Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XXIII



Wspaniał e wczesne lato zaś wiecił o nad Anglią; niebo tak czyste, sł oń ce tak promienne, jak się je wtedy widział o w dł ugim szeregu dni, rzadko kiedy nawet przez dzień jeden uszczę ś liwia naszą falami otoczoną krainę. Był o to tak, jak gdyby gromadka wł oskich dni nadleciał a z poł udnia i niby stado wspaniał ych przelotnych ptakó w przysiadł a odpoczą ć na skał ach Albionu. Zwieziono siano, pola dokoł a Thornfield zielenił y się bujnie; drogi pobielał y, spieczone sł oń cem; drzewa pokrył ciemny liś ć w peł nym rozwoju; ż ywopł oty i lasy gł ę boką barwą listowia odbijał y od sł onecznego tonu skoszonych ł ą k.

W wigilię najdł uż szego dnia Adelka, znuż ona zbieraniem przez pó ł dnia poziomek na drodze do Hay, poszł a spać z kurami.

Pilnował am jej, dopó ki nie usnę ł a, a potem wyszł am do ogrodu.

Był a to najmilsza godzina z dwudziestu czterech godzin doby.

„Dzień gorą ce ognie strwonił ”, a chł odna rosa opadał a na spragnione ró wniny i spieczone szczyty. Tam gdzie sł oń ce skromnie zaszł o - nie w przepychu chmur - roztaczał a się purpura, pł oną c jak krwawy klejnot lub rozż arzony ogień na szczycie jednego wzgó rza i się gają c w coraz ł agodniejszych tonach do poł owy nieba. Wschó d miał też swó j wł asny urok pię knego, gł ę bokiego szafiru i wł asny skromny klejnot - wschodzą cą, pojedynczą gwiazdę; niebawem miał się poszczycić księ ż ycem; ale tymczasem księ ż yc był jeszcze poniż ej widnokrę gu.

Przechadzał am się czas jakiś po dró ż ce, gdy nagle delikatna, dobrze znajoma woń, woń cygara, zaleciał a mnie od jednego okna; zobaczył am, ż e okno w bibliotece jest cokolwiek uchylone; wiedział am, ż e stamtą d mogę być widziana, toteż przeszł am do sadu. Ż aden zaką tek w ogrodzie nie był tak zaciszny, tak rajski jak ten; peł en był drzew, peł en rozkwitł ych kwiató w; z jednej strony bardzo wysoki mur odgradzał go od podwó rza, z drugiej aleja bukowa osł aniał a go od drogi. Na koń cu znajdował się pł ot nad rowem, jedyna przegroda od pustych pó l; wiją ca się ś cież ka, obsadzona krzewami, a koń czą ca się olbrzymim kasztanem z okalają cą go dokoł a ł aweczką, prowadził a do pł otu i rowu. Tutaj mogł am spacerować nie widziana przez nikogo.

Wzruszona pię knem wieczoru, padają cą rosą, ciszą - czuł am, ż e w tym zaką tku mogł abym przebywać wiecznie. Gdy jednak zaczę ł am krą ż yć po kwiatowo_owocowej czę ś ci sadu, doką d zwabił o mnie widoczniejsze na tej wolniejszej przestrzeni ś wiatł o księ ż yca, nagle wstrzymał moje kroki nie odgł os ż aden, nie widok, lecz znowu ostrzegawczy zapach. Dziki bez, akacje, jaś min, goź dziki i ró ż e od dawna już zł oż ył y wieczorną ofiarę kadzidł a; lecz tego nowego zapachu nie wydaje ani krzew, ani kwiat; jest to znany mi dobrze - zapach cygara pana Rochestera. Oglą dam się dokoł a i sł ucham. Widzę drzewa obarczone dojrzewają cym owocem. Sł yszę sł owika ś piewają cego w pobliskim lasku; nie widać ż adnej poruszają cej się postaci, nie sł ychać przybliż ają cych się krokó w, a zapach staje się silniejszy; muszę uciekać.

Zmierzam do furtki prowadzą cej w gą szcz krzewó w i widzę pana Rochestera. Chronię się do bluszczowej altanki. „Przecież - myś lę sobie - on się dł ugo tu nie zatrzyma, wró ci niebawem tam, ską d przyszedł, a jeś li bę dę siedział a cicho, nie zobaczy mnie wcale. ”

Ale nie, ten wieczó r musi być ró wnie mił y jemu jak i mnie, a ten staroś wiecki ogró d ró wnie go nę ci. Przechadza się wię c dalej, to podnoszą c gał ą zki agrestu, by popatrzeć na obcią ż ają cy je owoc wielki jak ś liwki, to zrywają c dojrzał ą wiś nię pod murem, to nachylają c się nad kę pką kwiató w, by wchł oną ć ich woń lub podziwiać kropelki rosy na pł atkach. Wielka ć ma brzę czą c przelatuje koł o mnie; siada na roś linie u stó p pana Rochestera; on widzi ją i schyla się, by ją dokł adniej obejrzeć.

„Teraz jest obró cony plecami do mnie - myś lę - a przy tym jest zaję ty; moż e idą c cicho, bę dę się mogł a wymkną ć nie zauważ ona. ”

Stą pał am po trawie brzegiem ś cież ki, by nie zdradził mnie chrzę st kamykó w; on stał wś ró d grzą dek o jakie dwa kroki od miejsca, któ rę dy musiał am przechodzić; ć ma widocznie zajmował a jego uwagę. „Przejdę bardzo dobrze” - myś lał am. Gdym przekraczał a jego cień rzucony przez księ ż yc, odezwał się spokojnie, nie odwracają c się wcale:

- Chodź tu, Jane, zobacz tę stworę.

Zachowywał am się tak cicho!

Przecież nie miał oczu w plecach; czyż by cień jego mnie poczuł? Drgnę ł am w pierwszej chwili, a potem podeszł am bliż ej.

- Popatrz na jej skrzydł a - rzekł - ona mi przypomina owad z Indii Zachodnich; nieczę sto widuje się w Anglii okazy tak wielkie i barwne; poleciał a.

Ć ma odfrunę ł a. I ja zaż enowana cofał am się takż e. Jednak pan Rochester poszedł za mną, a gdy doszliś my do furtki, powiedział:

- Zawró ć my; to wstyd siedzieć w domu w tak pię kną noc, z pewnoś cią nikomu nie chce się iś ć spać, gdy w ten sposó b zachó d sł oń ca zbiega się z wschodem księ ż yca.

Jest to jedną z moich wad, ż e chociaż ję zyk mó j jest niekiedy doś ć skory do odpowiedzi, bywają zdarzenia, ż e gdy chodzi o znalezienie wymó wki, haniebnie mnie zawodzi. A trafia się to najczę ś ciej w takich warunkach, gdy ł atwe sł owa lub wiarygodna wymó wka wybawił yby mnie z przykrej sytuacji. Nie miał am ochoty spacerować o tej godzinie sama z panem Rochesterem po tym cienistym ogrodzie, nie mogł am jednak znaleź ć powodu, dla któ rego bym go miał a poż egnać.

Szł am wię c ocią gają c się i szukają c w myś lach sposobu, jak by się tu wykrę cić. On jednakż e wydawał się taki spokojny i poważ ny, ż e zrobił o mi się wstyd mojego zmieszania; zł o - bezpoś rednie lub ukryte - leż ał o widocznie we mnie tylko; jego umysł był tego nieś wiadomy i spokojny.

- Jane - zaczą ł znowu, gdy wszedł szy na ś cież kę wś ró d krzewó w posuwaliś my się w kierunku pł otu nad rowem i kasztana - Thornfield to mił a miejscowoś ć latem, prawda?

- O tak, proszę pana.

- Musiał aś się do pewnego stopnia przywią zać do tego domu, mają c poczucie pię kna przyrody i silny zmysł przywią zywania się.

- Toteż przywią zał am się do Thornfield.

- I chociaż nie rozumiem, jak to być moż e, widzę, ż e przywią zał aś się i do tego gł upiutkiego dziecka, Adelki, a nawet do prostodusznej pani Fairfax.

- Tak, proszę pana; każ da jest mi droga na inny sposó b.

- I ż al by ci był o rozstać się z nimi?

- O, tak!

- Szkoda! - powiedział, westchną ł i zamilkł. - Taki to już bieg rzeczy na ś wiecie - cią gną ł dalej. - Zaledwie czł owiek zadomowi się gdzieś, gdzie mu dobrze, a już jakiś gł os każ e mu wstawać i iś ć dalej, gdyż godzina wypoczynku minę ł a.

- Czy ja muszę iś ć dalej? - zapytał am. - Czy muszę opuś cić Thornfield?

- Myś lę, ż e musisz, Ż anetko.

Przykro mi bardzo, ale myś lę doprawdy, ż e musisz.

Był to cios, ale zebrał am wszystkie sił y.

- Dobrze, proszę pana, bę dę gotowa, gdy przyjdzie rozkaz odejś cia.

- Ten rozkaz przychodzi teraz, muszę go wydać dziś jeszcze.

- A wię c pan się jednak ż eni, panie Rochester?

- Wł a_ś nie. O to chodzi. Ze zwykł ą swoją bystroś cią trafił aś w sedno.

- Czy to ma prę dko nastą pić?

- Bardzo prę dko, moja... to jest, panno Eyre; i przypomnij sobie, Jane, ż e kiedy pierwszy raz dowiedział aś się, ode mnie czy od kogoś, ż e mam zamiar nał oż yć ś wię tą pę tlę na mó j starokawalerski kark, wstą pić w ś wię ty stan mał ż eń ski, wzią ć pannę Ingram w obję cia (jest co obją ć naprawdę, ale to nie ma nic do rzeczy... nie moż na mieć nigdy za wiele czegoś tak doskonał ego jak moja pię kna Blanka), otó ż, jak mó wił em... czy mnie sł uchasz? Nie odwracaj gł owy, nie oglą daj się za ć mami!

To tylko był a „Wstę ga Wieczorna”, dziecko, pofrunę ł a do domu! Otó ż chciał em ci przypomnieć, ż e to ty pierwsza powiedział aś do mnie z taktem, któ ry tak w tobie szanuję, z tą przezornoś cią, roztropnoś cią i skromnoś cią tak stosowną w tej odpowiedzialnej i zależ nej sytuacji - ż e na wypadek, gdybym się oż enił z panną Ingram, ty i Adelka powinnyś cie stą d odejś ć.

Pomijam, ż e ta uwaga rzuca pewien obraź liwy cień na charakter mojej ukochanej.

Istotnie, gdy już bę dziesz daleko, Ż anetko, bę dę się starał o tym zapomnieć; zapamię tam tylko mą droś ć tej rady, któ ra dał a mi wskazó wkę postę powania.

Adelka musi pó jś ć do szkoł y, a panna Eyre musi sobie poszukać innej posady.

- Tak, panie, dam natychmiast ogł oszenie; a tymczasem, myś lę... - chciał am dodać, „ż e mogę chyba pozostać tutaj, aż znajdę inny dach, pod któ ry się schronię ”, lecz urwał am nie chcą c ryzykować dł ugiego zdania, gdyż czuł am, ż e niezupeł nie panuję nad gł osem.

- Za miesią c mniej wię cej, jak są dzę, bę dę już ż onaty - mó wił dalej pan Rochester - a tymczasem sam rozejrzę się za schronieniem i pracą dla ciebie.

- Dzię kuję panu; przykro mi, ż e sprawiam...

- Ach, nie ma za co przepraszać! Uważ am, ż e jeż eli pracownica speł niał a obowią zek tak dobrze jak ty, ma prawo wymagać od pracodawcy pewnej pomocy, jeś li on ją dać moż e.

Istotnie, już nawet sł yszał em od mojej przyszł ej teś ciowej o posadzie, któ ra by moż e był a odpowiednia; chodzi mianowicie o podję cie się edukacji pię ciu có rek pani O'Gall w Bitternutt Lodge w Connaught w Irlandii.

Spodoba ci się Irlandia, są dzę; powiadają, ż e ludzie tam tacy bardzo serdeczni.

- To bardzo daleko, proszę pana.

- Có ż to szkodzi, dziewczyna tak rozsą dna nie moż e się obawiać podró ż y ani odległ oś ci.

- Nie podró ż y, ale odległ oś ci; a przy tym... morze odgradza...

- Od czego, Jane? NO?

-... od Anglii i od Thornfield i... od pana, panie Rochester.

Powiedział am to prawie mimo woli i ró wnież bezwolnie popł ynę ł y moje ł zy. Pł akał am jednak cicho, niedosł yszalnie, powstrzymywał am ł kanie. Myś l o pani O'gall i Bitternutt Lodge zmroził a we mnie serce, a jeszcze bardziej myś l o tych falach oceanu, któ re stanowić miał y zaporę pomię dzy mną a moim panem; ale najbardziej bolesna był a myś l o tym szerszym oceanie - oceanie bogactwa, sfery, zwyczajó w, oddzielają cym mnie od tego, któ rego cał ą istotą kochał am.

- To tak bardzo daleko - powtó rzył am.

- To prawda; a gdy raz się dostaniesz do Bitternutt w Irlandii, nigdy już ciebie nie zobaczę, Jane; tego jestem pewny. Nigdy nie bywam w Irlandii, nie mam jakoś przekonania do tego kraju. W dobrej ż yliś my przyjaź ni, prawda?

- Tak, proszę pana.

- A gdy przyjaciele są w przededniu rozstania, lubią spę dzić z sobą trochę pozostał ego im czasu. Chodź!

Pogawę dzimy o podró ż y i o rozstaniu spokojnie z jakie pó ł godzinki, podczas gdy na niebie gwiazdy się zapalą. Oto kasztan i ł aweczka nad jego starymi korzeniami. Posiedź my tu w spokoju dziś wieczó r, choć by nie był o nam są dzone nigdy już zasią ś ć razem.

Zmusił mnie, bym usiadł a, i sam usiadł takż e.

- Daleka to droga do Irlandii, Jane, i ż al mi wysył ać moją przyjació ł eczkę w tak mę czą cą podró ż; skoro jednakż e nie mogę nic lepszego uczynić, có ż na to poradzę? Czy masz ze mną coś wspó lnego, jak myś lisz, Jane?

Nie mogł am się w tej chwili zdobyć na ż adną odpowiedź: serce we mnie zamierał o.

- Ponieważ - mó wił dalej - podlegam niekiedy w stosunku do ciebie dziwnemu uczuciu, zwł aszcza gdy znajdujesz się blisko mnie, jak teraz; mam wraż enie, ż e gdzieś w okolicy lewych ż eber mam umocowany sznur silnym wę zł em spojony z takimż e sznurem przytwierdzonym w takimż e miejscu u ciebie. A jeż eli burzliwe morze i przestrzeń tylu mil staną pomię dzy nami, ten ł ą czą cy sznur moż e przerwać się, pę kną ć; a wtedy, odczuwam to nerwowo, ja zaczą ł bym krwawić wewnę trznie. A ty?... ty byś mnie zapomniał a.

- O, co to, to nigdy, pan wie... - nie mogł am mó wić dalej.

- Czy sł yszysz, jak sł owik ś piewa w lasku? Posł uchaj!

Sł uchają c ł kał am konwulsyjnie, gdyż już nie mogł am dł uż ej opanować uczuć; musiał am im ulec. Dojmują ca mę ka wstrzą snę ł a mną cał ą. Gdy przemó wił am, to jedynie po to, by wybuchną ć gwał towną skargą, ż e w ogó le na ten ś wiat przyszł am, ż e w ogó le poznał am Thornfield.

- Tak ż al ci porzucać Thornfield?

Gwał towne uczucie, pobudzone ż alem i mił oś cią, zbuntował o się we mnie, zaż ą dał o wł adzy, peł ni lotu, prawa do ż ycia, wzniesienia się i zapanowania nareszcie; tak, domagał o się prawa gł osu.

- Ż al mi porzucać Thornfield; kocham Thornfield; kocham, gdyż tu ż ył am ż yciem peł nym i bł ogim... chwilowo przynajmniej.

Nikt mnie nie deptał. Nikt nie zmuszał do zaskorupienia się w sobie. Nie pogrzebano mnie z niż szymi duszami, nie wykluczono od przestawania z tym, co jasne, energiczne i wzniosł e. Ż ył am obok tego, co czczę, co nad wszystko przenoszę; obcował am z oryginalnym, potę ż nym, szerokim umysł em. Poznał am pana, panie Rochester, przeraż enie i mę ka przejmują mnie na myś l, ż e koniecznie muszę się oderwać od pana na zawsze. Widzę koniecznoś ć odejś cia i czuję, jakbym patrzył a na koniecznoś ć ś mierci.

- W czym widzisz tę koniecznoś ć? - zapytał nagle.

- W czym? Pan sam ją przede mną postawił.

- W jakiej postaci?

- W postaci panny Ingram; szlachegnej i pię knej kobiety: pań skiej narzeczonej.

- Mojej narzeczonej! Jakiej narzeczonej? Ja nie mam narzeczonej.

- Ale ją pan bę dzie miał.

- Tak, bę dę miał!... Bę dę! - zacią ł zę by.

- Wię c ja muszę odejś ć; pan sam to powiedział.

- Nie, musisz pozostać!

Przysię gam, i tej przysię gi dotrzymam.

- A ja panu mó wię, ż e muszę odejś ć! - zawoł ał am z uniesieniem. - Czy pan sobie wyobraż a, ż e ja tu potrafię pozostać stają c się dla pana niczym? Czy pan mnie uważ a za bezduszny automat, za maszynę bez czucia? Są dzi pan, ż e potrafił abym znieś ć, gdyby mi kę s chlę ba wydzierano od ust i kroplę ż yciodajnej wody wylewano z czary? Ponieważ jestem biedna, nieznana, nieł adna i mał a, myś li pan, ż e i duszy we mnie nie ma ani serca? O, jak się pan myli!

Mam duszę jak i pan i takież serce! A gdyby mi Bó g był dał nieco urody i wielkie bogactwa, postarał abym się, aby panu był o ró wnie cię ż ko odejś ć ode mnie, jak mnie jest cię ż ko odejś ć od pana. Nie zwracam się teraz do pana tak, jak nakazuje zwyczaj czy konwenans ś wiatowy, nawet nie jak czł owiek do czł owieka, ale jak wolny duch do wolnego ducha, jak gdybyś my, przeszedł szy przez ś mierć i przez gró b, stali przed Bogiem ró wni, bo i ró wni przecież jesteś my!

- Ró wni jesteś my! - powtó rzył pan Rochester. - O, tak - dodał biorą c mnie w ramiona, przygarniają c do piersi i przyciskają c usta do moich ust.

- Tak, Jane!

- Tak - odpowiedział am - a jednak nie tak; gdyż pan jest czł owiekiem ż onatym... czy jakby ż onatym, i to z kobietą niż szą od pana, z któ rą pan nie ma nic wspó lnego, któ rą, nie wierzę, by pan kochał prawdziwie, gdyż widział am i sł yszał am, jak pan z niej drwił. Ja bym wzgardził a takim zwią zkiem; dlatego uważ am się za lepszą od pana. Niech mnie pan puś ci!

- Doką d chcesz iś ć, Jane? Czy do Irlandii?

- Tak, do Irlandii.

Wypowiedział am to, co mam na sercu, a teraz mogę jechać gdziekolwiek.

- Uspokó j się; nie wyrywaj się jak dziki, oszalał y ptak, któ ry ł amie wł asne pió ra miotają c się w sieci.

- NIe jestem ptakiem, ż adna sieć mnie nie wię zi; jestem wolną istotą ludzką o niezależ nej woli, a ta wola posł uż y mi do opuszczenia pana.

Jeszcze jednym wysił kiem uwolnił am się z jego obję ć i stał am przed nim wyprostowana.

- Niechż e twoja wola decyduje o twoim losie - powiedział. -

Ofiaruję ci rę kę, serce i udział we wszystkim, co posiadam.

- Gra pan farsę, z któ rej ja się tylko ś mieję.

- Proszę ciebie, byś spę dził a ż ycie przy moim boku, byś był a moim drugim ja, moim najlepszym towarzyszem na ziemi.

- Do tej roli już pan wybrał kogoś i musi przy tym wyborze pozostać.

- Ucisz się na chwilę, Jane; jesteś nadmiernie rozdraż niona; i ja takż e bę dę milczał.

Powiew wiatru przeleciał wzdł uż ś cież ki, zatrzą sł gał ę ź mi kasztana; odleciał w nieokreś loną dal, gdzie zamarł.

Ś piew sł owika był jedynym gł osem rozlegają cym się o tej godzinie; sł uchają c go rozpł akał am się znowu. Pan Rochester siedział spokojnie, patrzą c na mnie ł agodnie i poważ nie. Jakiś czas upł yną ł, zanim przemó wił:

- Usią dź tu przy mnie, Jane, wytł umaczymy sobie wszystko i zrozumiemy się wzajemnie.

- Nigdy już nie usią dę przy panu; oderwał am się i nie mogę powró cić.

- Ależ, Jane, proszę ciebie, zechciej być moją ż oną; tylko z tobą zamierzam się oż enić.

Milczał am; myś lał am, ż e ż artuje ze mnie.

- Chodź tu, Jane, chodź bliż ej.

- Narzeczona pań ska stoi mię dzy nami.

Wstał i jednym krokiem był przy mnie.

- Tu jest moja narzeczona - rzekł przyciskają c mnie znó w do siebie - ponieważ tu jest ró wny mi czł owiek, czł owiek do mnie podobny. Czy chcesz być moją ż oną, Jane?

Wcią ż jeszcze nie odpowiadał am, wcią ż jeszcze wyrywał am się z jego obję cia, gdyż nie dowierzał am mu nadal.

- Czy pową tpiewasz o mnie, Jane?

- Cał kowicie.

- Nie wierzysz mi?

- Ani trochę.

- Czyż jestem kł amcą w twoich oczach? - zawoł ał namię tnie. -

Ty mał a sceptyczko, ja ciebie muszę przekonać. Jaką ja mił oś ć odczuwam dla panny Ingram?

Ż adnej, i ty o tym wiesz! Jaką mił oś ć ona ma dla mnie? Ż adnej, przekonał em się o tym.

Postarał em się, by doszł a jej pogł oska, ż e mó j mają tek nie wynosi nawet trzeciej czę ś ci tego, co przypuszczał a, a potem stawił em się przed nią, by stwierdzić rezultat; spotkał o mnie ozię bł e przyję cie z jej strony i jej matki. NIe chciał bym, nie mó gł bym oż enić się z panną Ingram. Ty... ty prawie nieziemskie stworzenie!

Ciebie kocham jak siebie samego.

Ciebie: biedną i nieznaną, mał ą i nieł adną, ciebie bł agam, byś przyję ł a mnie za mę ż a.

- Jak to, mnie? - zawoł ał am zaczynają c wierzyć w jego szczeroś ć wobec powagi, a zwł aszcza wobec jego niegrzecznoś ci. - Mnie, któ ra na cał ym ś wiecie nie ma przyjaciela pró cz pana, jeś li pan nim jest; któ ra nie ma ani jednego grosza poza tym, co pan mi pł aci?

- Ciebie, Jane, ty musisz być moją, zupeł nie moją. Czy chcesz być moją? Odpowiedz, ż e chcesz, odpowiedz prę dko!

- Panie Rochester, niech mi pan pozwoli popatrzeć w swoją twarz; niech się pan obró ci do księ ż yca.

- Dlaczego?

- Ponieważ chcę czytać myś li w pań skiej twarzy. Niech się pan obró ci!

- Proszę! Nie bę dzie ona czytelniejsza niż zgnieciona, zagryzmolona kartka. Czytajż e, tylko ś piesz się, bo ja cierpię.

Twarz jego był a bardzo wzburzona i bardzo rozogniona; przebiegał y po niej silne skurcze i dziwne bł yski miał w oczach.

- O Jane! Jak ty mnie mę czysz!

- zawoł ał. - Swoim badawczym, a jednak wiernym i szlachetnym spojrzeniem drę czysz mnie!

- Jak to być moż e? Jeś li pan jest szczery, a pań ska propozycja uczciwa, ja przecież mogę czuć dla pana tylko wdzię cznoś ć i serdeczne oddanie, to przecież nie moż e drę czyć!

- Wdzię cznoś ć! - zawoł ał i dodał gwał townie: - Zgó dź się prę dko. Powiedz: Edwardzie, bę dę twoją ż oną.

- Czy pan mó wi serio? Czy pan mnie naprawdę kocha? Czy pan szczerze pragnie mieć mnie za ż onę?

- Tak, a jeż eli dla upewnienia potrzeba ci przysię gi, tedy przysię gam!

- Jeś li tak, bę dę pań ską ż oną...

- Moja ż ono! Nazwij mnie po imieniu.

- Edwardzie!

- Przyjdź do mnie... przyjdź do mnie, jedyna moja - powiedział i dodał tonem gł ę boko wzruszonym, z twarzą przytuloną do mojej: - Daj mi szczę ś cie, a bę dę dbał o twoje. Niech Bó g mi przebaczy! - dodał niebawem - a ludzie nich się do mnie nie wtrą cają; moją jest i już jej nie oddam.

- Któ ż by się mó gł wtrą cać, proszę pana? Ja nie mam krewnych, któ rzy by się mogli mieszać do moich spraw.

- Nie, i to wł aś nie najlepsze - odparł.

Gdybym go mniej kochał a, jego ton i ten wyraz triumfalnej radoś ci wydał yby mi się niesamowite. Siedzą c jednak przy nim, obudzona z tej straszliwej zmory rozstania, czują c, ż e raj mi się otwiera, myś lał am tylko o tym szczę ś ciu, któ re na mnie spadł o. On zapytywał raz po raz:

- Czy jesteś szczę ś liwa, Jane?

- O, tak! - odpowiadał am za każ dym razem.

Wtedy on szepną ł:

- To odkupi!... to odkupi!

Czyż nie znalazł em jej sierotą, bez przyjació ł, zmroż oną, niepocieszoną? Czyż nie bę dę jej strzegł i mił ował, i pocieszał?

Przecież mił oś ć jest w sercu moim, stał oś ć w mych postanowieniach. To zadoś ć uczyni przed trybunał em Najwyż szego.

Wiem, ż e Stwó rca zezwala na ten czyn. Nie dbam o są d ś wiata.

Opinii ludzkiej stawię czoł o!

Ale co się dział o tej nocy?

Księ ż yc jeszcze nie zaszedł, a nas obją ł cień zupeł ny; zaledwie mogł am dojrzeć twarz pana Rochestera, chociaż tak blisko siedział am. A co wyprawiał ten kasztan? Wił się, szumiał i ję czał, gdy wiatr hulał wzdł uż ś cież ki i ogarniał nas potę ż nym tchnieniem.

- Musimy wracać - powiedział pan Rochester. - Nadchodzi burza. Mó gł bym tak przesiedzieć z tobą do rana.

„I ja z tobą ” - pomyś lał am.

Był abym to moż e powiedział a, gdyby nie to, ż e sina, jaskrawa iskra wyskoczył a z chmury, na któ rą wł aś nie patrzył am, i rozległ się trzask bliskiego pioruna; schował am oś lepione oczy na ramieniu pana Rochestera.

Luną ł deszcz. Pan Rochester ś piesznie poprowadził mnie wzdł uż ś cież ki, przez ogró d i do domu; zanim jednakż e przestą piliś my pró g, byliś my przemoczeni do nitki. Wł aś nie pan Rochester zdejmował ze mnie szal w sieni i wytrzą sał wodę z moich rozpuszczonych wł osó w, gdy pani Fairfax wyszł a z pokoju.

Nie zauważ ył am jej zrazu, nie zauważ ył też jej pan Rochester.

Lampa palił a się w hallu. Zegar wł aś nie miał wybić dwunastą.

- Spiesz się zdją ć przemoczone ubranie - rzekł - a zanim pó jdziesz, dobranoc ci, dobranoc, moje kochanie!

Ucał ował mnie kilkakrotnie.

Gdy podniosł am oczy wysuwają c się z jego obję cia, ujrzał am stoją cą tuż obok wdowę, bladą, poważ ną i zdumioną. Uś miechnę ł am się tylko do niej i pobiegł am na gó rę. „Na wytł umaczenie musi jeszcze poczekać ” - pomyś lał am.

A jednak, gdy dotarł am do swego pokoju, zrobił o mi się przykro, ż e ona, chociaż chwilowo, moż e ź le zrozumieć to, co widział a.

Radoś ć jednak zatarł a wszelkie inne uczucie; i chociaż gł oś no dą ł wicher, choć blisko i potę ż nie huczał y grzmoty, czę sto i strasznie bł yskał y pioruny, a ulewa lał a strumieniami przez dwie godziny trwają cej burzy, nie doś wiadczał am strachu ani uczucia grozy. Pan Rochester trzy razy podchodził do moich drzwi i pytał, czy się nie boję, a to był o pociechą i dawał o mi sił y, by zmó c obawę.

Rano, zanim wstał am, wbiegł a Adelka, by mi powiedzieć, ż e piorun tej nocy uderzył w wielki kasztan na koń cu sadu i rozł upał go na dwoje.. nv



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.