Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XXI



Przeczucia, sympatie i znaki są to trzy dziwne zjawiska, któ re razem tworzą tajemnicę, ale do tej ludzkoś ć jeszcze nie znalazł a klucza. Nigdy nie wyś miewał am przeczuć, gdyż sama ich doś wiadczał am. Wierzę, ż e istnieją niezrozumiał e dla nas ś miertelnikó w sympatie, jak na przykł ad sympatia mię dzy krewnymi, któ rzy albo wcale, albo mał o się znają. Istnienie takich uczuć stwierdza bodaj ich pochodzenie z jednego ź ró dł a. A znaki? Czyż moż emy wiedzieć?

Moż e to po prostu dowody sympatii natury dla czł owieka.

Bę dą c jeszcze mał ą dziewczynką, moż e sześ cioletnią, sł yszał am, jak Bessie Lieven opowiadał a raz Marcie Abbot, ż e ś nił a o mał ym dziecku i ż e sen o dzieciach to nieomylny znak zmartwienia dla tego, któ ry ś ni, albo dla jego krewnych. To wyjaś nienie był oby mi moż e wyszł o z pamię ci, gdyby nie nastą pił zaraz potem wypadek, któ ry je utrwalił. Nazajutrz wezwano Bessie do umierają cej siostrzyczki.

W ostatnich czasach czę sto przypominał o mi się to opowiadanie i ten wypadek, przez cał y bowiem poprzedni tydzień nie był o prawie nocy, któ ra by mi nie przyniosł a snu o mał ym dziecku: to piastował am je na rę ku, to koł ysał am na kolanach, to przyglą dał am się bawią cemu się stokrotkami na trawniku, to maczają cemu rą czki w bież ą cej wodzie. Jednej nocy był o to dziecko pł aczą ce, innej znowu ś mieją ce się; raz tulił o się do mnie, kiedy indziej uciekał o ode mnie; jakikolwiek jednak zdradzał o humor, jakikolwiek był jego wyglą d, przez siedem nocy z rzę du zjawiał o się z chwilą, gdy wstę pował am w krainę snó w.

Niemił y był ten dziwny powró t jednego zjawiska, jednego obrazu, i czuł am się zdenerwowana, gdy nadchodził a godzina spoczynku. Z takiego snu o mał ym dziecku zbudził am się owej nocy księ ż ycowej, gdy usł yszał am ten straszny krzyk; po obiedzie zaś dnia nastę pnego zawezwano mnie na dó ł zawiadamiają c, ż e w pokoju pani Fairfax jest ktoś, kto chce się ze mną widzieć. Przyszedł szy tam ujrzał am czekają cego na mnie czł owieka, z pozoru sł uż ą cego dworskiego: ubrany był w gł ę boką ż ał obę, a kapelusz, któ ry trzymał w rę ku, otoczony był krepą.

- Zapewne pani nie przypomina mnie sobie, panienko - zaczą ł, wstają c, gdy weszł am - ale nazywam się Lieven; sł uż ył em za stangreta u pani Reed, gdy panienka był a w Gateshead, osiem czy dziewię ć lat temu, i dotychczas tam sł uż ę.

- O Robercie! jak się macie?

Bardzo dobrze was pamię tam; pozwoliliś cie mi czasem przejechać się na karym kucyku panny Georgiany. A jakż e się miewa Bessie? Wyś cie się z nią oż enili, nieprawdaż?

- Tak, panienko; moja ż ona ma się doskonale, dzię kuję; dał a mi jeszcze jedno maleń stwo ze dwa miesią ce temu; troje teraz mamy i zdrowi są oboje: matka i dziecko.

- A we dworze czy wszystko dobrze, Robercie?

- Bardzo mi ż al, ż e nie mogę dać panience lepszych wiadomoś ci o pań stwu; bardzo tam ź le u nich teraz, wielkie mają zmartwienie.

- Przecież chyba nikt nie umarł - rzekł am spojrzawszy na jego czarne ubranie.

On takż e popatrzył na krepę dokoł a swego kapelusza i odpowiedział:

- Pan John umarł przed tygodniem w swoim mieszkaniu w Londynie.

- Pan John?...

- Tak jest.

- I jakż e matka jego to znosi?

- Bo widzi panienka, to nie jest zwyczajne nieszczę ś cie: on prowadził hulaszcze ż ycie; przez te ostatnie trzy lata puś cił się na dziwne wybryki, a ś mierć jego był a skandalem.

- Sł yszał am od Bessie, ż e nie prowadził się dobrze.

- Nie prowadził się dobrze!

Nie mó gł się gorzej prowadzić: stracił zdrowie i zrujnował mają tek wś ró d najgorszych towarzyszy i najgorszych kobiet.

Wpadł w dł ugi i dostał się do wię zienia. Matka uratował a go dwa razy, ale jak tylko znalazł się na wolnoś ci, wracał do dawnych towarzyszy i dawnych przyzwyczajeń. Nie miał mocnego rozumu; ł otry, wś ró d któ rych ż ył, nabierał y go tak, ż e to wszelkie poję cie przechodzi. Ze trzy tygodnie temu przyjechał do Gateshead i chciał, ż eby mu pani oddał a wszystko. Pani odmó wił a, bo i tak ś rodki jej od dawna był y uszczuplone z winy jego rozrzutnoś ci; toteż wyjechał z powrotem, a wkró tce przyszł a wiadomoś ć, ż e nie ż yje. Jak umarł, Bó g to wie... Mó wią ludzie, ż e sam sobie ż ycie odebrał.

Milczał am; straszne to był y wieś ci. Robert Lieven mó wił dalej:

- Pani już od pewnego czasu szwankował a na zdrowiu; utył a bardzo, ale sił jej brakł o, a strata pienię dzy i strach przed ubó stwem zupeł nie ją podcinał y.

Wiadomoś ć o ś mierci pana Johna i o tym, jaką ta ś mierć był a, zbyt nagle ją doszł a; to sprowadził o atak paraliż u. Na trzy dni odję ł o jej mowę, ale ostatniego wtorku był o jej jakby lepiej: zdawał o się, ż e chce coś powiedzieć, i wcią ż dawał a znaki mojej ż onie i coś beł kotał a.

Dopiero wczoraj Bessie zrozumiał a, ż e pani wymawia imię panienki; w koń cu zrozumiał a wyrazy: „Sprowadź cie Jane... sprowadź cie Jane Eyre, chcę z nią pomó wić ”. Bessie nie jest pewna, czy pani jest przy zdrowym rozumie i czy te sł owa co znaczą, ale powtó rzył a je pannom Reed i radził a, ż eby posł ać po panienkę. Panny odkł adał y to z począ tku, ale matka ich tak się zaczę ł a niepokoić i tyle razy powtarzał a „Jane, Jane”, ż e zgodził y się w koń cu. Wczoraj wyjechał em z Gateshead i jeż eli panienka moż e być gotowa, rad bym panienkę zabrać z sobą jutro rano.

- Dobrze, Robercie, bę dę gotowa; zdaje mi się, ż e powinnam pojechać.

- I ja tak myś lę, panienko.

Bessie powiedział a, ż e jest pewna przyjazdu panienki; ale panienka zapewne bę dzie musiał a poprosić o urlop, zanim bę dzie mogł a wyjechać?

- Naturalnie, i zaraz też to uczynię.

I zaprowadziwszy go do hallu sł uż ą cych polecił am go opiece ż ony Johna i Johnowi samemu, a sama poszł am poszukać pana Rochestera.

Nie był o go w dolnych pokojach; nie był o go na podwó rzu, w stajniach, w ogrodzie. Zapytał am panią Fairfax, czy go widział a; tak, zdawał o jej się, ż e gra w bilard z panną Ingram. Poś pieszył am przeto do pokoju bilardowego; dolatywał stamtą d stuk kul i gwar gł osó w; pan Rochester, panna Ingram, obydwie panny Eshton i ich wielbiciele uczestniczyli w grze. Musiał am zdobyć się na trochę odwagi, by przerwać tak interesują cą partię; nie mogą c jednak odwlekać sprawy przybliż ył am się do pana domu stoją cego obok panny Ingram. Gdy podchodził am, panna Ingram obró cił a się i spojrzał a na mnie z gó ry; oczy jej zdawał y się pytać: „Czego tu moż e chcieć to peł zają ce stworzenie? ”, gdy zaś cichym gł osem przemó wił am: „Panie Rochester”, uczynił a ruch, jakby miał a ochotę pokazać mi drzwi.

Pamię tam, jak wyglą dał a w tej chwili, a wyglą dał a wdzię cznie i uderzają co ł adnie: miał a na sobie ranną toaletę z jasnoniebieskiej krepy, bł ę kitny gazowy szalik owinię ty dokoł a gł owy. Był a wielce oż ywiona grą, a podraż niona pycha nie zeszpecił a wyrazu dumnych jej rysó w.

- Czy ta osoba ma do pana interes? - zapytał a pana Rochestera; a wtedy pan Rochester obejrzał się chcą c się przekonać, kto to taki ta „osoba”. Po twarzy jego przemkną ł ciekawy wyraz, jeden z tych jego dziwnych, dwuznacznych wyrazó w, odrzucił kij i wyszedł za mną z pokoju.

- No i có ż, Jane? - zapytał opierają c się o drzwi szkolnego pokoju, któ re zamkną ł za sobą.

- Jeż eli pan ł askaw, chciał abym prosić o pozwolenie wyjazdu na tydzień, a moż e dwa.

- Po co?... Doką d chcesz jechać?

- Odwiedzić chorą osobę, któ ra po mnie przysł ał a.

- Co za chorą osobę?... gdzie ona mieszka?

- W Gateshead, w hrabstwie X.

- W hrabstwie X? To sto mil stą d! Któ ż to być moż e, kto z takiej odległ oś ci przysył a po ludzi i każ e się odwiedzać?

- Nazwisko jej Reed... pani Reed.

- Reed z Gateshead? Był taki Reed z Gateshead, sę dzia.

- To wdowa po nim, proszę pana.

- A co ty masz z nią wspó lnego? Ską d ją znasz?

- Pan Reed był moim wujem, bratem mojej matki.

- Doprawdy? Nigdy mi o tym nie mó wił aś; zawsze mó wił aś, ż e nie masz ż adnych krewnych.

- Ż adnych, któ rzy by się chcieli przyznać do mnie. Wuj Reed umarł, a wdowa po nim wyrzekł a się mnie.

- Dlaczego?

- Ponieważ był am biedna, był am dla niej cię ż arem i nie lubił a mnie.

- Ale Reed pozostawił dzieci?

Musisz mieć kuzynó w. Sir George Lynn mó wił wczoraj o mł odym Reedzie z Gateshead, jednym z najgorszych nicponió w w mieś cie, a Ingram wspomniał o pannie Georgianie Reed, ró wnież z Gateshead, wielce podziwianej pię knoś ci rok czy dwa lata temu w sezonie londyń skim.

- John Reed takż e już nie ż yje, panie Rochester; zrujnował siebie i po czę ś ci swoją rodzinę. Przypuszczają, ż e popeł nił samobó jstwo. Te wiadomoś ci wywarł y takie wraż enie na matce, ż e tknę ł a ją apopleksja.

- I có ż ty jej moż esz zrobić dobrego? To nie ma sensu, Jane!

Nigdy by mi nie przyszł o do gł owy pę dzić sto mil, aż eby odwiedzić starą kobietę, któ ra moż e umrzeć, zanim do niej dojedziesz; a przy tym, powiadasz, ż e się ciebie wyparł a.

- Tak, ale to był o dawno temu i kiedy jej ż ycie inaczej się ukł adał o; nie miał abym spokojnego sumienia, gdybym teraz nie speł nił a jej ż yczenia.

- Jak dł ugo chcesz tam zabawić?

- Jak bę dę mogł a najkró cej.

- Przyrzeknij mi, ż e zabawisz tam tylko tydzień...

- Wolał abym nie dawać sł owa, moż e musiał abym je zł amać.

- W każ dym razie powró cisz; pod ż adnym pozorem nie dasz się u niej zatrzymać na stał e?

- O, nie! Z pewnoś cią powró cę, jeś li wszystko bę dzie dobrze.

- A kto z tobą pojedzie?

Przecież nie pojedziesz sto mil sama?

- Nie, proszę pana, przysł ał a po mnie stangreta.

- Czy to czł owiek godny zaufania?

- O, tak, od dziesię ciu lat sł uż y w tej rodzinie.

Pan Rochester rozmyś lał chwilę.

- Kiedy byś chciał a pojechać?

- Jutro wcześ nie rano, proszę pana.

- No dobrze; bę dziesz potrzebował a pienię dzy; nie moż esz puszczać się w podró ż bez pienię dzy, a przypuszczam, ż e wiele ich nie masz; dotychczas nie wypł acił em ci pensji. Ile też masz cał ego mają tku, Jane?

- zapytał uś miechają c się.

Wycią gnę ł am sakiewkę; chuda był a jej zawartoś ć.

- Pię ć szylingó w, proszę pana.

Wzią ł sakiewkę, wytrzą sną ł sobie cał y skarb na dł oń i ś miał się, jak gdyby jego szczupł oś ć go bawił a. Niebawem wycią gną ł portfel.

- Weź to - rzekł podają c mi banknot.

Był to banknot pię ć dziesię ciofuntowy, a był mi winien tylko pię tnaś cie funtó w.

Powiedział am mu, ż e nie mogę wydać reszty.

- Ja nie chcę reszty; przecież wiesz. Bierz swoją pensję.

Nie chciał am przyją ć wię cej, niż mi się należ ał o. Zmarszczył się zrazu, ale wnet, jak gdyby sobie coś przypomniał, powiedział:

- Sł usznie! Sł usznie! Lepiej ci teraz wszystkiego nie dawać: został abyś tam moż e ze trzy miesią ce, gdybyś miał a cał e pię ć dziesią t funtó w. Oto masz dziesię ć; czy to nie dosyć?

- Tak, panie, ale teraz winien mi pan jeszcze pię ć.

- To wracaj po nie; masz u mnie czterdzieś ci funtó w.

- Panie Rochester, moż e dobrze bę dzie, jeż eli wspomnę panu o jeszcze jednym interesie, skoro mam po temu sposobnoś ć.

- O interesie? Ciekaw jestem usł yszeć o jakim.

- Pan mi to jakby oznajmił, ż e niezadł ugo zamierza się oż enić.

- Prawda, i có ż stą d za wniosek?

- W tym wypadku, proszę pana, Adelka powinna pó jś ć do szkoł y; pan z pewnoś cią uzna tę koniecznoś ć.

- Aż eby ją usuną ć z drogi mojej przyszł ej ż onie, któ ra w przeciwnym razie przeszł aby po niej bez dalszych ceremonii.

Tak, niewą tpliwie to myś l rozsą dna. Adelka, jak mó wisz, musi iś ć do szkoł y, a panna Eyre, naturalnie, musi iś ć prosto do diabł a?

- Niekoniecznie, proszę pana, ale muszę sobie poszukać posady gdzie indziej.

- Czas na to! - zawoł ał zmienionym gł osem i wykrzywiają c twarz zarazem dziwacznie i ś miesznie.

Popatrzył na mnie przez dobrą chwilę.

- A stara pani Reed i panny, jej có rki, bę dą zapewne proszone o wyszukanie ci posady?

- Nie, proszę pana, nie jestem z krewnymi w takich stosunkach, ż eby mnie to upoważ niał o do proszenia ich o jaką ś grzecznoś ć, ale dam ogł oszenie.

- Wejdziesz prę dzej na piramidy egipskie! - mrukną ł. -

Ż ebyś mi się nie waż ył a dawać ogł oszenia! Ż ał uję, ż e nie dał em ci tylko jednego suwerena * zamiast dziesię ciu funtó w. Oddaj mi dziewię ć funtó w, Jane, ja ich potrzebuję.

Zł ota moneta angielska wartoś ci jednego funta.

- I ja ró wnież - odpowiedział am chowają c rę ce z sakiewką za siebie. - Nie mogę się w ż aden sposó b obejś ć bez tych pienię dzy.

- Ską pe stworzonko! - rzekł - odmawia mi, gdy ja proszę o pienią dze! Daj mi pię ć funtó w, Jane!

- Nie dam ani pię ciu szylingó w, proszę pana, ani pię ciu pensó w nawet.

- Pozwó l mi tylko spojrzeć na te pienią dze.

- Nie, proszę pana; nie moż na panu ufać.

- Jane!

- Czego pan sobie ż yczy?

- Przyrzeknij mi coś.

- Przyrzeknę panu wszystko, co są dzę, ż e bę dę mogł a dotrzymać.

- Wię c przyrzeknij mi, ż e nie dasz ogł oszenia i ż e mnie powierzysz wyszukanie ci posady.

Już ja ci ją znajdę.

- Chę tnie to uczynię, jeż eli mi pan w zamian przyrzeknie, ż e ja i Adelka opuś cimy dom, zanim ż ona pań ska do niego wejdzie.

- Bardzo dobrze! bardzo dobrze! Na to mogę ci dać sł owo.

Zatem jedziesz jutro?

- Tak, z samego rana.

- Czy zejdziesz do salonu po obiedzie?

- Nie, proszę pana, muszę się przygotować do drogi.

- Wię c musimy się poż egnać na czas pewien?

- Chyba tak, proszę pana.

- I jakż e to ludzie odprawiają taką poż egnalną ceremonię, Jane?

Naucz mnie, ja nie wiem dobrze.

- Mó wią sobie „do widzenia” albo, jeż eli wolą, uż ywają innego zwrotu.

- Wię c powiedz.

- Do widzenia, tymczasem.

- A co ja mam odpowiedzieć?

- To samo, jeś li pan zechce.

- Do widzenia, tymczasem, panno Eyre; czy to już wszystko?

- Tak.

- Wydaje mi się to ską pe, oschł e i nie po przyjacielsku.

Wolał bym jakoś inaczej; a gdyby tak coś dodać do tego rytuał u?

Gdyby, na przykł ad, doł ą czyć uś cisk dł oni; ale nie... to by mnie takż e nie zadowolił o. Wię c ty mi tylko powiesz „do widzenia”?

- To wystarczy, proszę pana; tyleż ż yczliwoś ci moż na zawrzeć w jednym serdecznym sł owie jak w wielu.

- Zapewne; ale to brzmi sucho i zimno... „Do widzenia”...

„Jak dł ugo on tu bę dzie stać podpierają c plecami drzwi? - zadawał am sobie pytanie. -

Chciał abym zaczą ć się pakować. ”

Tu odezwał się dzwonek obiadowy.

Pan Rochester wyskoczył z pokoju nagle nie dodają c ani sł owa; już go wię cej tego dnia nie widział am, a nazajutrz rano wyjechał am, zanim on wstał jeszcze.

Okoł o pią tej godziny po poł udniu pierwszego maja stanę ł am w Gateshead przed domkiem portiera; wstą pił am tam, zanim się udał am do dworu.

Bardzo tam był o czysto i ł adnie; na oknach wisiał y biał e firaneczki; podł oga bez jednej plamki; przy kominku krata i pogrzebacze aż ś wiecił y czystoś cią, a ogień palił się jasno. Bessie siedział a przy ogniu piastują c swoje najmł odsze dziecko, a mał y Robert z siostrzyczką bawili się spokojnie w ką ciku.

- Chwał a Bogu!... wiedział am, ż e panienka przyjedzie - zawoł ał a pani Lieven widzą c mnie wchodzą cą.

- Tak, Bessie - rzekł am ucał owawszy ją - i mam nadzieję, ż e nie przybywam za pó ź no. Jak się miewa pani Reed?... Ufam, ż e jeszcze ż yje?

- Ż yje i przytomniejsza jest, i spokojniejsza niż poprzednio.

Doktor mó wi, ż e moż e się to jeszcze przecią gną ć z jaki tydzień albo dwa, ale nie spodziewa się, ż eby mogł a ostatecznie wyzdrowieć.

- Czy wspominał a mnie w ostatnich czasach?

- Jeszcze dziś rano mó wił a o panience i wyraż ał a ż yczenie, ż eby panienka przyjechał a, ale teraz ś pi, a przynajmniej spał a dziesię ć minut temu, gdy zachodził am do dworu. Pani pogrą ż ona jest jakby w letargu prawie przez cał e popoł udnie, ale budzi się o szó stej albo sió dmej. Czy zechce panienka odpoczą ć tutaj z godzinkę, a potem ja bym poszł a z panienką do dworu?

W tej chwili wszedł Robert, a Bessie, uł oż ywszy ś pią ce dziecko w koł ysce, poszł a go powitać.

Nastę pnie nalegał a, bym zdję ł a kapelusz i napił a się herbaty, gdyż twierdził a, ż e jestem blada i zmę czona. Rada przyję ł am jej goś cinnoś ć i pozwolił am zdją ć z siebie pł aszcz podró ż ny tak biernie jak niegdyś, gdy dzieckiem bę dą c dawał am jej się rozbierać.

Szybko odż ył y we mnie wspomnienia dawnych czasó w, gdym patrzył a, jak się Bessie krzą ta, jak ustawia na tacy najlepsze filiż anki, jak kraje chleb, przynosi masł o, przypieka grzanki, a wś ró d tego wszystkiego to klapnie, to szturchnie mał ego Roberta albo Jane, jak niegdyś mnie szturchał a. Bessie zachował a ż ywe usposobienie, podobnie jak dawną lekkoś ć ruchó w i dawną urodę.

Gdy już herbata był a gotowa, chciał am przybliż yć się do stoł u; Bessie jednak nie pozwolił a mi się ruszyć.

Rozkazują cym jak dawniej tonem oś wiadczył a, ż e mam siedzieć przy kominku, a ona mi wszystko poda; umieś cił a tedy przede mną mał y okrą gł y stoliczek, na nim filiż ankę i talerz z grzankami, zupeł nie tak jak niegdyś w dziecinnym pokoju, gdy fetował a mnie czasem ś cią gnię tym chył kiem smakoł ykiem. Uś miechnę ł am się i był am jej posł uszna jak za dawnych czasó w.

Bessie był a ciekawa, czy czuję się dobrze w Thornfield Hall i jakiego rodzaju osobą jest pani; gdy jej zaś powiedział am, ż e jest tam tylko pan, dopytywał a, czy to mił y dż entelmen i czy ja go lubię. Powiedział am jej, ż e to mę ż czyzna raczej brzydki, ale prawdziwy dż entelmen; ż e traktuje mnie ż yczliwie i ż e jestem zadowolona. Nastę pnie zaczę ł am jej opisywać wesoł e towarzystwo, któ re ostatnimi czasy bawił o w domu. Bessie sł uchał a tych szczegó ł ó w z zaję ciem.

Na takiej rozmowie godzina szybko zeszł a. Bessie podał a mi kapelusz i okrycie i w jej towarzystwie udał am się do dworu. W jej to przecież towarzystwie prawie dziewię ć lat temu szł am z dworu tą ś cież ką, któ rą teraz szł yś my do dworu. W ciemny, mglisty, zimny poranek styczniowy opuś cił am nieprzyjazny mi dach ze zrozpaczonym i rozgoryczonym sercem, czują c się niejako wyrzutkiem i osobą potę pioną, szł am szukać tej chł odnej przystani w Lowood, tego dalekiego i nieznanego celu. Ten sam nieprzyjazny dach wznosił się oto znó w przede mną; przyszł oś ć moja wcią ż jeszcze był a wą tpliwa, a serce mnie bolał o. Wcią ż jeszcze czuł am się niejako wę drowcem na ziemi; wię cej jednak czuł am ufnoś ci we wł asne sił y, a mniej dojmują cego strachu przed uciskiem. I ró wnież otwarta rana moich krzywd zagoił a się już teraz zupeł nie i zarzewie nienawistnej urazy wygasł o.

- Pó jdzie panienka najpierw do bawialni - oś wiadczył a Bessie, prowadzą c mnie przez hall. -

Mł ode panie tam bę dą.

W chwilę potem już był am w tym pokoju. Każ dy mebel w nim wyglą dał tak samo jak owego ranka, gdy mnie po raz pierwszy przedstawiono panu Brocklehurstowi, nawet zauważ ył am przed kominkiem ten sam dywanik, na któ rym on stał. Wydał o mi się, ż e widzę na pó ł kach z ksią ż kami oba tomy Bewicka o brytyjskich ptakach, na dawnym miejscu, na trzeciej pó ł ce, a tuż nad nimi „Podró ż e Gulliwera” i „Noce arabskie”. Nie zmienił y się martwe przedmioty, lecz to, co ż ył o, zmienił o się nie do poznania.

Ujrzał am przed sobą dwie mł ode osoby: jedną bardzo wysoką, prawie tak wysoką jak panna Ingram, bardzo chudą, o ś niadej twarzy i surowym wyrazie. Był o coś ascetycznego w jej wyglą dzie, a wraż enie to zwię kszał a nadzwyczajna prostota jej gł adkiej, czarnej, weł nianej sukni, krochmalonego pł ó ciennego koł nierzyka, wł osó w sczesanych ze skroni i zakonnicza ozdoba, sznur hebanowych paciorkó w z krzyż em. Był am pewna, ż e to jest Eliza, chociaż mał o podobień stwa do dawnej Elizy odnajdował am w tej wydł uż onej i bezbarwnej twarzy.

Drugą oczywiś cie był a Georgiana, ale nie ta, jaką pamię tał am: wiotkie, subtelne, jedenastoletnie dziewczą tko; teraz miał am przed sobą rozkwitł ą, bardzo peł ną pannę, pię kną jak woskowa lalka, o ł adnych i regularnych rysach, omdlewają cych niebieskich oczach i wiją cych się blond wł osach.

Kolor jej sukni ró wnież był czarny, ale kró j tak ró ż ny od kroju sukni jej siostry - o wiele sutszy i ozdobniejszy.

Wyglą dał a modnie i stylowo, podczas gdy tamta wyglą dał a jak purytanka.

W każ dej z sió str odnalazł am po jednym rysie ich matki - ale tylko po jednym. Chuda i blada starsza có rka miał a po matce twarde, piwne oczy; kwitną ca i peł na mł odsza miał a jej zarys szczę ki i brody, moż e nieco zł agodzony, ale nadają cy jaką ś trudną do opisania twardoś ć twarzy, ską diną d tak zmysł owej i ś wież ej.

Obydwie powstał y, ż eby mnie przywitać, gdym się przybliż ył a; obydwie, zwracają c się do mnie, tytuł ował y mnie „panną Eyre”.

Eliza wygł osił a swoje powitanie kró tkim, urywanym tonem, bez uś miechu, po czym usiadł a z powrotem, wpatrzył a się w ogień i jakby zapomniał a o mnie.

Georgiana do swojego: „Jak się pani miewa? ”, dodał a kilka zdawkowych frazesó w o mojej podró ż y, pogodzie itp., wypowiedzianych nieco przymusowo, przy czym spod oka rzucał a moc spojrzeń. Mierzył a mnie od stó p do gł ó w, przenikają c fał dy mego brą zowego pł aszcza i zatrzymują c się na skromnym przybraniu mego kapelusza. Mł ode panny potrafią niesł ychanie umieję tnie dać komuś do poznania, ż e uważ ają go za „byle kogo”, nie wymawiają c tego wcale sł owami. Pewnym lekceważ eniem w spojrzeniu, chł odem obejś cia, tonem od niechcenia wyraż ają doskonale, co czują, nie popeł niają c wyraź nej niegrzecznoś ci ni sł owem, ni czynem.

Wzgardliwy jednak uś mieszek, skryty czy otwarty, nie miał już teraz nade mną tej wł adzy co niegdyś. Siedzą c z kuzynkami dziwił am się sama, ż e tak swobodnie się czuję wobec zupeł nego ignorowania mnie przez jedną, a na pó ł sarkastycznej grzecznoś ci drugiej. Eliza nie potrafił a mi wyrzą dzić przykroś ci, Georgiana nie mogł a mnie wyprowadzić z ró wnowagi. Bo też o czym innym miał am do myś lenia; w ubiegł ych paru miesią cach obudził y się we mnie uczucia tak potę ż ne, ż e one takich nie mogł y we mnie wywoł ać; moje cierpienia i radoś ci był y ż ywsze i peł niejsze niż uczucia, któ re one mogł y we mnie poruszyć, wię c miny ich i tony pozostawiał y mnie zupeł nie oboję tną.

- Jak się miewa pani Reed? - zapytał am niebawem, patrzą c spokojnie na Georgianę, któ ra uważ ał a za wł aś ciwe ż achną ć się z lekka na to zapytanie zadane wprost, jakby to był o niespodziewanym zbytkiem poufał oś ci z mej strony.

- Pani Reed? Ach! to znaczy mama; czuje się nadzwyczaj marnie; wą tpię, czy pani bę dzie mogł a zobaczyć ją dziś wieczorem.

- Gdyby pani zechciał a - rzekł am - przejś ć na gó rę i powiedzieć matce, ż e przyjechał am, był abym pani bardzo wdzię czna.

Georgiana nieledwie skoczył a i wytrzeszczył a na mnie szeroko niebieskie oczy.

- Wiem, ż e specjalnie ż yczył a sobie widzieć się ze mną - dodał am - a ja nie chciał abym ocią gać się dł uż ej, niż koniecznie potrzeba, z wypeł nieniem jej ż yczenia.

- Mama nie lubi, ż eby jej przeszkadzano wieczorem - zauważ ył a Eliza.

Na to ja wstał am, spokojnie zdję ł am kapdlusz i rę kawiczki, choć nikt mnie o to nie prosił, i powiedział am, ż e pó jdę odszukać Bessie, któ ra zapewne bę dzie w kuchni, i poproszę ją, ż eby się dowiedział a, czy pani Reed chce mnie przyją ć dziś wieczó r, czy nie. Poszł am i odnalazł szy Bessie wysł ał am ją z tym zleceniem; nastę pnie przedsię wzię ł am dalsze kroki.

Dotychczas był o moim zwyczajem unikać w postę powaniu wszelkiego zuchwalstwa; rok temu, gdybym był a doznał a takiego przyję cia, był abym postanowił a zaraz nazajutrz rano opuś cić Gateshead; teraz zrozumiał am, ż e czynią c tak, postą pił abym niedorzecznie. Odbył am tak daleką podró ż, aż eby odwiedzić ciotkę, muszę wię c pozostać u niej, dopó ki nie doczekam się albo poprawy jej zdrowia, albo - ś mierci; z pychą czy gł upotą jej có rek nie mogę się liczyć, muszę się od nich uniezależ nić. Toteż zwró cił am się do gospodyni; poprosił am ją, ż eby mi wskazał a pokó j; powiedział am jej, ż e prawdopodobnie zabawię tu z tydzień albo dwa, i prosił am, ż eby zaniesiono mó j kuferek do mego pokoju, doką d też sama się udał am. Na schodach spotkał am Bessie.

- Pani nie ś pi - rzekł a. -

Powiedział am jej, ż e panienka tu jest; pó jdź my i przekonajmy się, czy pozna panienkę.

Nie potrzeba mi był o pokazywać drogi do dobrze znajomego pokoju; wszakż e niegdyś tak czę sto bywał am tu wzywana, by usł yszeć burę albo otrzymać karę. Wyprzedził am Bessie, cicho otworzył am drzwi. Zasł onię ta lampa stał a na stole, gdyż już się ś ciemniał o. Oto ujrzał am tam, jak dawniej, wielkie ł ó ż ko, toaletę, fotel i podnó ż ek, na któ rym setki razy kazano mi klę kać, by przepraszać za winy nie popeł nione. Obejrzał am się szukają c okiem pewnego znajomego mi ką cika, jak gdybym się spodziewał a, ż e ujrzę postrach dawnych dni: wiszą cą tam ró zgę gotową wyskoczyć, by oć wiczyć moją drż ą cą dł oń albo kurczą cy się ze strachu kark. Zbliż ył am się do ł ó ż ka; rozsunę ł am zasł ony i pochylił am się nad wysoko usł anymi poduszkami.

Dobrze pamię tam twarz pani Reed i chciwie szukał am znajomego obrazu. Jakż e to szczę ś liwie, ż e czas gasi mś ciwe pragnienia i ucisza podszepty wś ciekł oś ci i wstrę tu! Opuś cił am tę kobietę w rozgoryczeniu i nienawiś ci, a wracał am teraz do niej bez innych wzruszeń opró cz litoś ci nad wielkoś cią jej cierpień, silnego pragnienia, by zapomnieć, przebaczyć wszelkie krzywdy - pogodzić się i przyjaź nie uś cisną ć jej dł oń.

Dobrze znana mi twarz był a oto przede mną: surowa, nieubł agana jak zawsze; to samo szczegó lne oko, któ rego spojrzenia nic zmię kczyć nie mogł o, wpatrywał o się we mnie; ta sama nieco podniesiona, wł adcza, despotyczna brew. Jakż e czę sto mierzył o mnie jej oko groź bą i nienawiś cią! Jak odż ywał o wspomnienie strachó w i strapień dziecka, gdy oglą dał am teraz twarde rysy jej twarzy. A jednak nachylił am się i pocał ował am ją; spojrzał a na mnie.

- Czy to Jane Eyre? - zapytał a.

- Tak, to ja, ciociu. Jak się droga ciocia miewa?

Ś lubował am niegdyś, ż e jej już nigdy nie nazwę ciocią; pomyś lał am, ż e to nie grzech poniechać tego ś lubu i zł amać go teraz. Palce moje uję ł y jej rę kę leż ą cą na koł drze; gdyby był a ż yczliwie uś cisnę ł a moją rę kę, był abym w tej chwili doznał a prawdziwej przyjemnoś ci. Ale niewraż liwe natury nieprę dko ł agodnieją, a wrodzona antypatia nieł atwo daje się wykorzenić.

Pani Reed usunę ł a rę kę i odwracają c twarz ode mnie zauważ ył a, ż e gorą co jest tej nocy. I znowu popatrzył a na mnie z tak lodowatym chł odem, ż e poczuł am od razu, iż zdanie jej o mnie i uczucia dla mnie są nie zmienione i niezmienne. Poznał am po jej kamiennych oczach, niedostę pnych dla czuł oś ci, nie mię kną cych w ł zach, ż e postanowił a do koń ca uważ ać mnie za istotę z gruntu zł ą - ponieważ myś l o mojej dobroci nie sprawił aby jej szlachetnej przyjemnoś ci, a tylko wzbudził aby przykroś ć i zawstydzenie.

Zabolał o mnie to, a potem rozgniewał o; w koń cu obudził o się we mnie postanowienie zapanowania nad nią wbrew jej naturze i wbrew jej woli. Ł zy cisnę ł y mi się do oczu jak w latach dzieciń stwa; powstrzymał am je. Przysunę ł am sobie krzesł o i siadł am w gł owach ł ó ż ka; nachylił am się nad poduszką.

- Ciocia posł ał a po mnie - powiedział am - i oto jestem; mam zamiar pozostać tu, aż się przekonam, ż e zdrowie cioci się poprawia.

- Ach, naturalnie. Czy widział aś się z moimi có rkami?

- Owszem.

- Dobrze; wię c powiedz im, ż e ż yczę sobie, byś tu pozostał a, dopó ki nie bę dę mogł a pomó wić z tobą o pewnych rzeczach, na któ rych mi zależ y; dziś wieczorem już za pó ź no i trudno mi je sobie przypomnieć. Ale był o coś, co chciał am powiedzieć... niech się zastanowię...

Bł ę dny wzrok i zmieniona wymowa ś wiadczył y, jakiemu rozstrojowi uległ silny jej niegdyś organizm. Krę cą c się niespokojnie, poprawiał a koł drę na sobie. Ł okieć mó j, oparty o brzeg ł ó ż ka, przypadkiem ją przytrzymywał; to ją od razu zirytował o.

- Podnieś się! - rzekł a - czemu mnie draż nisz przytrzymują c koł drę? Czyś ty Jane Eyre?

- Tak, jestem Jane Eyre.

- Wię cej kł opotu miał am z tym dzieckiem, niż by ktokolwiek uwierzył. Taki cię ż ar na mnie zwalić... i tyle utrapienia, co ona mi sprawiał a, co dzień, co godzina, tym swoim niezrozumiał ym usposobieniem i tymi nagł ymi wybuchami gniewu, a bezustannym i nienaturalnym ś ledzeniem każ dego mojego ruchu!

Doprawdy, przecież ta dziewczyna przemawiał a raz do mnie zupeł nie jak wariatka albo jak sam szatan - ż adne dziecko nigdy tak nie przemawiał o i nie wyglą dał o jak ona; rada był am, kiedy jej się pozbył am z domu. Co oni z nią zrobili w Lowood? Zaraza tam wybuchł a i wiele uczennic zmarł o; a ona nie umarł a. Ale ja powiedział am, ż e umarł a; ż ał uję, ż e nie umarł a!

- Dziwne ż yczenie, pani Reed; dlaczego jej pani tak nienawidzi?

- Nigdy nie lubił am jej matki, gdyż był a to jedyna siostra mojego mę ż a i bardzo przez niego kochana. Gdy rodzina wypierał a się jej z powodu mezaliansu, on się temu sprzeciwiał, a gdy przyszł a wiadomoś ć o jej ś mierci, pł akał jak gł uptas. Uparł się posł ać po dziecko, chociaż go bł agał am, ż eby je raczej oddał na mamki i pł acił za jego utrzymanie.

Znienawidził am je od pierwszego wejrzenia - chorowite, piszczą ce, skamlą ce stworzenie!

Kwilił o to w koł ysce jak noc dł uga, nie krzyczą c zdrowo i gł oś no jak każ de inne dziecko, ale popiskują c i poję kują c...

Mą ż litował się nad nim; nieraz je niań czył i roztkliwiał się nad nim wię cej niż kiedykolwiek nad wł asnymi dzieć mi w tym wieku. Starał się usposobić moje dzieci przyjaź nie do tej mał ej ż ebraczki, ale kochaneczki nie mogł y jej znieś ć, a on się gniewał na nie, gdy okazywał y jej antypatię. W ostatniej chorobie kazał sobie wcią ż dzieciaka przynosić do ł ó ż ka, a na godzinę przed ś miercią wymó gł na mnie uroczyste przyrzeczenie, ż e bę dę chował a i zatrzymam to stworzenie. Ró wnie chę tnie dał abym sobie narzucić bę bna nę dzarki z przytuł ku, ale on był sł aby, sł aby z natury...

John nie jest ani trochę podobny do ojca, i to mnie cieszy; wdał się we mnie i moich braci...

John to wykapany Gibson. Och, jakż e bym chciał a, ż eby przestał mnie drę czyć listami o pienią dze! Nie mam już pienię dzy... nic mu nie mogę dać: popadamy w biedę. Muszę odprawić poł owę sł uż by i zamkną ć czę ś ć domu... albo dom wynają ć.

Nigdy się na to nie potrafię zdobyć... ale jakż e mamy dalej cią gną ć? Dwie trzecie moich dochodó w idzie na opł acenie procentó w od dł ugó w. John strasznie gra i zawsze przegrywa, biedny chł opak!

Lichwiarze go napastują; John podupadł, zmarniał, wyglą da okropnie; wstydzę się za niego, gdy go widzę!

Podniecał a się coraz bardziej.

- Moż e ja bym lepiej teraz poszł a - zwró cił am się do Bessie, stoją cej po drugiej stronie ł ó ż ka.

- Moż e był oby lepiej, panienko. Pani czę sto w ten sposó b mó wi ku nocy; rano bywa spokojniejsza.

Podniosł am się.

- NIe odchodź! - zawoł ał a pani Reed - jeszcze coś chciał am powiedzieć. John mi grozi... cią gle mi grozi... swoją ś miercią albo moją; i czę sto ś ni mi się, ż e go widzę na katafalku z wielką raną na szyi albo z twarzą opuchł ą, zsiniał ą.

Przyszł a na mnie cię ż ka godzina: straszne mam zmartwienie. Co mam zrobić? Ską d mam wzią ć pienią dze?

Bessie usił ował a teraz ją nakł onić do zaż ycia proszku nasennego; chora z trudem dał a się namó wić. Niebawem jednak uspokoił a się i zapadł a w stan pó ł senny. Wtedy wyszł am z pokoju.

Upł ynę ł o wię cej niż dziesię ć dni, zanim przyszł o znó w mię dzy nami do rozmowy. Pani Reed w dalszym cią gu majaczył a albo zapadał a w letarg, a lekarz zabraniał wszystkiego, co by w przykry sposó b mogł o ją podniecać. Ja tymczasem radził am sobie, jak mogł am, z Georgianą i Elizą. Bardzo był y, co prawda, z począ tku zimne. Eliza potrafił a przesiedzieć pó ł dnia szyją c, czytają c lub piszą c i nie odezwać się prawie wcale do mnie ani do siostry. Georgiana potrafił a godzinami droczyć się z kanarkiem nie zwracają c na mnie uwagi. Ja jednak postanowił am okazać, ż e nie potrzebuję, ż eby się mną ktoś zajmował albo mnie bawił; przywiozł am z sobą materiał y rysunkowe i te mi posł uż ył y do zabicia czasu.

Zaopatrzona w pudł o z oł ó wkami i kilka arkuszy papieru, siadał am opodal nich pod oknem i zajmował am się szkicowaniem fantazyjnych winietek przedstawiają cych jakieś sceny, któ re mi się przypadkowo kształ tował y w kalejdoskopie wyobraź ni: to kawał ek morza mię dzy dwiema skał ami, to wschodzą cy księ ż yc i okrę t przesuwają cy się przez jego tarczę, to ł an trzcin i sitowia z wynurzają cą się spoś ró d nich gł ową najady, uwień czoną kwiatami lotosu, to znó w krasnoludka siedzą cego w ptasim gnieź dzie pod gał ę zią kwitną cego gł ogu.

Pewnego ranka zaczę ł am szkicować twarz: co to za twarz bę dzie, sama nie wiedział am.

Wzię ł am mię kki czarny oł ó wek, zatemperował am go na grubo i zaczę ł am pracować. Niebawem nakreś lił am na papierze szerokie i wypukł e czoł o oraz kwadratowy zarys podbró dka. Z przyjemnoś cią oglą dał am kontury tej twarzy i szybko zaczę ł am uzupeł niać jej rysy. Pod takim czoł em trzeba dać silnie zaznaczone, prosto biegną ce brwi; a potem, naturalnie, wyraź nie okreś lony nos o prostym mostku i peł nych nozdrzach; dalej ruchliwe usta, bynajmniej nie mał e; nastę pnie silną brodę, z wyraź nym doł kiem w ś rodku; oczywiś cie należ ał o tu jeszcze dodeać czarne bokobrody i wł osy bujnie nastrzę pione nad skroniami, falują ce nad czoł em.

A teraz oczy: pozostawił am je na sam koniec, ponieważ wymagał y jak najstaranniejszej pracy.

Narysował am je wielkie, nadał am im dobry kształ t, o rzę sach dł ugich i ciemnych, o wielkich, bł yszczą cych ź renicach. „Dobrze, a jednak niezupeł nie! - pomyś lał am oceniają c cał oś ć - potrzeba im wię cej sił y i wię cej ż ycia. ” Toteż pogł ę bił am cienie, aż eby blask tych oczu zabł ysł jaś niej... kilka trafnych dotknię ć oł ó wka pomyś lnie dopeł nił o dzieł a. I otó ż miał am przed sobą twarz przyjaciela; có ż wię c mogł o mi to szkodzić, ż e te panny odwracał y się tył em do mnie? Patrzył am na mó j obrazek; uś miechał am się do tej ż ywej podobizny; był am cał a przeję ta i zadowolona.

- Czy to portret kogoś znajomego? - zapytał a Eliza, któ ra przybliż ył a się nie zauważ ona przeze mnie.

Odpowiedział am, ż e to taka fantazyjna gł owa, i szybko wsunę ł am rysunek pod inne papiery. Skł amał am, rzecz prosta: był a to bardzo wierna podobizna pana Rochestera. Ale có ż to ją obchodził o albo kogokolwiek opró cz mnie jednej?

Georgiana też przysunę ł a się, ż eby popatrzeć. Inne rysunki podobał y jej się bardzo, ale o tym wyraził a się, ż e to „brzydki mę ż czyzna”. Zaimponował a im moja umieję tnoś ć. Ofiarował am się naszkicować ich portreciki i obie kolejno pozował y mi do szkicu. Wtedy Georgiana wydobył a swó j album. Obiecał am, ż e jej wymaluję do albumu obrazek akwarelą; to ją od razu wprawił o w dobry humor. Zaproponował a mi spacer po ogrodzie. Nie upł ynę ł y dwie godziny, a już był yś my pogrą ż one w poufnej rozmowie: uszczę ś liwił a mnie opisem ś wietnej zimy spę dzonej przez nią dwa sezony temu w Londynie, opisem podziwu, któ ry tam wzbudzał a, uprzejmoś ci, jakich był a celem; nie poską pił a mi nawet wzmianek o utytuł owanym wielbicielu, jakiego tam zdobył a. Po poł udniu i wieczorem wzmianki te został y uzupeł nione.

Wysł uchał am sprawozdania z ró ż nych rozmó w, ró ż nych scen sentymentalnych: sł owem, Georgiana dnia tego zaimprowizował a dla mnie cał y tom romansu z ż ycia modnego ś wiata. Zwierzenia takie powtarzał y się odtą d codziennie; toczył y się zawsze dokoł a tego samego tematu; jej mił oś ci i jej ż aló w. Rzecz dziwna, ż e ani razu nie wspomniał a o chorobie matki ani o ś mierci brata, ani o obecnym posę pnym stanie interesó w rodziny. Duszę jej cał ą pochł aniał y wspomnienia minionych zabaw i wesoł oś ci oraz pragnienie dalszych rozrywek w przyszł oś ci. W pokoju matki spę dzał a jedynie okoł o pię ciu minut dziennie.

Eliza mó wił a niewiele; widocznie nie miał a czasu na rozmowę. Nigdy nie widział am aktywniejszej osoby; jednakż e trudno był o powiedzieć, co wł aś ciwie robił a, a raczej trudno był o dopatrzyć się wynikó w jej pracowitoś ci.

Zrywał a się bardzo wcześ nie. Nie wiem, czym się zajmował a przed ś niadaniem, ale po ś niadaniu dzielił a sobie czas na regularne odstę py i każ da godzina miał a wyznaczone zadanie. Trzy razy dziennie wczytywał a się w ksią ż eczkę, któ ra, jak się przekonał am, był a modlitewnikiem. Zapytał am ją raz, co ją tak bardzo w tej ksią ż eczce pocią ga; odpowiedział a, ż e „Rubryka”, czyli przepisy dotyczą ce naboż eń stwa. Trzy godziny przeznaczał a na haftowanie zł otymi nić mi brzegó w kwadratowego kawał ka karmazynowego sukna, tak wielkiego, ż e starczył oby go na dywan. Na moje zapytanie, do czego to ma sł uż yć, odpowiedział a, ż e jest to nakrycie na oł tarz do nowego koś cioł a w pobliż u Gateshead.

Dwie godziny poś wię cał a na pisanie dziennika; przez dwie pracował a samotnie w ogrodzie warzywnym, a jednej uż ywał a na regulowanie rachunkó w. Robił a wraż enie osoby nie potrzebują cej ani towarzystwa, ani rozmowy.

Są dzę, ż e był a po swojemu szczę ś liwa: ta rutyna wystarczał a jej najzupeł niej, a nic tak jej nie mogł o dokuczyć jak drobne wypadki krzyż ują ce ten uregulowany tryb ż ycia.

Powiedział a mi pewnego wieczoru, gdy był a rozmowniej usposobiona, ż e zachowanie się JOhna i zagraż ają ca im ruina był y dla niej ź ró dł em gł ę bokiego strapienia, ale ż e już teraz uspokoił a się i powzię ł a postanowienie. Wł asny mają tek postarał a się zabezpieczyć; a po ś mierci matki - jest zupeł nie nieprawdopodobne, zauważ ył a spokojnie, by matka mogł a wyzdrowieć albo utrzymać się przy ż yciu czas dł uż szy - miał a zamiar wykonać dawno upragniony zamiar: poszukać schronienia, gdzie by nic nie mą cił o punktualnych zwyczajó w i gdzie bezpieczna zapora odgradzał aby ją od lekkomyś lnego ś wiata.

Zapytał am, czy towarzyszył aby jej tam Georgiana.

- Oczywiś cie, ż e nie - odrzekł a. Z Georgianą nie miał a nic wspó lnego; tak był o zawsze.

Za nic w ś wiecie nie obcią ż ył aby się jej towarzystwem. Georgiana powinna pó jś ć swoją drogą, a ona pó jdzie swoją.

Georgiana, o ile nie wylewał a swych zwierzeń przede mną, spę dzał a czas przeważ nie leż ą c na kanapie, skarż ą c się na nudy w domu i wzdychają c raz po raz, by ciotka jej, pani Gibson, zaprosił a ją do miasta. „O tyle był oby lepiej - mawiał a - gdybym się mogł a na miesią c albo dwa usuną ć z domu, aż bę dzie po wszystkim. ” Nie pytał am jej, co rozumie przez to „aż bę dzie po wszystkim”, ale są dzę, ż e miał a na myś li spodziewany zgon matki i posę pną ceremonię pogrzebową.

Eliza na ogó ł nie zwracał a uwagi na pró ż niacze niedoł ę stwo i utyskiwania siostry; raz wszakż e, odł oż ywszy ksią ż eczkę rachunkową na bok i rozwijają c swó j haft, wycię ł a jej nagle taką reprymendę:

- Georgiano, pró ż niejsze i gł upsze od ciebie stworzenie z pewnoś cią nigdy nie chodził o po ś wiecie. Nie powinnaś się był a urodzić, gdyż nie umiesz spoż ytkować ż ycia. Zamiast ż yć dla samej siebie, w sobie i z sobą, jak każ dy rozumny czł owiek powinien, ty tylko szukasz, do czyjej sił y mogł abyś przyczepić swoją sł aboś ć. A jeż eli nie znajdujesz nikogo, kto by był gotó w wzią ć na siebie cię ż ar takiej tł ustej, sł abej, pustej, niezdarnej istoty, krzyczysz, ż e cię maltretują, zaniedbują, ż eś nieszczę ś liwa. Przy tym ż ycie musi być dla ciebie szeregiem cią gł ych zmian i podniecają cych wraż eń, inaczej ś wiat, wedle ciebie, to wię zienie; chcesz, by cię podziwiano, by cię uwielbiano, by ci pochlebiano; potrzeba ci muzyki, tań ca, towarzystwa, bez tego nudzisz się, tę sknisz, zamierasz. Czyż nie masz doś ć rozumu, ż eby obmyś lić sobie sposó b ż ycia, któ ry by cię uniezależ nił od czyjejś pomocy, od czyjejś woli poza twoją wł asną? Weź jeden dzień, podziel go na czę ś ci, każ dej jego czę ś ci wyznacz zadanie, nie pozostawiaj wolnych i nie zaję tych kwadransó w, dziesię ciu, pię ciu minut, wypeł nij sobie cał y czas; każ dą robotę z kolei wykonaj systematycznie, ś ciś le i dokł adnie. Dzień ci upł ynie, zanim się spostrzeż esz, ż e się zaczą ł, a nikomu nie bę dziesz zawdzię czał a, ż e ci dopomó gł przebyć choć by jedną zbę dną chwilę. Nie bę dziesz potrzebował a szukać niczyjego towarzystwa, rozmowy, sympatii, wzglę dnoś ci; sł owem, bę dziesz ż ył a tak, jak powinna ż yć istota niezależ na. Przyjmij tę radę, pierwszą i ostatnią, jaką ci daję, a wtedy nie bę dziesz potrzebował a ani mnie, ani nikogo innego, cokolwiek by się stał o. Nie chcesz? Ż yj dalej jak dotą d, wiecznie czegoś pragną c, utyskują c i pró ż nują c, a bę dziesz musiał a znieś ć nastę pstwa swej gł upoty, choć by był y najprzykrzejsze i trudne do zniesienia. I to ci mó wię wyraź niej; sł uchaj, gdyż chociaż powtarzać tego nie bę dę, stanowczo wedle tego postą pię: po ś mierci naszej matki ja umywam rę ce co do ciebie; z chwilą gdy trumnę jej wyniosą do podziemi koś cielnych, mię dzy tobą a mną nastą pi rozbrat, jak gdybyś my się nigdy nie znał y.

Nie wyobraż aj sobie, ż e ponieważ przypadkiem urodził yś my się z tych samych rodzicó w, ja zniosę, byś ty się przyczepił a do mnie jakimś urojonym prawem. I to ci mogę powiedzieć: gdyby cał a ludzkoś ć, z wyją tkiem nas dwó ch, został a zniesiona ze ś wiata, jeszcze bym cię zostawił a samą w starym ś wiecie, a sama podą ż ył a ku nowemu.

Zamilkł a.

- Niepotrzebnie trudził aś się wygł aszaniem tej tyrady - odpowiedział a Georgiana. - Wszyscy wiedzą, ż e nie ma na cał ym ś wiecie samolubniejszej od ciebie istoty bez serca; a ja wiem, jak ty mnie nienawidzisz, miał am już pró bę tego w tym, jak mi podstawił aś nogę w sprawie lorda Edwina Vere: nie mogł aś znieś ć, bym się wzniosł a wyż ej od ciebie, bym miał a tytuł, bym był a przyjmowana w koł ach, gdzie ty byś się nie ś miał a pokazać; toteż postą pił aś jak szpieg i donosiciel i zrujnował aś moje widoki na zawsze.

Tu Georgiana wycią gnę ł a chusteczkę i przez nastę pną godzinę wycierał a nos; Eliza zaś siedział a zimna, niewzruszona i pilnie zapracowana.

Niektó rzy ludzie mają w pogardzie szczere, ciepł e uczucia. Ale oto miał am przed sobą dwie istoty pozbawione takiego uczucia. Jedna stał a się nieznoś nie cierpka, druga budził a niesmak. Uczucie nie sł uchają ce rozsą dku jest wodnistym napojem; lecz rozsą dek nie poskromiony uczuciem staje się ką skiem tak gorzkim i twardym, ż e czł owiek nie moż e go przeł kną ć.

Był o dż dż yste i wietrzne popoł udnie. Georgiana zasnę ł a na kanapie czytają c romans; Eliza poszł a na jakieś naboż eń stwo w nowym koś ciele, gdyż w sprawach religii był a surową formalistką: ż adna niepogoda nie powstrzymywał a jej od punktualnego speł niania dewocyjnych praktyk. W pogodę i sł otę chodził a do koś cioł a trzykrotnie co niedzielę, a w dnie powszednie - ilekroć odmawiano publicznie modlitwy.

Pomyś lał am, ż e pó jdę na gó rę i przekonam się, jak się miewa umierają ca, któ ra leż ał a tam prawie opuszczona; nawet sł uż ą ce tylko niekiedy przypominał y sobie o jej istnieniu; wynaję ta pielę gniarka, któ rą się nikt nie zajmował, wymykał a się z pokoju, gdy tylko mogł a. Bessie pozostał a bierna; miał a jednak wł asną rodzinę i tylko czasem mogł a przychodzić do dworu. Nie zastał am, jak się tego spodziewał am, nikogo w pokoju chorej; pielę gniarki nie był o; chora leż ał a spokojnie jak w letargu; sina jej twarz zapadł a w poduszki; ogień na kominku dogasał. Doł oż ył am wę gla, poprawił am posł anie ł ó ż ka, popatrzył am chwilę na tę, któ ra teraz patrzeć na mnie nie mogł a, a potem odeszł am do okna. Deszcz bił silnie o szyby, wiatr szarpał gwał townie. „Tu oto - pomyś lał am - leż y ludzka istota, dla któ rej niebawem walki ziemskich ż ywioł ó w bę dą niczym.

Doką d poleci ten duch walczą cy teraz o wyzwolenie z cielesnej powł oki, gdy się nareszcie wyswobodzi? ”

Rozmyś lają c nad wielką tajemnicą, przypomniał am sobie Helenę Burns, jej przedś miertne sł owa, jej wiarę, jej teorię o ró wnoś ci dusz bezcielesnych.

Wcią ż jeszcze nasł uchiwał am w myś li jej dobrze pamię tnego mi gł osu, wcią ż jeszcze uprzytomniał am sobie jej blady, uduchowiony wyglą d, jej wymizerowaną twarz i nieziemskie spojrzenie, gdy leż ał a spokojnie na ś miertelnym posł aniu i szeptał a o swej tę sknocie do niebieskiego Ojca - gdy wtem sł aby gł os odezwał się z ł ó ż ka poza mną:

- Kto tu jest?

Wiedział am, ż e pani Reed już od szeregu dni zaniemó wił a.

Czyż by wracał a do ż ycia?

Podeszł am do niej.

- To ja, ciociu.

- Kto taki... „Ja”? - odpowiedział a. - Kto ty jesteś?

- i spojrzał a na mnie zdziwiona i jakby przestraszona, ale wcią ż jeszcze przytomna. - Ty mi jesteś zupeł nie obca... gdzie Bessie?

- U siebie w domu, ciociu.

- „Ciociu”? - powtó rzył a. -

Kto mnie nazywa ciocią? Nie jesteś ż adną z Gibsonó w; a jednak ja ciebie znam: ta twarz... te oczy i czoł o... to wszystko jest mi dobrze znajome; jesteś podobna... tak, jesteś podobna do Jane Eyre!

NIe odpowiedział am nic: bał am się wywoł ać wstrzą sają ce wraż enie, gdybym oś wiadczył a, kim jestem.

- Tak - zaczę ł a chora znowu - lę kam się, ż e to pomył ka; myś li mnie ł udzą. Pragnę ł am zobaczyć Jane Eyre i wyobraż ał am sobie podobień stwo tam, gdzie go nie ma, zresztą przez osiem lat ona tak się musiał a zmienić.

Teraz ja bardzo ostroż nie zapewnił am ją, ż e jestem wł aś nie tą osobą, za któ rą mnie bierze i któ rą pragnie zobaczyć, a widzą c, ż e mnie rozumie i jest zupeł nie przytomna, wytł umaczył am, ż e Bessie wysł ał a po mnie mę ż a do Thornfield.

- Wiem, ż e jestem bardzo chora - powiedział a po chwili. - Kilka minut temu chciał am się obró cić, ale widzę, ż e nie mam ż adnej wł adzy w czł onkach. Moż e i lepiej, ż ebym zrzucił a cię ż ar z serca, zanim umrę; to, co sobie mał o waż ymy, dopó ki zdrowie nam sł uż y, cię ż y bardzo w takiej godzinie jak obecna dla mnie.

Czy jest tutaj pielę gniarka?

Albo czy jest tutaj w pokoju ktoś wię cej opró cz ciebie?

Zapewnił am ją, ż e jesteś my same.

- Otó ż ja ciebie dwa razy skrzywdził am, czego teraz ż ał uję. Raz, ł amią c obietnicę daną mę ż owi, ż e wychowam cię jak wł asne dziecko; po raz drugi...

- tu przerwał a - ostatecznie to moż e nie ma wielkiego znaczenia - szepnę ł a sama do siebie. - A zresztą, moż e wyzdrowieję... a tak się przed nią upokarzać to rzecz przykra.

Usił ował a poruszyć się na ł ó ż ku, ale daremnie. Zmienił a się na twarzy; tarhnę ł o nią widocznie jakieś wewnę trzne poczucie, moż e zwiastun bliskiego koń ca.

- Ostatecznie muszę przejś ć przez to. Wiecznoś ć przede mną.

Trzeba jej to powiedzieć... Idź do mojego biureczka, otwó rz je i wyjmij list, któ ry tam zobaczysz.

Posł uchał am jej wskazó wki.

- Przeczytaj ten list - powiedział a.

List był kró tki; brzmiał:

Pani, Proszę o ł askawe przysł anie mi adresu mojej bratanicy Jane Eyre i o doniesienie mi, jak ona się miewa. Mam zamiar napisać do niej wkró tce i prosić, ż eby przyjechał a do mnie na Maderę.

Opatrznoś ć bł ogosł awił a mojej pracy i pozwolił a uzbierać mają tek, a ponieważ jestem bezż enny i bezdzietny, pragnę zaadoptować bratanicę za ż ycia i uczynić ją spadkobierczynią mego mają tku po ś mierci.

Z wysokim poważ aniem John Eyre, Madera.

Data był a sprzed trzech lat.

- Dlaczego ja się nigdy o tym liś cie nie dowiedział am? - zapytał am.

- Ponieważ nie cierpiał am cię zbyt silnie, by przył oż yć rę kę do zapewnienia ci dobrobytu. Nie mogł am zapomnieć o twoim postę powaniu wzglę dem mnie, Jane; o tej furii, z jaką niegdyś rzucił aś się na mnie; o tym tonie, jakim oś wiadczył aś, ż e nienawidzisz mnie jak nikogo na ś wiecie; nie mogł am zapomnieć tego niedziecinnego spojrzenia i gł osu, jakim twierdził aś, ż e wstrę tna ci jest sama myś l o mnie, i dowodził aś, ż e obchodził am się z tobą z bezlitosnym okrucień stwem. NIe mogł am zapomnieć wł asnych uczuć, gdy się tak zerwał aś i wylewał aś jad swojej duszy; bał am się wtedy i miał am wraż enie, jak gdyby zwierzę, któ re uderzył am albo popchnę ł am, spojrzał o na mnie ludzkimi oczami i przeklinał o mnie ludzkim gł osem... Podaj mi trochę wody!

Ach, ś piesz się!

- Droga ciociu - rzekł am podają c jej wodę - nie myś l już o tym wszystkim, usuń te wspomnienia z duszy. Wybacz mi moje namię tne uniesienia; był am dzieckiem wtedy; osiem, dziewię ć lat minę ł o od tego czasu!

NIe zważ ał a na to, co mó wił am; ale napiwszy się wody i odetchną wszy mó wił a dalej:

- Mó wię ci, ż e nie mogł am tego zapomnieć. I zemś cił am się; ś cierpieć nie mogł am, ż eby ciebie stryj adoptował, ż ebyś ty miał a dojś ć do wygó d i dostatku.

Napisał am do niego; powiedział am, iż ż ał uję, ż e spotka go zawó d, ale Jane Eyre nie ż yje; umarł a na tyfus w Lowood. Teraz ty postą p, jak zechcesz; napisz, zaprzecz mojemu twierdzeniu, oskarż mnie o kł amstwo, jeś li ci się podoba.

Urodził aś się na moje udrę czenie; ostatnie moje godziny zatruwa mę ka wspomnienia o czynie, któ rego, gdyby nie ty, nigdy bym nie był a popeł nił a.

- Gdyby tylko ciocia mogł a już o tym nie myś leć, gdyby mogł a odnieś ć się do mnie z dobrocią i przebaczeniem!

- Masz bardzo zł y charakter - powiedział a - i taki, ż e go do dziś dnia nie mogę zrozumieć; jakim sposobem przez dziewię ć lat mogł aś cierpliwie i spokojnie znosić surowe traktowanie, a potem w dziesią tym wybuchną ć tak wś ciekle i tak gwał townie, tego nigdy nie zrozumiem.

- Mó j charakter nie jest taki zł y, jak ciocia sobie wyobraż a; jestem gwał towna, ale nie mś ciwa. Wiele razy jako mał e dziecko bardzo pragnę ł am kochać ciocię, gdyby mi ciocia tylko był a pozwolił a; a i teraz gorą co pragnę, byś my się pogodził y.

Niech mnie ciocia pocał uje.

Przybliż ył am twarz do jej ust; nie chciał a jej dotkną ć.

Powiedział a, ż e jej duszno, gdy się nachylam nad ł ó ż kiem, i ponownie zaż ą dał a wody. Gdym ją znó w poł oż ył a, bowiem uniosł am ją i podtrzymywał am ramieniem, podczas gdy pił a, uję ł am jej lodowatą i spoconą rę kę; sł abe palce jednakż e cofnę ł y się przed moim dotknię ciem, a mgł ą zachodzą ce oczy unikał y mego wzroku.

- Niechż e mnie ciocia kocha czy nienawidzi - powiedział am wreszcie - ja cioci z serca przebaczam; niech Bó g jej przebaczy i przywró ci spokó j.

Biedna, cierpią ca kobieta! za pó ź no jej był o zdobyć się na zmianę dotychczasowego myś lenia i odczuwania: za ż ycia nienawidził a mnie zawsze, w godzinę ś mierci nie umiał a z tej nienawiś ci się otrzą sną ć.

Weszł a teraz pielę gniarka, a za nią Bessie. Pozostał am jeszcze godzinę w nadziei, ż e doczekam się jakiejś oznaki ż yczliwoś ci. Pró ż na to był a nadzieja. Chora szybko zapadał a w odrę twienie; nie oprzytomniał a wię cej; o dwunastej w nocy skonał a. Nie był am obecna, by zamkną ć jej oczy, nie był a też obecna ż adna z jej có rek.

Powiedziano nam nazajutrz rano, ż e już jest po wszystkim. Już ją tymczasem ubrano i wystawiono.

Poszł yś my do niej z Elizą.

Georgiana, któ ra uderzył a w gł oś ny pł acz, oś wiadczył a, ż e nie odważ y się pó jś ć. Oto leż ał a przed nami Sara Reed, silna i czynna niegdyś, teraz sztywna i spokojna; twarde jej oko krył a zimna powieka; na czole i wyrazistych rysach leż ał o jeszcze teraz pię tno jej nieubł aganej duszy. Dziwnym i uroczystym przedmiotem był y dla mnie te zwł oki. Patrzył am na nie przeję ta posę pnym smutkiem i przykroś cią: nie budził y ż adnych uczuć ł agodnych, rzewnych, litosnych lub osł odzonych nadzieją, lecz jedynie draż nią cą mę kę na myś l o jej cierpieniach, nie o mojej stracie, i posę pną grozę bez ł ez wobec okropnoś ci takiej ś mierci.

Eliza spokojnie przypatrywał a się matce. Po kilkuminutowym milczeniu zauważ ył a:

- Z jej organizmem moż na był o doż yć pó ź nej staroś ci; ż ycie jej skró cił y zmartwienia.

A wtedy chwilowy skurcz przebiegł po ustach Elizy; gdy przeminą ł, odwró cił a się i wyszł a z pokoju, a ja za nią.

Ż adna z nas nie uronił a ani jednej ł zy.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.