Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XXIV



Wstają c i ubierają c się rozmyś lał am nad tym, co się stał o, i pytał am siebie, czy to sen. Nie mogł am być pewna, ż e to się naprawdę wydarzył o, dopó ki znó w nie zobaczę pana Rochestera i z ust jego nie usł yszę wznowionych sł ó w mił oś ci i oś wiadczyn.

Ukł adają c wł osy przypatrzył am się swej twarzy w zwierciadle i przekonał am się, ż e już nie jest brzydka: promieniał a nadzieją, zabarwił o ją oż ywienie, oczy jaś niał y nowym jakimś blaskiem.

Czę sto niechę tnie patrzył am na mojego pana w obawie, ż e mó j wyglą d nie moż e mu się podobać; ale teraz był am pewna, ż e mogę ś miał o wznieś ć ku niemu twarz, gdyż jej wyraz nie ostudzi jego przywią zania. Wyję ł am z komody prostą, ale czystą i jasną letnią sukienkę i wł oż ył am ją; zdawał o mi się, ż e nigdy w ż adnej sukni nie był o mi tak dobrze, ale bo też w tak szczę ś liwym usposobieniu nie miał am na sobie ż adnej.

Nie zdziwił o mnie to bynajmniej, gdy zbiegł szy na dó ł do hallu ujrzał am, ż e sł oneczny ranek czerwcowy nastą pił po nocnej burzy i ż e przez otwarte szklane drzwi zalatuje ś wież y, wonny wietrzyk. Natura musi być radosna, kiedy ja jestem taka szczę ś liwa. Ś cież ką ku domowi szł a ż ebraczka z chł opczykiem, oboje bladzi, obszarpani; pobiegł am ku nim i dał am im wszystkie pienią dze, jakie miał am przy sobie, jakieś trzy czy cztery szylingi; ź li czy dobrzy, niechż e się cieszą w to moje wielkie ś wię to. Wrony krakał y, ś piewał y weselsze ptaki, ale nic nie doró wnywał o weselem memu rozradowanemu sercu.

Zaskoczył a mnie pani Fairfax, ukazują c w oknie smutną twarz i mó wią c poważ nie:

-, Panno Eyre, czy pani przyjdzie na ś niadanie?

Podczas ś niadania był a spokojna i chł odna; ja jednak wtedy nie mogł am wywieś ć jej z bł ę du. Musiał am czekać, aż pan Rochester da jej wyjaś nienia; i ona też musiał a poczekać.

Zjadł szy poś pieszył am na gó rę.

Spotkał am Adelkę wychodzą cą ze szkolnego pokoju.

- Doką d idziesz? Czas już zaczą ć lekcje.

- Pan Rochester kazał mi iś ć do dziecinnego pokoju.

- Gdzie jest pan Rochester?

- Tutaj - wskazał a drzwi szkolnego pokoju.

Weszł am; i oto on stał przede mną.

- Chodź tu, powiedz mi dzień dobry - rzekł.

Zbliż ył am się radoś nie; nie chł odne sł owa, nie uś cisk rę ki nawet stał się moim udział em, ale uś cisk i pocał unek. Takie się to wydawał o naturalne i taka sł odka był a mił oś ć jego i pieszczota!

- Ś wietnie wyglą dasz, Jane; taka uś miechnię ta i ł adna, doprawdy ł adna dziś rano - powiedział. - Czy to moja blada rusał eczka? Czy to moje ziarnko gorczyczne? To mał e, sł oneczne dziewczą tko z doł eczkami na twarzyczce, z ró ż owymi usteczkami, z gł adziuchnymi jak atł as kasztanowatymi wł osami i promiennymi, orzechowymi oczami?

(Miał am zielone oczy, czytelniku, ale trzeba mu darować pomył kę; widocznie dzisiaj widział je w innych kolorach. )

- To jest Jane Eyre, proszę pana.

- A wkró tce Jane Rochester - dodał. - Za cztery tygodnie, Ż anetko, ani o dzień pó ź niej.

Sł yszysz?

Sł yszał am i nie mogł am tego zupeł nie poją ć: krę cił o mi się w gł owie. Uczucie, wzbudzone we mnie tym oś wiadczeniem, był o czymś, co wstrzą sał o i ogł uszał o; był to nieledwie strach.

- Zarumienił aś się, a teraz zbladł aś, Jane. Dlaczego?

- Ponieważ nadał mi pan nowe imię: Jane Rochester, a to wydaje się takie dziwne.

- Tak, pani Rochester - powtó rzył. - Mł oda pani Rochester, mł oda ż ona Fairfaxa Rochestera.

- To się nigdy nie stanie; to nie brzmi prawdopodobnie.

Zupeł ne szczę ś cie nigdy nie staje się udział em ludzi na tym ś wiecie. Czyż miał by mi być są dzony inny los niż reszcie ludzi? Wyobrazić sobie, ż eby mnie miał spotkać los taki, to bajka, to sen na jawie.

- Któ ry ja mogę urzeczywistnić i urzeczywistnię zaczynają c od dzisiaj. Napisał em dziś rano do mojego bankiera w Londynie, by przysł ał mi pewne klejnoty, któ re ma w przechowaniu, dziedzictwo dla pań na Thornfield. Za dzień lub dwa, mam nadzieję, bę dę ci je mó gł wysypać na kolana, gdyż każ dy przywilej, każ dy hoł d, któ ry bym zł oż ył u stó p có rki para, gdybym się z nią oż enił, bę dzie twoim.

- O, dajmy pokó j klejnotom!

Nie lubię sł uchać, gdy się o nich mó wi. Klejnoty dla Jane Eyre to brzmi tak nienaturalnie i dziwnie; wolę ich nie mieć.

- Sam ci zał oż ę kolię brylantową na szyję i diadem nad czoł em, gdzie bę dzie odpowiedni, gdyż natura sama wycisnę ł a pię tno szlachectwa na tym czole, Jane; i zapnę bransolety dokoł a tych delikatnych rą czek, i obcią ż ę te drobne paluszki pierś cionkami.

- Nie, nie! Niech pan myś li o czym innym i mó wi o czym innym i w innym tonie. Niech pan nie przemawia do mnie, jak gdybym był a pię knoś cią; jestem tylko skromną kwakierską nauczycielką.

- Jesteś pię knoś cią w moich oczach, pię knoś cią wedle pragnień mego serca; delikatną i powiewną.

- Nikł ą i nic nie znaczą cą, chce pan powiedzieć. Pan ś ni albo szydzi. Na mił oś ć boską, niech się pan nie bawi w ironię!

- Sprawię, ż e i ś wiat takż e uzna cię za pię knoś ć - cią gną ł dalej, podczas gdy istotnie nieswojo był o mi go sł uchać, gdyż czuł am, ż e albo sam się ł udzi, albo mnie chce ł udzić. -

Ubiorę moją Jane w atł asy i koronki i bę dzie nosił a ró ż e we wł osach; i nakryję jej ukochaną gł owę bezcennym welonem.

- A wtedy mnie pan nie pozna i nie bę dę już pań ską Jane Eyre, lecz mał pką w kurtce arlekina, lekkomyś lną kobietką przystrojoną w cudze pió rka.

Ró wnie przykro był oby mi widzieć pana w aktorskim przebraniu, jak siebie w dworskiej toalecie; i nie nazywam pana ł adnym, choć kocham pana tak gorą co, o wiele za gorą co, by panu pochlebiać.

Niech mi pan też nie pochlebia.

On jednakż e cią gną ł swoje dalej nie zważ ają c na moje proś by.

- Dziś jeszcze zabiorę cię powozem do Millcote i musisz sobie wybrać kilka sukien.

Powiedział em ci, ż e pobierzemy się za cztery tygodnie. Ś lub odbę dzie się cicho w tym oto koś ciele; a wtedy od razu cię porwę do miasta. Po kró tkim pobycie zawiozę mó j skarb w strony bliż sze sł oń ca; ku francuskim winnicom, ku wł oskim ró wninom, niech zobaczy, co jest sł awnego w historii staroż ytnej i w dziejach nowszych, niech pokosztuje takż e ż ycia miast i nauczy się cenić siebie przez sprawiedliwe poró wnanie z innymi.

- Bę dę podró ż ował a? I z panem?

- Bę dziesz mieszkał a w Paryż u, Rzymie i Neapolu; we Florencji, Wenecji i Wiedniu: cał ą przestrzeń, któ rą ja przewę drował em, ty też przemierzysz, gdzie ja wycisną ł em swoje kopyto, tam i ty postawisz twoją nó ż kę sylfidy. Dziesię ć lat temu przeleciał em przez Europę na wpó ł szalony, mają c niesmak, nienawiś ć i wś ciekł oś ć za towarzyszy; teraz odwiedzę ją znó w uzdrowiony i oczyszczony, z prawdziwym anioł em pocieszenia.

Roześ miał am się, gdy to powiedział.

- Nie jestem anioł em - oś wiadczył am - i nie bę dę anioł em, pó ki ż ycia; bę dę tylko sobą. Panie Rochester, niech się pan po mnie nie spodziewa ani niech pan ode mnie nie wymaga nic niebiań skiego, gdyż się pan tego nie doczeka, tak jak ja się tego nie doczekam od pana; i wcale się tego nie spodziewam.

- A czego ty się po mnie spodziewasz?

- Przez bardzo kró tki przecią g czasu bę dzie pan moż e taki jak teraz; przez bardzo kró tki przecią g czasu. A potem pan ostygnie; a potem stanie się pan kapryś ny; a potem bę dzie pan poważ ny i surowy, a ja bę dę miał a duż o kł opotu chcą c panu dogodzić. Gdy się pan jednak dobrze do mnie przyzwyczai, moż e mnie pan znó w polubi - polubi, mó wię, nie pokocha.

Przypuszczam, ż e mił oś ć pań ska wypali się w sześ ć miesię cy, moż e prę dzej. Czytał am w ksią ż kach pisanych przez mę ż czyzn, ż e to najdalszy kres, do jakiego się ga zapał mił osny mę ż a. Jednak mam nadzieję, ż e jako przyjació ł ka i towarzyszka nigdy nie stanę się niemił a mojemu drogiemu panu.

- Niemił a! I polubić cię znowu! Myś lę, ż e bę dę cię lubił i lubił, i lubił, i bę dziesz mi musiał a przyznać, ż e nie tylko cię lubię, ale kocham, prawdziwie, gorą co, stale.

- Ale czy nie jest pan kapryś ny?

- Wzglę dem kobiet, któ re podobają mi się z twarzy jedynie, potrafię być diabł em wcielonym, gdy odkryję, ż e nie mają ani serca, ani duszy i ż e czeka mnie z ich strony pł askoś ć, pospolitoś ć, a moż e gł upota, ordynarnoś ć i zł y humor; w stosunku jednak do kogoś, kto ma jasne oko i wymowny ję zyk, gorą cą duszę i charakter, któ ry się nagina, ale nie ł amie - bę dą c gię tki zarazem i stał y - w stosunku do kogoś takiego jestem zawsze tkliwy i wierny.

- Czy spotkał się pan kiedyś z takim charakterem? Czy kochał pan kiedy kogoś takiego?

- Kocham teraz.

- Ale przede mną, jeś li ja rzeczywiś cie odpowiadam pań skim trudnym wymaganiom?

- Nie spotkał em nigdy nikogo podobnego do ciebie, Jane! Ty mi się podobasz i ty nade mną panujesz, ulegasz na pozó r, a mnie tak mił e jest poczucie twojej ustę pliwoś ci; lecz podczas gdy owijam dokoł a palca delikatną nić jedwabną, sł odki dreszcz pł ynie od niej i przenika mi wprost do serca.

Jestem pod twoim wpł ywem; jestem zwycię ż ony; a wpł yw to nad wyraz sł odki, poraż ka, któ rej ulegam, ma w sobie urok czarowny, któ remu nie doró wnał by ż aden mó j triumf. Dlaczego się uś miechasz, Jane? Co znaczy ta niezrozumiał a, tajemnicza minka?

- Myś lał am, proszę pana (proszę mi darować tę myś l mimowolną ), myś lał am o Herkulesie i Samsonie i o ich uwodzicielkach...

- Myś lał aś o tym, ty mał a...

- Cicho! Nie bardzo to był o mą dre, co pan przed chwilą mó wił, tak jak i tamci panowie niemą drze postę powali. Gdyby się jednakż e byli oż enili, to jako mał ż onkowie byliby wynagrodzili sobie surowoś cią poprzednią uległ oś ć, i z panem, lę kam się, bę dzie to samo. Chciał abym wiedzieć, jak mi pan odpowie za rok, jeś li poproszę o ł askę, któ rej panu bę dzie niedogodnie albo nieprzyjemnie udzielić.

- Poproś mnie o cokolwiek teraz, Ż anetko, choć by o jaką ś drobnostkę; pragną ł bym, ż ebyś mnie o coś poprosił a...

- I owszem, chę tnie poproszę; mam już gotową proś bę.

- Mó w! Ale jeż eli bę dziesz patrzeć i uś miechać się w ten sposó b, gotó w jestem z gó ry przysią c, ż e speł nię twą proś bę, a tak postę pują ostatni gł upcy.

- Ależ bynajmniej, panie Rochester; proszę tylko o to: niech pan nie posył a po te klejnoty, niech pan nie wień czy mnie ró ż ami; mó gł by pan ró wnie dobrze obszyć zł otą koronką tę oto prostą chustkę do nosa.

- Mó gł bym ró wnie dobrze „zł ocić czyste zł oto”. Wiem.

Proś bę twoją wysł uchano zatem, na razie. Cofnę zlecenie wysł ane bankierowi. Ale tyś mnie jeszcze o nic nie poprosił a; prosił aś tylko, bym cofną ł dar; proś dalej.

- Dobrze wię c, niech pan bę dzie tak dobry zaspokoić moją ciekawoś ć, bardzo podraż nioną na pewnym punkcie.

- Co? Co? - podchwycił poś piesznie. Wyglą dał zaniepokojony. - Ciekawoś ć to rzecz niebezpieczna; dobrze, ż e nie ś lubował em zgodzić się na każ dą proś bę...

- Ależ tu panu nic nie grozi, choć by się pan zgodził.

- Powiedz wię c, czego sobie ż yczysz, Jane; wolał bym jednak, ż ebyś zamiast dopytywać się moż e o jaką ś tajemnicę, zaż ą dał a ode mnie poł owy mojego mają tku.

- Ależ, kró lu Ahaswerusie! Na có ż mi poł owa twojego mają tku?

Czy pan myś li, ż e ja jestem Ż yd lichwiarz szukają cy dobrej lokaty w ziemi? Wolę posią ś ć cał e pań skie zaufanie. Przecież nie odmó wi mi pan zaufania oddawszy mi swoje serce?

- Bierz cał e moje zaufanie, któ re jest warte brania, Jane, ale, na mił oś ć boską, nie pragnij niepotrzebnego cię ż aru!

Nie się gaj po truciznę, nie bą dź wcieloną Ewą.

- Dlaczego nie, proszę pana?

Wł aś nie mi pan opowiadał, jak bardzo pan lubi być zwycię ż ony, jak panu przyjemnie dać się przekonać. A gdybym tak skorzystał a z tego wyznania, gdybym tak zaczę ł a naprzykrzać się i bł agać, a w razie potrzerby nawet dą sać się i pł akać, po prostu dla wypró bowania swojej wł adzy?

- Spró buj tylko. Ż ą daj za wiele, wymagaj, a skoń czy się zabawa.

- Czy doprawdy? O, jak pan prę dko daje za wygraną! Jakż e surowo pan teraz wyglą da. Grube brwi zbiegł y się panu razem, a na czole zalega coś, co w poezji nazwano „piorunową chmurą ”. Czy taka bę dzie pań ska mina po ś lubie?

- Jeż eli taka bę dzie twoja mina po ś lubie, to ja, jako chrześ cijanin, odrzeknę się przestawania z jaką ś wodnicą czy salamandrą. Ale có ż eś to chciał a wiedzieć, moje ty stworzonko?

No, dalej... gadaj!

- Otó ż to, teraz jest pan mniej niż grzeczny, a ja wolę szorstkoś ć od pochlebstwa. Wolę być stworzonkiem aniż eli anioł em. Zapytać zaś chciał am o to: dlaczego tak się pan silił na wmó wienie we mnie, ż e pan pragnie oż enić się z panną Ingram?

- Tylko tyle? Dzię ki Bogu, ż e to nic gorszego! - Rozjaś nił a mu się twarz, uś miechną ł się do mnie i pogł adził mnie po gł owie, jak gdyby był rad, ż e jakieś niebezpieczeń stwo został o odwró cone. - Są dzę, ż e mogę wyznać - mó wił dalej - chociaż moż e trochę cię oburzę, Jane, a widział em, jak potrafisz wybuchną ć, gdy się oburzasz.

Pł onę ł aś cał a wczoraj w chł odnej poś wiacie księ ż yca, gdy podniosł aś bunt przeciwko losowi i domagał aś się ró wnoś ci ze mną.

Ale mó wią c nawiasem, Ż anetko, to ty mi się oś wiadczył aś!

- Naturalnie! Ale do rzeczy, jeż eli ł aska, mó j panie... Co z panną Ingram?

- No có ż, udawał em, ż e się staram o pannę Ingram, ponieważ chciał em cię tak szalenie rozkochać w sobie, jak sam się w tobie kochał em, a wiedział em, ż e zazdroś ć bę dzie mi najlepszym sprzymierzeń cem w osią gnię ciu tego celu.

- Doskonale! A oto jaki pan mał y! Przecież to skandal, wstyd i hań ba postę pować w ten sposó b.

I nic się pan nie liczył z uczuciami panny Ingram?

- U niej wszelkie uczucia zastę puje pycha, a tę warto upokorzyć. Czy był aś zazdrosna, Jane?

- Mniejsza z tym, panie Rochester; co panu po tej wiadomoś ci? Niech mi pan jeszcze raz szczerze odpowie. Czy pan myś li, ż e panna Ingram nie bę dzie cierpiał a skutkiem pań skiej nieuczciwej kokieterii? Czy nie bę dzie się czuł a opuszczona i porzucona?

- To niemoż liwe!... przecież ci już powiedział em, ż e to ona mnie opuś cił a; myś l o moim zadł uż eniu ostudził a, a raczej zgasił a od razu jej sentyment.

- Ciekawą pan uknuł intrygę.

Boję się, ż e pań skie zasady w niektó rych punktach moż e szwankują.

- Moje zasady nigdy nie był y utwierdzone; moż e wykoś lawił y się nieco przez zaniedbanie.

- Jeszcze raz mó wmy serio. Czy mogę się cieszyć tym wielkim szczę ś ciem, jakie stał o się moim udział em, bez obawy, ż e ktoś inny cierpi tak gorzko, jak ja cierpiał am niedawno?

- Moż esz, moż esz, moje dobre dziewczą tko; nie ma na ś wiecie istoty, któ ra by mnie darzył a taką czystą mił oś cią, jak ty, bo to sł odkie prześ wiadczenie noszę w duszy: wiarę w twoją mił oś ć, Jane.

Dotknę ł am ustami rę ki, któ ra spoczywał a na moim ramieniu.

Kochał am go bardzo, wię cej, niż odważ ył abym się wypowiedzieć sł owami, wię cej, niż sł owa zdoł ał yby wyrazić.

- Zaż ą daj jeszcze czegoś - rzekł po chwili. - To dla mnie najwię ksza przyjemnoś ć, gdy mnie prosisz, a ja ci ulegam.

Miał am znó w gotową proś bę.

- Niech pan powie o swoich zamiarach pani Fairfax; ona mnie widział a z panem dziś w nocy w hallu i był a zgorszona. Niech jej pan wszystko wytł umaczy, zanim się z nią zobaczę. Przykro mi, ż e taka dobra kobieta fał szywie mnie są dzi.

- Idź do swego pokoju i wł ó ż kapelusz - odpowiedział. - Chcę, byś dziś rano towarzyszył a mi do Millcote; a gdy bę dziesz się przygotowywał a do drogi, ja staruszce wszystko wyjaś nię. Czy ona sobie wyobraził a, ż e się zapomniał aś?

- Myś lę, ż e wyobraził a sobie, iż ja zapomniał am o moim stanowisku, a pan o swoim.

- Stanowisko! Stanowisko!

Twoje stanowisko jest w moim sercu, a biada tym, któ rzy chcieliby obrazić ciebie teraz czy kiedykolwiek. Idź.

Ubrał am się szybko; skoro zaś tylko usł yszał am, ż e pan Rochester wychodzi z saloniku pani Fairfax, poś pieszył am tam czym prę dzej. Staruszka czytał a wł aś nie swó j ranny ustę p Pisma ś w., naukę na ten dzień; Biblia leż ał a przed nią otwarta, na niej jej okulary. O tym zaję ciu, przerwanym wizytą pana Rochestera, widocznie zapomniał a; oczy jej, utkwione w pustą ś cianę naprzeciw, wyraż ał y zdumienie spokojnej duszy poruszonej niezwykł ą wiadomoś cią. Ujrzawszy mnie obudził a się niejako; usił ował a uś miechną ć się i nawet zdobył a się na kilka sł ó w powinszowania; jednakż e uś miech zgasł, a zdanie nie dokoń czone przerwał a.

Odł oż ył a okulary, zamknę ł a Biblię i odsunę ł a fotel od stoł u.

- Taka jestem zdziwiona - zaczę ł a - ż e sama nie wiem, co mam pani powiedzieć, panno Eyre.

Przecież chyba nie ś nił o mi się... Czyż by? Czasami zdarza mi się, ż e się zdrzemnę, gdy jestem sama, i przywidują mi się rzeczy, któ re się wcale nie zdarzył y. Zdawał o mi się nieraz, gdy się tak zdrzemnę ł am, ż e mó j kochany mą ż, któ ry umarł pię tnaś cie lat temu, przyszedł i usiadł koł o mnie, a nawet, ż e sł yszał am, jak mó wił do mnie po imieniu: „Alicjo”, tak jak za ż ycia. A teraz, proszę mi powiedzieć, czy to istotnie prawda, ż e pan Rochester oś wiadczył się pani? Niech się pani ze mnie nie ś mieje. Ale mnie się rzeczywiś cie zdawał o, ż e on tu wszedł pię ć minut temu i powiedział, ż e za miesią c bę dzie pani jego ż oną.

- Mnie powiedział to samo - odparł am.

- Naprawdę? I pani mu wierzy?

I przyję ł a go pani?

- Tak.

Spojrzał a na mnie oszoł omiona.

- Nigdy bym tego nie przypuszczał a. To dumny czł owiek. Wszyscy Rochesterowie byli dumni; a jego ojciec przy tym lubił pienią dze. I o nim takż e zawsze mó wiono, ż e jest wyrachowany. Wię c on zamierza oż enić się z panią?

- Tak mnie zapewnia.

Przyjrzał a mi się od stó p do gł owy; wyczytał am z jej oczu, ż e nie znalazł a w mojej postaci dostatecznego uroku na wytł umaczenie tej zagadki.

- To przechodzi moje poję cie!

- cią gnę ł a dalej. - Ale oczywiś cie musi to być prawda, skoro pani to mó wi. Co z tego wyniknie, nie umiał abym powiedzieć; naprawdę nie wiem.

Ró wnoś ć stanowiska i mają tku bywa poż ą dana w takich wypadkach, a przy tym zachodzi tutaj ró ż nica prawie dwudziestu lat... Pan Rochester mó gł by nieledwie być ojcem pani.

- Nie, doprawdy, pani Fairfax!

- zawoł ał am podraż niona - nic podobnego! Pan Rochester wcale na mego ojca nie wyglą da! Nikt, kto by nas razem widział, nie przypuś cił by tego na chwilę. Pan Rochester wyglą da tak mł odo i jest taki mł ody jak niejeden dwudziestopię cioletni mę ż czyzna.

- Czy on rzeczywiś cie chce się z panią ż enić z mił oś ci? - zapytał a.

Tak mnie dotknę ł a swoim chł odem i wą tpliwoś ciami, ż e mi ł zy stanę ł y w oczach.

- Bardzo mi ż al, ż e pani przykroś ć sprawiam - cią gnę ł a dalej wdowa. - Ale jest pani taka mł oda i tak mał o zna mę ż czyzn, ż e chciał abym panią przestrzec. Stare to przysł owie, ż e „nie wszystko zł oto, co się ś wieci”, a w tym wypadku boję się, by się coś nie znalazł o, co był oby ró ż ne od tego, czego się spodziewamy.

- Dlaczego?... Czy ze mnie taki potwó r? - rzekł am. - Czy to niemoż liwe, ż eby pan Rochester mó gł mieć do mnie szczere przywią zanie?

- Nie, pani jest bardzo mił a i bardzo pani wył adniał a w ostatnich czasach, a pan Rochester z pewnoś cią ma dla pani uczucie. Zawsze uważ ał am, ż e jest pani jakoś jego ulubienicą. Zdarzył o się niekiedy, ż e niepokoił y mnie trochę te okazywane pani wzglę dy i miał am ochotę przestrzec panią dla jej wł asnego dobra. Był o mi jednak niemił o nawet napomkną ć o moż liwoś ci czegoś zł ego.

Wiedział am, ż e myś L taka dotknę ł aby panią, moż e by obraził a; a pani był a tak taktowna, tak prawdziwie skromna i rozumna, ż e są dził am, iż moż na pani zaufać, ż e się pani sama potrafi ochronić. Wczorajszej nocy... nie umiem pani powiedzieć, co przecierpiał am szukają c pani po cał ym domu i nie mogą c pani znaleź ć ani pana ró wnież; a potem, widzą c panią wracają cą o dwunastej z nim razem...

- Mniejsza z tym - przerwał am niecierpliwie. - Dosyć, ż e wszystko jest w porzą dku.

- Spodziewam się, ż e wszystko w koń cu bę dzie w porzą dku - powiedział a. - Ale proszę mi wierzyć, ostroż noś ć jest tu konieczna. Niech pani się stara trzymać pana Rochestera z daleka; niech pani nie ufa zaró wno sobie, jak i jemu.

Panowie z jego sfery nie mają zwyczaju ż enić się z nauczycielkami.

Zaczę ł o mnie to naprawdę irytować. Na szczę ś cie wbiegł a Adelka.

- Tak bym chciał a, tak bym chciał a pojechać do Millcote!

Pan Rochester nie chce mnie wzią ć, chociaż jest tyle miejsca w tym nowym powozie. Niech go pani poprosi, ż eby mnie zabrał, mademoiselle!

- Owszem, poproszę, Adelko!

I pobiegł am z nią, rada, ż e mogę poż egnać moją posę pną mentorkę. Powó z był gotó w, zajeż dż ał wł aś nie przed front, a pan Rochester przechadzał się tam i z powrotem po bruku, Pilot biegł za nim.

- Adelka moż e nam towarzyszyć, prawda?

- Powiedział em jej, ż e nie.

Nie potrzeba mi bę bnó w!... Chcę jechać tylko z tobą.

- Niech ją pan zabierze, jeś li pan ł askaw, panie Rochester! Tak bę dzie lepiej.

- Nie bę dzie lepiej; bę dzie krę pował a.

Apodyktycznie wyglą dał, apodyktyczny był jego gł os.

Czuł am jeszcze w sobie chł ó d przestró g pani Fairfax i jej wą tpliwoś ć; niepewnoś ć zacią ż ył a nad moimi nadziejami. Opuszczał o mnie poczucie wł adzy nad nim.

Już był am gotowa automatycznie posł uchać nie upierają c się dł uż ej; on jednak, pomagają c mi wsią ś ć do powozu, spojrzał mi w twarz.

- Co się stał o? - zapytał. -

Cał a sł onecznoś ć gdzieś się podział a. Czy rzeczywiś cie ż yczysz sobie, ż eby ta mał a pojechał a? Czy sprawi ci to przykroś ć, jeż eli zostanie w domu?

- Wolał abym, ż eby mogł a pojechać.

- A wię c leć po kapelusz i wracaj piorunem! - krzykną ł na Adelkę.

Mał a popę dził a co sił.

- Ostatecznie jeden ranek z przeszkodami tak wiele nie znaczy - zauważ ył pan Rochester - skoro niebawem mam posią ś ć ciebie, twoje myś li, rozmowę, towarzystwo na cał e ż ycie.

Adelka, umieszczona w powozie, zaczę ł a mnie cał ować wyraż ają c w ten sposó b wdzię cznoś ć za wstawiennictwo; natychmiast został a wpakowana w ką cik przy panu Rochesterze. Wyzierał a stamtą d ku mnie; taki srogi są siad zbyt był krę pują cy; do niego, gdy był w tak burzliwym humorze, nie ś miał a się odzywać ze swymi spostrzeż eniami ani pytać o objaś nienia.

- Niech jej pan pozwoli usią ś ć koł o mnie - prosił am. - Panu bę dzie moż e przeszkadzał a, a po tej stronie jest tyle miejsca!

Podał ją jak mał ego pieska.

- Wkró tce oddam ją do szkoł y - rzekł, ale teraz się uś miechał.

Adelka, sł yszą c to, zapytał a, czy ma iś ć do szkoł y sans mademoiselle (bez mademoiselle - fr. ).

- Tak - odpowiedział. -

Absolutnie sans mademoiselle, gdyż ja wezmę mademoiselle na księ ż yc i tam poszukam jaskini w jednej z tych biał ych dolin pomię czy szczytami wulkanó w, a mademoiselle bę dzie tam mieszkać ze mną, i tylko ze mną.

- Nie bę dzie tam miał a nic do jedzenia; pan ją zagł odzi - zauważ ył a Adelka.

- Bę dę dla niej zbierał mannę rankiem i nocą: ró wniny i stoki gó r na księ ż ycu biał e są, Adelko, od manny.

- Bę dzie się chciał a rozgrzać; z czego rozpali ogień?

- Ogień wybucha z gó r księ ż ycowych; gdy jej bę dzie zimno, zaniosę ją na jaki szczyt i poł oż ę nad brzegiem krateru.

- O, jak jej tam bę dzie ź le, niewygodnie! A jej suknie przecież się zuż yją: ską d weź mie nowe?

Pan Rochester udał zakł opotanie.

- Hm... - rzekł - co byś ty zrobił a, Adelko? Ł am sobie gł owę i wymyś l. A co byś powiedział a na suknię z biał ej i ró ż owej chmurki, jak ci się zdaje? A z tę czy moż na by ł adną szarfę wykroić.

- Mademoiselle jest daleko lepiej teraz - rzekł a Adelka po chwili namysł u. - A zresztą znudził aby się, gdyby miał a mieszkać tylko z panem samym na księ ż ycu. Gdybym ja był a na miejscu mademoiselle, nigdy bym się nie zgodził a pojechać tam z panem.

- Ale ona się zgodził a; dał a na to sł owo.

Byliś my teraz poza bramami Thornfield, koł yszą c się lekko na gł adkiej drodze, na któ rej po deszczu nie wznosił się kurz. Po obu jej stronach niskie ż ywopł oty i wysokie drzewa poł yskiwał y zielone i odś wież one.

- Po tym polu, Adelko, przechadzał em się pó ź no jednego wieczora ze dwa tygodnie temu, a był to ten wieczó r, kiedyś ty mi pomagał a zbierać siano na trawnikach w sadzie; a ż e był em zmę czony grabieniem pokosó w, siadł em odpoczą ć na przeł azie w pł ocie; tam wycią gną ł em mał ą ksią ż eczkę i oł ó wek i zaczą ł em coś pisać o nieszczę ś ciu, jakie mnie spotkał o dawno temu, i o tym, jak pragnę szczę ś cia w przyszł oś ci; pisał em bardzo prę dko, choć już ś wiatł o dzienne gasł o, gdy coś zaczę ł o zbliż ać się ś cież ką i stanę ł o o dwa kroki ode mnie. Popatrzył em na to zjawisko. Był o to maleń kie stworzonko i miał o welon z nitek babiego lata na gł owie.

Skiną ł em, dają c mu znak, by się zbliż ył o, niebawem stanę ł o u moich kolan. Nie mó wił em do niego ani ono do mnie nie mó wił o sł owami; ale czytał em w jego oczach i ono czytał o w moich, i ta nasza rozmowa bez sł ó w znaczył a:

Ż e to wró ż ka i ż e przybywa z krainy czaró w; ż e przychodzi, aby mnie uszczę ś liwić; ż e muszę z nią razem opuś cić zwyczajny ś wiat i udać się w miejsce samotne - takie jak księ ż yc, na przykł ad - tu skinę ł a gł ó wką ku rogom księ ż yca wschodzą cego nad Hay_Hill i powiedział a mi o alabastrowej grocie i srebrnej dolinie, gdzie moglibyś my zamieszkać. Powiedział em, ż e chę tnie bym się tam udał, ale przypomniał em jej, jak ty mnie, ż e nie mam skrzydeł do latania.

- O, to nic nie znaczy! - odpowiedział a wró ż ka. - Oto talizman, któ ry usunie wszystkie trudnoś ci - i wycią gnę ł a ku mnie ł adny zł oty pierś cionek. - Wł ó ż go - rzekł a - na czwarty palec mojej lewej rę ki, a bę dę twoją, a ty bę dziesz mó j; i porzucimy ziemię i swoje wł asne szczę ś cie znajdziemy tam - i znowu skinę ł a ku księ ż ycowi. Ten pierś cionek, Adelko, jest w mojej kieszeni pod postacią zł otego pienią dza; ale ja zamierzam wkró tce znowu go zamienić na pierś cionek.

- Ale co to wszystko ma wspó lnego z mademoiselle? Mnie wró ż ka nic nie obchodzi; pan mó wił, ż e pan chce zabrać mademoiselle na księ ż yc.

- Mademoiselle to wró ż ka - oś wiadczył tajemniczym szeptem.

Na to powiedział am Adelce, ż eby sobie nic nie robił a z jego ż artó w; ona też wykazał a sceptycyzm iś cie francuski: nazwał a pana Rochestera un vrai menteur (prawdziwym kł amcą - fr. ) i zapewnił a go, ż e ani trochę nie wierzy w jego contes de f~ee (bajki o wró ż kach - fr. ); dodał a, ż e przede wszystkim nie ma wró ż ek, a gdyby nawet był y, z pewnoś cią jemu by się nie pokazywał y, nie ofiarował yby mu pierś cionkw ani nie chciał y mieszkać z nim na księ ż ycu.

Godzina spę dzona w Millcote był a dla mnie nieco mę czą ca. Pan Rochester zaprowadził mnie do sklepu z jedwabiami; tam kazał mi wybrać materiał y na pó ł tuzina sukien. Czuł am się w najwyż szym stopniu nieswojo, prosił am, ż eby moż na odł oż yć tę sprawę; lecz nie; chciał, by zaraz teraz ją zał atwić.

Bł agają c energicznym szeptem, zdoł ał am wytargować, ż e zamiast sześ ciu bę dą dwie, te jednak postanowił sam wybrać. Z niepokojem widział am, ż e oko jego bł ą dzi wś ró d jaskrawych koloró w; wybrał nareszcie jedwab pię knego ametystowego odcienia i wspaniał y ró ż owy atł as.

Energicznym szeptem oś wiadczył am mu wtedy, ż e niechż e mi od razu wybierze zł otą suknię i srebrny kapelusz; ja i tak nigdy się nie odważ ę nosić tego, co on wybierze. Z nieskoń czoną trudnoś cią, gdyż uparty był jak kozioł, wyperswadował am mu, by tamto zamienił na czarny atł as i perł owopopielaty jedwab.

- Niechż e bę dzie na razie - przystał - z czasem i tak zobaczę cię barwną jak ogró d ukwiecony.

Rada był am, gdy udał o mi się wycią gną ć go ze sklepu z jedwabiem, a potem od zł otnika.

Im wię cej dla mnie kupował, tym wię cej palił a mnie twarz uczuciem przykroś ci i poniż enia.

Gdy już z powrotem wsiedliś my do powozu, a ja odetchnę ł am, zgorą czkowana i znuż ona, przypomniał am sobie to, o czym w poś piesznym toku smutnych i wesoł ych wypadkó w zupeł nie zapomniał am: list mojego stryja Johna Eyre do pani Reed i jego zamiar adoptowania mnie i zapisania mi mają tku. „To doprawdy był oby ulgą dla mnie - pomyś lał am - posiadać choć maleń ki mają teczek; nie potrafił abym znieś ć tego, by mnie pan Rochester ubierał jak lalkę albo ż eby, jak na drugą Danae, * zł oty deszcz spadał na mnie codziennie. Napiszę do Madery z chwilą, gdy wró cę do domu, doniosę stryjowi, ż e wychodzę za mą ż i za kogo.

Gdybym tylko miał a nadzieję, ż e z czasem przysporzę panu Rochesterowi mają tku, ł atwiej zniosł abym to, ż e on mnie bę dzie utrzymywał teraz. ” Pocieszona trochę tą myś lą (zamiar swó j zresztą speł nił am tegoż dnia), odważ ył am się zetkną ć znowu z wzrokiem mojego pana i ukochanego, któ ry uporczywie szukał moich oczu, chociaż odwracał am twarz i spojrzenie.

Uś miechną ł się i pomyś lał am, ż e jego uś miech jest taki, jakim suł tan mó gł by w chwili mił osnego rozradowania obdarzyć niewolnicę, obsypaną przezeń zł otem i klejnotami; ś cisnę ł am z cał ej sił y jego rę kę, szukają cą mojej, i odrzucił am ją, zaczerwienioną od tego gwał townego uś cisku.

Danae - mitologiczna kró lewna grecka, któ rą Jowisz nawiedził pod postacią zł otego deszczu i spł odził z nią Perseusza.

- Niech pan nie patrzy w ten sposó b - rzekł am. - Jeż ali pan nie przestanie, nigdy nie wł oż ę na siebie nic innego opró cz starych sukienek z Lowood; do ś lubu pó jdę w tej lila muś linowej: moż e pan sobie zrobić szlafrok z tego perł owego jedwabiu i nieskoń czoną iloś ć kamizelek z czarnego atł asu!

Roześ miał się i zatarł rę ce.

- Och, warto ją widzieć i sł yszeć - zawoł ał. - Czyż nie jest oryginalna? Czy nie jest z niej filutka? Nie zamienił bym tej jednej angielskiej dziewczyneczki za cał y seraj suł tana, za wszystkie oczy gazel i kształ ty hurysek!

Ta wschodnia aluzja nie podobał a mi się znowu.

- Ja panu bynajmniej nie myś lę stwarzać seraju - powiedział am.

- Nie uważ am siebie za coś ró wnoznacznego. Jeż eli się panu zachciewa czegoś w tym rodzaju, niech pan co prę dzej ś pieszy do bazaró w w Stambule i tam zuż yje na zakup niewolnic te niepotrzebne pienią dze, któ rych tu widocznie nie ma pan na co wydać.

- A co ty bę dziesz robił a, Ż anetko, podczas gdy ja bę dę zakupywał tyle a tyle ton mię sa i tyle a tyle czarnych oczu?

- Bę dę się przygotowywał a na misjonarkę, by gł osić wolnoś ć niewolnicom, mieszkankom pań skiego haremu mię dzy innymi.

Każ ę się tam wpuś cić i podniosę bunt; a pana, srogiego baszę, w mig skrę pujemy wł asnymi rę kami; a ja nie zgodzę się przecią ć pań skich wię zó w, dopó ki pan nie podpisze ustawy tak liberalnej, jakiej dotą d nie podpisał ż aden despota.

- Zgodził bym się zdać na twoją ł askę, Jane!

- A ja bym się wcale nie okazał a ł askawa, gdyby mnie pan bł agał z takimi oczami jak teraz. Gdyby pan patrzył w ten sposó b, był abym pewna, ż e cokolwiek by pan podpisał pod przymusem, pierwszym pana czynem po uwolnieniu był oby pogwał cić podpisane warunki.

- No i czego byś ty chciał a?

Czuję, ż e bę dziesz mi chciał a narzucić jaką ś prywatną umowę ś lubną niezależ nie od ceremonii koś cielnej. Bę dziesz chciał a zastrzec sobie, jak widzę, jakieś specjalne warunki. Jakież to?

- Chcę tylko mieć poczucie swobody, proszę pana; nie chcę, by mnie przygniatał y liczne zobowią zania. Czy pan pamię ta, co mi pan mó wił o Celinie Varens? O tych brylantach, kaszmirach, któ re jej pan dawał?

Ja nie chcę być pań ską angielską Celiną Varens. Bę dę w dalszym cią gu nauczycielką Adelki; tym sposobem zarobię na swoje utrzymanie i mieszkanie, i na trzydzieś ci funtó w rocznie pró cz tego. Z tego bę dę sobie sprawiał a ubranie, a pan mi nic nie bę dzie dawał opró cz...

- No dobrze, ale pró cz czego?

- Opró cz uczucia; a jeż eli ja panu dam w zamian swoje, to dł ug bę dzie wyró wnany.

- Przyznam się, ż e co do chł odnej angielskiej arogancji i wrodzonej pychy nic ró wnego nie widział em - odpowiedział.

Dojeż dż aliś my teraz do Thornfield. - Czy zechcesz zjeś ć dziś ze mną obiad? - zapytał, gdy wjeż dż aliś my do bramy.

- Nie, dzię kuję panu.

- A dlaczego „nie, dzię kuję panu”, jeś li wolno zapytać.

- Nigdy z panem nie jadł am i nie widzę powodu, dlaczego bym miał a teraz... dopó ki...

- Dopó ki co? Lubujesz się w niedokoń czonych zdaniach.

- Dopó ki nie bę dę mogł a inaczej.

- Czy przypuszczasz, ż e jadam jak smok albo jaki dziki czł owiek, ż e lę kasz się być moją towarzyszką przy stole?

- Ż adnych przypuszczeń w tym kierunku nie snuję, panie Rochester, ale pragnę, ż eby wszystko pozostał o tak, jak był o, przez ten miesią c jeszcze.

- Porzucisz nauczycielską niewolę od razu.

- Bardzo pana przepraszam, ale nie zrobię tego. Bę dę dalej uczył a Adelkę jak dotą d. Bę dę panu schodził a z drogi przez cał y dzień tak, jak się przyzwyczaił am; moż e pan po mnie przysł ać wieczorem, o ile pan bę dzie miał ochotę zobaczyć się ze mną, a wtedy ja przyjdę; ale o ż adnej innej porze dnia.

- Tak mi się chce zapalić, Jane, albo zaż yć niuch tabaki wobec wszystkiego tego, pour me donner une contenanse (ż eby sobie dodać ducha - fr. ), jakby się wyraził a Adelka; ale, na nieszczę ś cie, nie mam przy sobie ani cygarnicy, ani tabakierki.

Ale sł uchaj! - mó wił szeptem. -

Teraz to twó j czas, mał a tyranko, ale mó j nadejdzie niebawem; a gdy raz dobrze cię uchwycę, bę dę trzymał i - mó wią c obrazowo - przywieszę cię na ł ań cuszku ot tak - tu dotkną ł ł ań cuszka od zegarka. - Tak, ty mił e maleń stwo, bę dę cię nosił w sercu, aby nie zgubić mojego klejnotu.

Powiedział to pomagają c mi wysią ś ć z powozu, a podczas gdy wysadzał Adelkę, ja weszł am do domu i poś pieszył am na gó rę.

Wieczorem, jak był o do przewidzenia, zaprosił mnie do salonu. Ja tymczasem obmyś lił am już zaję cie dla niego, postanowiwszy nie spę dzać cał ego czasu na rozmowie w cztery oczy.

Pamię tał am, ż e ma pię kny gł os, wiedział am, ż e lubi ś piewać, jak to zwykle bywa z dobrymi ś piewakami; sama gł osu nie miał am, grał am też, wedle wybrednych jego wymagań, nieś wietnie, ale nade wszystko lubił am sł uchać dobrej muzyki.

Zaledwie też zmrok zajrzał do okna gwieź dzistym szafirem, wstał am, otworzył am fortepian i poprosił am, ż eby mi zaś piewał jaką ś piosenkę. Powiedział, ż e jestem kapryś ną czarownicą i ż e wolał by zaś piewać kiedy indziej.

Ale zapewnił am go, ż e teraz jest najlepszy czas.

- Czy lubisz mó j gł os? - zapytał.

- Bardzo! - Nie lubił am schlebiać tej jego pró ż noś ci; ale na ten raz, ze wzglę dó w oportunistycznych, gotowa był am ją podniecać.

- W takim razie musisz mi akompaniować.

- Bardzo dobrze, proszę pana, spró buję.

Istotnie spró bował am, ale wnet usuną ł mnie z krzesł a nazywają c „mał ym partaczem”. Zepchną wszy mnie bez ceremonii na bok, czego wł aś nie chciał am, zają ł moje miejsce i zaczą ł sam sobie akompaniować, umiał bowiem grać ró wnie dobrze jak ś piewać.

Usunę ł am się do zagł ę bienia pod oknem i tam, patrzą c na ciche drzewa i cieniem obję ty ogró d, sł uchał am sł odkiej melodii nastę pują cych zwrotek, ś piewanych mię kkim, gł ę bokim gł osem:

Najczulsza mił oś ć, jaka serce nakł ania do ż ywszego bicia,

 wlał a mi w ż ył y rwą cą falą gorą cy prą d nowego ż ycia.

Jej przypł yw sł odką był nadzieją, zaś odpł yw sprawiał bó l nad sił y,

 los, co opó ź nił jej przybycie, ś miertelnym lodem ś cinał ż ył y.

 

Ś nił em o szczę ś ciu nienazwanym, ż em znalazł duszę mi wzajemną,

 któ ra i we ś nie, i na jawie jak sen najsł odszy był a ze mną.

Lecz mię dzy nami niby przepaś ć szumiał o morze wś ciekł ą pianą -

 i wró ż ą c burzę, jak olbrzymy wzbierał y fale oceanu.

 

I wicher straszył niby w puszczy albo w zaklę tym jakimś borze,

 bo mię dzy nami stał y moce, któ rych na ziemi nikt nie zmoż e.

Lecz ja, przeszkody waż ą c lekce, szydził em z czaró w, gró ź b i piekł a -

 i wszystkie kł ody i zapory zmiatał a rozpacz moja wś ciekł a.

 

Jak we ś nie mkną ł em za mą tę czą, co ponad mgł ą okrutnej ziemi 

rozpię ł a wielobarwną wstę gę utkaną z deszczu i promieni.

Mej tę czy blask nad chmurą cierpień lś ni jak radoś ci wstą ż ka zł ota -

 już teraz nie dbam, jakie gromy uderzą jeszcze w moje wrota.

 

O nic już nie dbam w szczę ś liwej chwili, chociaż by wszystkie te straszydł a,

 któ rem odtrą cił - chciał y wró cić i zemstę przynieś ć mi na skrzydł ach.

Choć by mię Zł oś ć raził a gromem i Przemoc zagrodził a drogę -

 o nic już nie dbam! Wszystkie Moce niech bę dą mym ś miertelnym wrogiem.

 

Dziś moja mił a drobną rą czkę z ufnoś cią w mej zł oż ył a dł oni,

 ś lubują c mił oś ć najgorę tszą, któ ra przed wszelkim zł em osł oni.

Mił a najsł odszym pocał unkiem przysię ga mił oś ć mi wzajemną!

Już teraz wiem: ta, któ rą kocham, ż yć i umierać bę dzie ze mną.

 

(przeł oż ył Wł odzimierz Lewik. )

Skoń czywszy pieś ń wstał od fortepianu i szedł ku mnie; ujrzał am jego pł oną cą twarz, bł yszczą ce, sokole oczy, namię tną tkliwoś ć w każ dym rysie twarzy. Przelę kł am się na chwilę, ale wnet nabrał am odwagi. Nie chciał am czuł ej sceny, nie chciał am demonstracyjnych wylewó w uczucia - a przecież to mi groził o: należ ał o przygotować jaką ś odporną broń. Wyostrzył am dowcip. Gdy zbliż ył się do mnie, zapytał am cierpkawo:

-, Kogoż to pan Rochester zamierza wzią ć za ż onę?

- To bardzo dziwne pytanie z ust mojej ukochanej Jane!

- Doprawdy! A ja są dzę, ż e bardzo naturalne, a nawet konieczne. Mó wił pan o swojej przyszł ej ż onie jako umierają cej z nim razem. Co znaczy taki pogań ski pomysł? Ja wcale nie mam zamiaru umierać z panem razem, proszę o tym wiedzieć.

- Ach, przecież ja tylko pragnę, ja tylko modlę się o to, byś ty mogł a ż yć razem ze mną!

Ś mierć nie dla takich jak ty!

- Owszem, jest dla takich jak ja; mam ró wnie dobre prawo umrzeć, gdy przyjdzie moja godzina, jak pan je ma; ale ja chcę doczekać swojej pory, nie mam zamiaru umierać jak indyjska wdowa na stosie!

- Czy przebaczysz mi tę egoistyczną myś l, czy dowiedziesz przebaczenia pocał unkiem na zgodę?

- Nie; przepraszam, ale wolę nie.

Tu usł yszał am, ż e jestem „stworzonkiem bez serca”, i dowiedział am się, ż e „inna kobieta zmię kł aby jak wosk sł yszą c takie strofy wyś piewane na jej cześ ć ”.

Zapewniał am go, ż e jestem z natury twarda, bardzo kanciasta i ż e sam się o tym nieraz przekona, i ż e przy tym postanowił am odkryć przed nim ró ż ne nieró wnoś ci swojego charakteru, zanim upł yną najbliż sze cztery tygodnie: powinien dokł adnie wiedzieć, jaki zrobił interes, dopó ki jeszcze czas wycofać się z niego.

- Czy uspokoisz się wreszcie, czy zaczniesz rozsą dnie gadać?

- Uspokoić się mogę, jeś li pan sobie ż yczy, ale co do rozsą dnego gadania, to pochlebiam sobie, ż e wł aś nie to czynię.

Krę cił się, sarkał, mruczał.

„Bardzo dobrze - pomyś lał am - moż esz się dą sać, moż esz się niecierpliwić, ile ci się podoba; ale jestem pewna, ż e to najlepsza droga postę powania z tobą. Jesteś mi mił y ponad wszelki wyraz, ale nie chcę wpaś ć w ś mieszny sentymentalizm.

A tą szpileczką gotowej odpowiedzi i ciebie powstrzymam nad krawę dzią przepaś ci; dopomoż e mi też jej ostrze do zachowania mię dzy mną a tobą odległ oś ci poż ą danej dla naszego wspó lnego dobra. ”

Po trosze doprowadził am go do doś ć silnego rozdraż nienia; wtedy, gdy obraż ony poszedł w drugi koniec pokoju, wstał am i, powiedziawszy swoim naturalnym, zwykł ym peł nym szacunku sposobem: „Ż yczę panu dobrej nocy” - wysunę ł am się bocznymi drzwiami i poszł am do siebie.

Tego systemu trzymał am się odtą d przez cał y czas naszego „nowicjatu”. Z najlepszym zresztą rezultatem. Mó j pan, to prawda, bywał czę sto kwaś ny i chropawy, ale na ogó ł widział am, ż e bynajmniej się nie nudzi i ż e gdybym był a uległ a jak baranek, a czuł a jak synogarlica, wzmacniał abym tylko jego despotyzm, ale mniej bym mu się podobał a, mniej zadowalał a jego rozsą dek, a nawet jego smak.

W obecnoś ci innych osó b był am jak dawniej peł na uszanowania i spokojna, bo każ de inne postę powanie był oby niewł aś ciwe; tylko w czasie wieczornych posiedzeń tak mu się sprzeciwiał am i dokuczał am. W dalszym cią gu kazał mnie zawsze prosić, z chwilą gdy zegar wybił sió dmą; chociaż, gdy teraz stawał am przed nim, nie miał dla mnie tych miodowych sł ó wek:

„kochanie moje”, „moja najmilsza”; dostawał y mi się zamiast tego takie wyrazy, jak „impertynencka figura”, „zł oś liwy chochlik”, „odmieniec” itp. Zamiast pieszczot darzył mnie srogimi minami, zamiast uś ciskó w dł oni - szczypnię ciem w ramię; zamiast pocał unku w policzek - szarpnię ciem za ucho.

Owszem, owszem, na razie stanowczo wolał am szorstkoś ć od tkliwoś ci. Widział am, ż e w oczach pani Fairfax mam uznanie; jej obawy o mnie znikł y; to mnie utwierdził o w przekonaniu, ż e postę puję sł usznie. Pan Rochester skarż ył się, ż e go zamę czam, i groził straszną zemstą w niedalekim czasie.

Ś miał am się w duchu z jego gró ź b. „Potrafię trzymać cię w ryzach teraz - rozmyś lał am - nie wą tpię, ż e potrafię i pó ź niej; jeż eli zuż yje się jeden sposó b, trzeba bę dzie obmyś lić inny. ”

Ale ostatecznie zadanie moje nie był o ł atwe; czę sto był abym wolał a dogodzić mu niż go tak drę czyć. Przyszł y mó j mą ż stawał się dla mnie cał ym ś wiatem; i wię cej niż ś wiatem: nieledwie nadzieją nieba. Przesł aniał swoją osobą wszelkie myś li o Bogu, jak zać mienie sł oń ca przesł ania przed oczami czł owieka samo sł oń ce. W owych dniach nie widział am Boga poza jego stworzeniem, z któ rego zrobił am sobie boż yszcze.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.