester w Thornfield Hall!

Widział am, jak posę pny uś miech wykrzywił usta pana Rochestera, gdy mrukną ł:

- Nie, na Boga! Postarał em się o to, by nikt nie sł yszał o tym czy o niej pod tym nazwiskiem.

Zamyś lił się, jak gdyby przez kilka minut sam z sobą się naradzał; po czym powzią wszy postanowienie wyjawił je:

- Dosyć tego! niech wszystko wyjdzie na jaw od razu jak wystrzelona kula z lufy! Panie Wood, proszę zamkną ć księ gę i zdją ć komż ę; John Green - zwró cił się do koś cielnego - wyjdź cie z koś cioł a, nie bę dzie dzisiaj ś lubu.

Koś cielny posł usznie wyszedł.

Pan Rochester mó wił dalej ś miał o, bez ogró dek:

- Bigamia to brzydkie sł owo... ja jednak zamierzał em popeł nić bigamię; los jednakż e mnie przechytrzył czy też Opatrznoś ć mnie powstrzymał a, moż e ta ostatnia. W tej chwili niewiele lepszy jestem od diabł a i, jakby mi to powiedział tu obecny pastor, zasł uguję niewą tpliwie na najsurowszy wyrok Boż y, nawet na ognie piekielne, na wiekuiste potę pienie. Panowie, mó j plan został zburzony; to, co ten prawnik i jego klient mó wią, jest prawdą: jestem ż onaty, a kobieta, któ ra został a mi zaś lubiona, ż yje! Mó wi pan, panie Wood, ż e pan nigdy nie sł yszał o ż adnej pani Rochester tam we dworze, przypuszczam jednak, ż e nieraz dawał pan posł uch pogł oskom o jakiejś tajemniczej wariatce, trzymanej tam pod kluczem i straż ą.

Niektó rzy szeptali panu, ż e to moja przyrodnia siostra z nieprawego ł oż a, inni, ż e moja porzucona kochanka. Otó ż teraz oznajmiam panu, ż e ona jest moją ż oną poś lubioną przeze mnie pię tnaś cie lat temu - Bertą Mason, siostrą tego zucha, któ ry teraz blady, drż ą cy na cał ym ciele pokazuje, jakie odważ ne serce zdobić moż e mę ż czyznę.

Nabierz otuchy, Dick!... nie bó j się mnie!... tak jakbym nie uderzył kobiety, tak nie uderzył bym i ciebie. Berta Mason jest obł ą kana i pochodzi z obł ą kań czej rodziny: idioci i wariaci przez trzy pokolenia.

Matka jej, Kreolka, był a nie tylko wariatką, ale i pijaczką, o czym dowiedział em się już po ś lubie, gdyż przedtem oni milczeli o tych tajemnicach rodzinnych. Berta, jako posł uszna có rka, naś ladował a swoją rodzicielkę tak w jednym, jak i w drugim. Uroczą miał em towarzyszkę: czystą, mą drą, skromną, moż ecie sobie wyobrazić, jaki szczę ś liwy był ze mnie czł owiek. Jakie bajeczne sceny przeż ył em! Jakie niebiań skie miał em ż ycie, ż ebyś cie tylko wiedzieli! Ale nie potrzebuję dawać wam bliż szych wyjaś nień. Panie Briggs, panie Wood, Ryszardzie, zapraszam was wszystkich, przyjdź cie do mojego domu i odwiedź cie pacjentkę pani Poole, a moją ż onę! Zobaczcie, jakiego rodzaju istotę, oszukany, poją ł em w mał ż eń stwo, i osą dź cie, czy miał em prawo, czy nie powinienem był zerwać tego zwią zku i szukać wspó ł ż ycia z czł owiekiem. To dziewczą tko - cią gną ł dalej patrzą c na mnie - tyle wiedział o co i pan, panie Wood, o tej wstrę tnej tajemnicy; myś lał a, ż e wszystko zał atwiam prawnie, ż e wszystko jest w porzą dku. Nie ś nił o się jej, ż e moż e być wcią gnię ta w fikcyjny zwią zek z nieszczę ś liwcem już zwią zanym ze zł ą, obł ą kaną i zbydlę coną istotą! Pó jdź cie wszyscy, proszę, za mną!

Wcią ż trzymają c mnie silnie przy sobie wyszedł z koś cioł a; trzej panowie poszli za nami.

Przed frontowymi drzwiami dworu stał powó z.

- Zabierz powó z do wozowni, John - rozkazał pan Rochester chł odno. - NIe bę dzie dzisiaj potrzebny.

Gdyś my weszli, pani Fairfax, Adelka, Sophie i Lea wystą pił y naprzeciw nas z powitaniem i ż yczeniami.

- Idź cie każ da w swoją drogę!

- krzykną ł pan domu. - Co mi po waszych ż yczeniach? Komu są potrzebne? Nie mnie! O pię tnaś cie lat są spó ź nione!

Przeszedł i zaczą ł wstę pować na schody, wcią ż trzymają c moją rę kę i wcią ż dają c tym panom znaki, by szli za nim, co też uczynili. Weszliś my na pierwsze schody, przeszliś my wzdł uż korytarza i stamtą d udaliś my się na trzecie pię tro. Niskie czarne drzwi, otworzone kluczem pana Rochestera, wpuś cił y nas do obwieszonego makatami pokoju z wielkim ł oż em i malowaną szafą.

- Znasz to miejsce, Ryszardzie - zwró cił się pan domu do Masona - ona cię tutaj pogryzł a i pchnę ł a noż em.

Podnió sł zasł onę ze ś ciany odkrywają c drugie drzwi; te drzwi otworzył takż e. W pokoju bez okna palił się ogień, osł onię ty wysoką i silną kratą, i lampa zawieszona u sufitu na ł ań cuchu. Gracja Poole nachylał a się nad ogniem, widocznie gotują c coś w garnuszku. W gł ę bokim cieniu, w najdalszym koń cu pokoju, postać jakaś biegał a tam i z powrotem. Co to był o, zwierzę czy ludzka istota, trudno był o na pierwszy rzut oka rozpoznać; posuwał o się to, zdaje się, na czworakach; parskał o i mruczał o jak dziwne jakieś dzikie zwierzę. Jednakż e był o ubrane, a obfitoś ć ciemnych, siwieją cych wł osó w, rozczochranych jak grzywa, zakrywał a gł owę i twarz.

- Dzień dobry, pani Poole! - przemó wił pan Rochester. - Jak się pani miewa, i jak się miewa dzisiaj pani pupilka?

- Mamy się nienajgorzej, dzię kuję panu - odpowiedział a Gracja odstawiają c ostroż nie garnuszek. - Trochę burkliwa, ale nie „szaleją ca”.

Dziki krzyk zadał kł am tej korzystnej ocenie. Ubrana hiena podniosł a się i stał a, wysoka, na tylnych ł apach.

- Ach! panie, ona pana widzi!

- zawoł ał a Gracja - lepiej niech pan odejdzie.

- Tylko kilka chwil, Gracjo, musi pani pozwolić pozostać kilka chwil.

- A wię c niechż e pan uważ a...

Na mił oś ć boską, niechż e pan uważ a!

Wariatka ryknę ł a; odgarnę ł a z twarzy splą tane wł osy i patrzał a dziko na goś ci. Poznał am tę fioletową twarz, te obrzę kł e rysy. Pani Poole zbliż ył a się.

- Usuń się pani z drogi - rzekł pan Rochester odpychają c ją na bok - ona teraz chyba nie ma noż a, a ja dobrze uważ am.

- Nigdy się nie wie, co ona moż e mieć, proszę pana; ona jest taka przebiegł a; to ponad sił y czł owieka zgł ę bić jej chytroś ć!

- Moż ebyś my już poszli? - szepną ł Mason.

- A idź ż e do diabł a! - ofukną ł go szwagier.

- Uważ ać! - krzyknę ł a Gracja.

Trzej panowie cofnę li się ró wnocześ nie. Pan Rochester rzucił mnie poza siebie; wariatka skoczył a i ze zł oś cią chwycił a go za gardł o przykł adają c zę by do jego policzka; zaczę ł a się walka, zmaganie. Był a to wielka kobieta, wzrostem prawie doró wnują ca mę ż owi, a przy tym tę ga; okazywał a mę ską sił ę w walce, parę razy omal ż e go nie zadusił a, mimo ż e on był taki mocny. Mó gł był uwolnić się od niej jednym dobrze wymierzonym ciosem, ale nie chciał bić; chciał tylko poskromić ją sił ą.

W koń cu unieruchomił jej rę ce; Gracja Poole podał a mu sznur, któ ry miał a w pogotowiu; skrę pował rę ce szalonej na plecach; przy pomocy dł uż szego sznura, któ ry też był pod rę ką, przywią zał ją do krzesł a.

Wszystko to odbywał o się wś ró d najdzikszych wrzaskó w i konwulsyjnych rzutó w ciał a obł ą kanej. Pan Rochester, ukoń czywszy to zadanie, odwró cił się do widzó w; popatrzył na nich z uś miechem gorzkim i zrozpaczonym.

- Taka oto jest moja ż ona - powiedział. - Taki jest jedyny mał ż eń ski uś cisk, jaki znać mi wolno... takie pieszczoty mają mnie cieszyć w wolnych chwilach!

A tu oto jest to (tu poł oż ył rę kę na moim ramieniu), co pragną ł em zdobyć - tę mł odą dziewczynę, któ ra tak poważ na i spokojna stoi u wró t piekł a i przyglą da się szatań skim harcom w skupieniu. Upragniona mi był a taka odmiana... Panie Wood, panie Briggs, popatrzcież, jaka ró ż nica! Poró wnajcie te czyste oczy z tamtymi czerwonymi gał kami, tę twarz z tamtą maszkarą, tę postać z tamtą bezkształ tną masą ciał a, a potem są dź cie mnie, kapł anie Ewangelii i stró ż u prawa, i pamię tajcie, ż e jak bę dziecie są dzili, tak bę dziecie są dzeni! A teraz odejdź cie, proszę! Muszę zamkną ć swó j skarb.

Usunę liś my się wszyscy. Pan Rochester pozostał jeszcze na chwilę, by wydać jakieś polecenie Gracji Poole. Adwokat przemó wił do mnie, gdy schodziliś my ze schodó w:

- Pani - rzekł - jest wolna od wszelkiego zarzutu; wuj pani ucieszy się, gdy się o tym dowie, o ile, naturalnie, bę dzie jeszcze ż ył, gdy pan Mason powró ci na Maderę.

- Mó j wuj! Co pan wie o nim?

Czy pan go zna?

- Pan Mason go zna. Pan Eyre przez kilka lat był korespondentem jego firmy w Funchalu. Gdy wuj pani otrzymał list z wiadomoś cią o zamierzonym mał ż eń stwie pani z panem Rochesterem, pan Mason przypadkiem był wł aś nie u niego.

Pan Eyre wspomniał o tej wiadomoś ci, gdyż wiedział, ż e mó j klient znał pana tego nazwiska. Pan Mason zdziwiony i zmartwiony, jak pani moż e to sobie wyobrazić, wyjawił istotny stan rzeczy. Wuj pani (przykro mi, ż e muszę to powiedzieć ) jest obł oż nie chory. Zważ ywszy istotę jego cierpienia - uwią d starczy już mocno posunię ty - trudno się spodziewać, by się mó gł jeszcze podź wigną ć. Nie mó gł zatem sam poś pieszyć do Anglii, by wyplą tać panią z sieci, w jaką pani wpadł a, ale bł agał pana Masona, by nie tracą c czasu poczynił odpowiednie kroki ku zapobież eniu nieprawemu mał ż eń stwu. Odesł ał go do mnie po pomoc. Spieszył em się, jak tylko mogł em, i rad jestem, jak i pani niewą tpliwie, ż e się nie spó ź nił em. Gdybym nie był przekonany, ż e wuj pani umrze, zanimby pani zdą ż ył a dostać się na Maderę, radził bym pani towarzyszyć panu Masonowi w jego powrotnej drodze; w obecnym jednakż e poł oż eniu myś lę, ż e lepiej, by pani pozostał a w Anglii, dopó ki nie otrzyma pani dalszych wiadomoś ci albo od pana, albo o panu Eyre. Czy czekamy tu jeszcze na co? - zwró cił się do pana Masona.

- Nie... nie, chodź my już - odpowiedział tamten trwoż liwie; i nie czekają c na poż egnanie z panem Rochesterem wyszli obydwaj przez hall. Duchowny zatrzymał się jeszcze, by udzielić parę sł ó w upomnienia czy nagany swemu dumnemu parafianinowi; speł niwszy ten obowią zek i on się poż egnał.

Stoją c w na wpó ł otwartych drzwiach mojego pokoju, sł yszał am, jak odchodzi. Wtedy zamknę ł am drzwi, zasunę ł am rygiel i zaczę ł am - nie pł akać, nie rozpaczać, na to zbyt jeszcze był am spokojna, ale automatycznie zdejmować ś lubną suknię i na jej miejsce wł oż ył am weł nianą, któ rą, jak myś lał am, ostatni raz miał am na sobie wczoraj. A potem usiadł am.

Czuł am się sł aba i zmę czona.

Oparł am ramiona o stó ł i gł owa mi na nie opadł a. I teraz zaczę ł am myś leć; dotychczas tylko sł uchał am, patrzył am, poruszał am się, chodził am tu i tam, gdzie mnie prowadzono lub cią gnię to, widział am nastę pują ce po sobie wypadki i sł yszał am wyjaś nienia. Ale teraz zaczę ł am myś leć.

Wypadki tego ranka miał y przebieg wcale spokojny - z wyją tkiem jednej kró tkiej sceny z obł ą kaną; przejś cie w koś ciele nie był o hał aś liwe; nie był o wybuchu namię tnoś ci, gł oś nych sporó w, kł ó tni, zuchwał ych wyzywań, ł ez i ł kań. Powiedziano kilka sł ó w, zrobiono spokojnie zastrzeż enie co do waż noś ci ś lubu; padł o kilka surowych, kró tkich zapytań ze strony pana Rochestera, dano odpowiedzi, wyjaś nienia, przedstawiono dowó d; mó j pan otwarcie uznał prawdę, po czym obejrzano ż yją cy dowó d; ci, co przyszli, poszli sobie, a teraz był o po wszystkim.

Był am w swoim pokoju jak zwykle - niby ta sama, bez widocznej zmiany. A jednak gdzież był a wczorajsza Jane Eyre? Gdzie był o jej ż ycie?...

Gdzie był y jej nadzieje?...

Jane Eyre, wczoraj pł oną ca, peł na nadziei kobieta, panna mł oda - dziś był a znowu zzię bnię tym, samotnym dziewczę ciem; ż ycie jej był o blade, widoki na przyszł oś ć smutne. Mró z grudniowy przyszedł w peł ni lata; ló d osiadł na dojrzał ych owocach; wicher zł amał rozkwitają ce ró ż e; ł ą ki i pola pokrył lodowaty cał un; dró ż ki, któ re ubiegł ej nocy rumienił y się kwieciem, był y dziś zasypane ś niegiem, a lasy, jeszcze przed dwunastu godzinami tak zielone i pachną ce jak tropikalne gaje, rozcią gał y się teraz puste i biał e jak puszcze ś wierkowe w zimnej Norwegii.

Wszystkie moje nadzieje umarł y pod obuchem straszliwego wyroku, takiego, jaki padł niegdyś na wszystkich pierworodnych w krainie Egiptu. Spojrzał am na swe najmilsze ż yczenia jeszcze wczoraj tak ż ywo pł oną ce: leż ał y martwe, zimne, sine trupki, któ re już nigdy odż yć nie mogł y.

Spojrzał am na moją mił oś ć, na to uczucie, wł asnoś ć mego pana, gdyż on je stworzył; drż ał o w moim sercu jak chore dziecko w zimnej koł ysce. Choroba i mę ka nim wstrzą sał y; nie mogł o szukać obję ć pana Rochestera, nie mogł o zaczerpną ć ciepł a przy jego piersi. Ach, nigdy już nie bę dę mogł a się zwró cić do niego, gdyż wiara zawiodł a, zaufanie znikł o!

Pan Rochester nie był już dla mnie tym, czym był pierwej, gdyż nie był tym, za co go miał am.

Nie chciał am przypisywać mu wystę pku; nie chciał am powiedzieć, ż e mnie oszukał, ale poję cie nieskazitelnej prawdy już się nie wią zał o z wyobraż eniem o nim. Widział am jasno, ż e muszę wyjechać. Kiedy, jak, doką d - tego nie rozró ż niał am na razie, ale on sam, nie wą tpił am o tym, bę dzie mnie ś piesznie chciał wydalić z Thornfield. Rzeczywistego przywią zania, zdaje się, nie mó gł czuć dla mnie; był to tylko kaprys namię tnoś ci; ten został udaremniony; teraz już nie bę dzie mnie pragną ł. Bał abym się nawet spotkać z nim teraz; mó j widok musiał by być mu przykry.

O, jakież wielkie był o moje zaś lepienie! Jak niewł aś ciwie postę pował am!

Oczy miał am zamknię te; falują ca ciemnoś ć zdawał a się mnie opł ywać, a myś li wpadał y prą dem czarnym, zmą conym.

Pozostawiona samej sobie, osł abł a, do wysił ku niezdolna, wyobraż ał am sobie, ż e legł am w wyschł ym ł oż ysku wielkiej rzeki, ż e sł yszę huczą ce w dalekich gó rach wody, ż e czuję nadpł ywają cy strumień; nie miał am doś ć woli, by wstać; nie miał am sił y uciekać. Leż ał am bezsilna i pragnę ł am umrzeć.

Jedna myś l tylko jeszcze koł atał a we mnie ż ywa - pamię ć o Bogu. Ona zrodził a nie wypowiedzianą sł owami modlitwę; te sł owa snuł y się w ciemnicy mej duszy jak coś, co powinnam był a wyszeptać, choć do wyraż enia ich brakł o mi energii.

„Nie bą dź daleki ode mnie, gdyż utrapienie jest bliskie; nie mam nikogo, kto mó gł by mi pomó c. ”

Niebezż ieczeń stwo był o bliskie, a ż e nie zaniosł am modł ó w do nieba o odwró cenie go, przyszł o; peł ną, cię ż ką falą zalał mnie strumień. Cał a ś wiadomoś ć mojego osieroconego ż ycia, straconej mił oś ci, zgaszonej nadziei, ś miertelnie ugodzonej wiary potę ż nie nade mną zawisł a. Gorycz tej cię ż kiej godziny nie da się wysł owić; zaiste: „Wody wpł ynę ł y do mojej duszy; ugrzę zł am w gł ę bokim bł ocie, grunt mi się spod nó g usuną ł; dostał am się na gł ę binę, zalał y mnie fale. ”



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.