|
|||
Rozdział XIXWszedł szy do biblioteki ujrzał am Sybillę - jeś li to był a Sybilla - siedzą cą spokojnie i wygodnie na fotelu przy kominku. Miał a na sobie czerwony pł aszcz i czarny kapelusz cygań ski o szerokim rondzie, spuszczonym na twarz na kształ t budki zawią zanej pod brodą pasiastą chustką. Zgaszona ś wieca stał a na stole. Cyganka chylił a się nad ogniem i przy ś wietle pł omieni zdawał a się czytać w mał ej czarnej ksią ż eczce podobnej do modlitewnika; czytają c mruczał a pó ł gł osem wyrazy, jak to czyni wiele starszych kobiet. Nie zaraz przestał a, chociaż weszł am; zdawał o się, ż e chce doczytać do koń ca ustę pu. Stanę ł am na dywaniku i grzał am sobie rę ce, gdyż zzię bł am w salonie. Czuł am się tak spokojna jak zazwyczaj; w powierzchownoś ci Cyganki nie był o nic niepokoją cego. Zamknę ł a ksią ż kę i powoli podniosł a oczy; opuszczone rondo kapelusza czę ś ciowo zasł aniał o jej twarz; mogł am jednakż e dojrzeć, gdy ją podniosł a, ż e jest to twarz szczegó lna. Cał a był a brunatna i czarna; kosmyki koł tuna sterczał y spod biał ej przepaski obejmują cej jej podbró dek i zakrywają cej poł owę policzkó w czy raczej szczę k; skierował a ś miał e spojrzenie prosto na mnie. - Tak wię c, panienko, chcesz, ż ebym ci wywró ż ył a przyszł oś ć? - przemó wił a gł osem ró wnie stanowczym jak jej spojrzenie, ró wnie szorstkim, jak jej rysy. - NIe dbam o to, matko; moż ecie mó wić, jeś li wam się podoba; ale ostrzegam was, ż e nie wierzę. - Zuchwalstwo przemawia przez ciebie; spodziewał am się tego po tobie; sł yszał am to w twoich krokach, gdy przechodził aś przez pró g. - Czy tak? Macie, matko, bystre ucho. - Tak jest; i bystre oko, i bystry rozum. - Tego wszystkiego potrzeba w waszym zawodzie. - Prawda, zwł aszcza gdy ma się do czynienia z klientami takimi jak ty. Dlaczego nie drż ysz? - Bo mi nie zimno. - Dlaczego nie bledniesz? - Bo nie jest mi niedobrze. - Dlaczego nie chcesz radzić się mojej sztuki? - Bo nie jestem niemą dra. Starucha ukrył a ś miech pod kapeluszem i bandaż em, po czym wycią gnę ł a kró tką czarną fajeczkę i zapaliwszy ją zcią gnę ł a się dymem. Po chwili wyprostował a zgarbione plecy, wyję ł a fajkę z ust i, wpatrzona w ogień, powiedział a powoli: - Jest ci zimno; jest ci niedobrze i jesteś niemą dra. - Proszę mi tego dowieś ć - odpowiedział am. - Owszem, dowiodę, i to w kilku sł owach. Jest ci zimno, ponieważ jesteś sama; ż adne zetknię cie nie krzesze z ciebie tego ognia, któ ry jest w tobie. Jest ci niedobrze, ponieważ najlepsze z uczuć, danych czł owiekowi, najwyż sze i najsł odsze trzyma się z dala od ciebie. Jesteś niemą dra, ponieważ jakkolwiek cierpisz, nie chcesz przyzwać skinieniem tego uczucia, nie chcesz posuną ć się krokiem tam, gdzie ono na ciebie czeka. Przytknę ł a znowu do ust kró tką fajeczkę i energicznie zaczę ł a palić. - Moglibyś cie to samo powiedzieć prawie każ dej mł odej kobiecie ż yją cej samotnie jako osoba zależ na w wielkim domu. - Mogł abym to powiedzieć, ale czy mó wią c to o każ dej, powiedział abym prawdę? - O każ dej bę dą cej w moim poł oż eniu. - Tak, wł aś nie w twoim poł oż eniu; ale znajdź mi choć jedną dokł adnie w takim poł oż eniu. - Ł atwo był oby znaleź ć tysią ce. - Nie wiem, czy znalazł abyś choć jedną. Wiedz, ż e znajdujesz się w bardzo szczegó lnym poł oż eniu: jesteś bardzo blisko szczę ś cia; wystarczy tylko po nie się gną ć. Wszystkie warunki istnieją, jednym ruchem moż na je urzeczywistnić. Los nieco je oddalił; wystarczy zbliż yć je, a wyniknie z tego szczę ś cie. - NIe rozumiem zagadek. Nigdy w ż yciu nie odgadł am ż adnej ł amigł ó wki. - Jeś li chcesz, ż ebym mó wił a wyraź niej, pokaż mi dł oń. - Należ y ją posrebrzyć, przypuszczam? - Naturalnie. Dał am jej szylinga; wł oż ył a go do starej stopy od poń czochy, dobytej z kieszeni, obwią zał a, schował a z powrotem, po czym kazał a mi wycią gną ć rę kę. Usł uchał am. Przybliż ył a twarz do mojej dł oni i przyglą dał a się nie dotykają c jej zgoł a. - Zbyt delikatna - rzekł a. - Nie mogę niczego wyczytać z tego rodzaju dł oni; prawie pozbawiona linii; a zresztą, có ż moż na znaleź ć na dł oni? Los nie tam się pisze. - Wierzę wam - powiedział am. - Nie - cią gnę ł a dalej - los pisze się na twarzy, na czole, dokoł a oczu, w oczach samych, w liniach ust. Uklę knij i podnieś gł owę. - A! teraz przechodzicie do rzeczywistoś ci - rzekł am czynią c, co nakazał a. - Zacznę teraz po trosze wam wierzyć. Uklę kł am o jakie pó ł ł okcia od niej. Poruszył a ogień na kominku, tak ż e strumień ś wiatł a trysną ł z potrą conych wę gli; blask jednakż e, tak jak ona siedział a - pogrą ż ył tylko jej twarz w jeszcze gł ę bszym cieniu, moją za to oś wietlił. - Ciekawa jestem, z jakimi uczuciami przyszł aś dziś wieczó r do mnie - przemó wił a popatrzywszy na mnie badawczo przez chwilę. - Ciekawa jestem, jakie myś li krą ż ą w twojej gł owie, gdy tam siedzisz godzinami wś ró d tych eleganckich ludzi, któ rzy jak obrazki w latarni magicznej przesuwają się przed twoimi oczami; obcy ci, bez ż adnej z tobą ł ą cznoś ci, jak gdyby doprawdy byli tylko cieniami ludzi, a nie ż ywymi istotami. - Bywam czę sto zmę czona, niekiedy ś pią ca, ale rzadko smutna. - W takim razie musisz mieć jaką ś tajemną nadzieję, któ ra cię podtrzymuje i cieszy, szepcą c o przyszł oś ci? - O, nie! Co najwyż ej mam nadzieję, ż e z zarobionych pienię dzy oszczę dzę tyle, by kiedyś w wynaję tym domku otworzyć wł asną szkoł ę. - Marny to pokarm dla ducha i niedostateczny; a siedzą c tam pod oknem (jak widzisz, znam twoje zwyczaje)... - Dowiedzieliś cie się od sł uż ą cych. - Ach! Wyobraż asz sobie, ż e jesteś bardzo bystra. Zresztą, być moż e; prawdę mó wią c, mam jedną znajomą wś ró d sł uż ą cych, Grację Poole... Usł yszawszy to imię, zerwał am się na ró wne nogi. „Czy tak?... - pomyś lał am - wię c jednak jest jakaś diabelska sztuka w tej cał ej sprawie! ” - Nie lę kaj się - cią gnę ł a dalej dziwna istota - pani Poole to bardzo pewna osoba: dyskretna i spokojna; każ dy moż e jej zaufać. Ale, jak mó wił am: czy siedzą c tam pod oknem o niczym nie myś lisz, tylko o przyszł ej szkole? Czy nikt cię nie interesuje z cał ego tego towarzystwa siedzą cego przed tobą na kanapach, fotelach i krzesł ach? Czy nie ma tam ż adnej twarzy, któ rą byś badał a? Ż adnej osoby, któ rą byś ś ledził a z ciekawoś cią przynajmniej? - Lubię obserwować wszystkie twarze i wszystkie osoby. - I nigdy nie wyró ż niasz jednej spomię dzy reszty albo moż e dwó ch? - Owszem, czę sto; gdy gesty albo spojrzenia jakiejś pary stają się wymowne: bawi mnie patrzeć na nich. - Na co najchę tniej lubisz patrzeć? - O, nie mam wielkiego wyboru! Jeden na ogó ł temat się powtarza: zaloty; i jedna i ta sama zapowiedź koń cowej katastrofy: mał ż eń stwo. - A czy ty lubisz ten monotonny temat? - Osobiś cie nic mnie on nie obchodzi; niczym jest dla mnie. - Niczym jest dla ciebie? Gdy panna, mł oda, peł na ż ycia i zdrowia, wybitnie pię kna i obdarzona darami fortuny i stanowiska siedzi i uś miecha się do pewnego pana, któ rego ty... - Któ rego ja... co? - Któ rego ty znasz... i o któ rym moż e dobrze myś lisz. - Ja nie znam tych panó w; nie wiem, czy z któ rym zamienił am dwa sł owa; co do tego, czy dobrze o nich myś lę, to jednych uważ am za szanownych, godnych, poważ nych, starszych, a innych za mł odych, szykownych, przystojnych i peł nych ż ycia; ale to pewna, ż e mogą wszyscy przyjmować, czyje zechcą, uś miechy, dla mnie nie ma to ż adnego znaczenia. - Nie znasz tych panó w? NIe zamienił aś z ż adnym dwó ch sł ó w? Czy moż esz to powiedzieć o panu tego domu? - Nie ma go w domu. - Gł ę boka uwaga! Nader dowcipne igranie sł owami! Pojechał dziś rano do Millcote i wró ci dziś wieczó r lub jutro; czy ta okolicznoś ć wykreś la go z listy twoich znajomych, czy dlatego przestał on niejako istnieć dla ciebie? - Nie; ale ja nie mogę zrozumieć, co ma wspó lnego pan Rochester z tematem, któ ry wprowadziliś cie. - Mó wił am o paniach uś miechają cych się do panó w; a ostatnimi czasy tyle uś miechó w wpł ynę ł o do oczu pana Rochestera, ż e aż się przelewają jak dwie przepeł nione filiż anki; czy ty tego nie zauważ ył aś? - Pan Rochester ma prawo cieszyć się towarzystwem goś ci. - Nikt mu nie zaprzecza tego prawa, ale czy nie zauważ ył aś, ż e wś ró d wszystkich tutaj gawę d o mał ż eń stwie, o nikim tak ż ywo i stale nie mó wi się jak o panu Rochesterze? - Chę tne ucho sł uchacza podnieca ję zyk opowiadają cego. - Powiedział am to raczej do samej siebie niż do Cyganki, któ rej dziwna mowa, zachowanie się, gł os zdoł ał y mnie tymczasem ukoł ysać jakby do snu. Jedno po drugim padał y z jej ust niespodziewane zdania, aż omotał a mnie siecią tajemniczej jakiejś zagadkowoś ci; nie pojmował am, co za duch niewidzialny pilnował mojego serca, z dnia na dzień ś ledzą c jego bicie, notują c każ de uderzenie tę tna. „Chę tne ucho sł uchacza! ” - powtó rzył a. - Tak jest, pan Rochester godzinami przesiadywał z uchem nachylonym ku uroczym ustom, któ re z taką rozkoszą mó wił y a mó wił y; i pan Rochester tak chę tnie przyjmował miodowe sł ó wka i taki wdzię czny za nie się wydawał; czyś to zauważ ył a? - Wdzię czny! Nie przypominam sobie, bym odkrył a wdzię cznoś ć w jego twarzy. - Odkrył a! A zatem zastanawiał aś się, badał aś. I có ż odkrył aś, jeż eli nie wdzię cznoś ć? NIe odpowiedział am. - Widział aś mił oś ć, nieprawdaż?... I patrzą c w przyszł oś ć, widział aś go ż onatym, a jego ż onę szczę ś liwą? - Hm!... Niezupeł nie. Wasza wró ż biarska mą droś ć myli się niekiedy. - A wię c có ż ty, u diabł a, widział aś? - Mniejsza z tym; przyszł am tutaj, ż eby pytać, a nie ż eby się spowiadać. Czy to wiadomo, ż e pan Rochester ma się oż enić? - Tak, z pię kną panną Ingram. - Czy wkró tce? - Są dzą c z pozoró w, tak należ y wnioskować; i z najwię kszą pewnoś cią (choć ty w swym zuchwalstwie zdajesz się wą tpić o tym) bę dzie z nich jak najszczę ś liwsza para. On musi kochać taką pię kną, szlachetną, dowcipną, wykształ coną kobietę i ona prawdopodobnie kocha jego, a jeż eli nie jego osobę, to przynajmniej jego sakiewkę. Wiem, ż e uważ a Rochestera z jego dobrami za pierwszorzę dną partię; chociaż (niech mi to Bó g przebaczy! ) z godzinę temu powiedział am jej w tej kwestii coś, wobec czego spoważ niał a dziwnie. Ką ciki jej ust opadł y o pó ł cala. Radził abym jej czarnemu konkurentowi mieć się na bacznoś ci: jeś li się zjawi inny z dł uż szym czy czystszym wykazem dochodó w, czeka go koszyk. - Ależ, matko, ja nie przyszł am tutaj sł uchać wró ż b przyszł oś ci pana Rochestera; przyszł am dowiedzieć się czegoś o mojej wł asnej; a dotą d nic mi o tym nie powiedzieliś cie. - Twó j los jest jeszcze wą tpliwy; badał am twoją twarz: jeden rys w niej przeczy drugiemu. Los odmierzył dla ciebie wielką miarę szczę ś cia, to wiem. Wiedział am to, zanim tu przyszł am dziś wieczó r. Odł oż ył to szczę ś cie starannie na bok dla ciebie. Widział am, jak to czynił. Od ciebie tylko zależ y wycią gną ć rę kę i wzią ć, co ci przeznaczone, ale czy ty to uczynisz, oto zagadka do rozwią zania. Uklę knij jeszcze raz. - Nie każ cie mi dł ugo klę czeć; ogień mnie piecze. Uklę kł am. Nie nachylił a się ku mnie, patrzył a tylko siedzą c oparta w fotelu. Zaczę ł a szeptać: - Pł omień tań czy w jej oku; oko bł yszczy jak rosa; ł agodne jest i peł ne uczucia, uś miecha się sł yszą c mó j ż argon; wraż liwa jest: wraż enie za wraż eniem przemyka po czystej jego ź renicy; gdy przestaje się uś miechać, jest smutne: bezwiedne znuż enie cią ż y na powiece; to oznacza melancholię wypł ywają cą z samotnoś ci. Odwraca się ode mnie; unika dalszego badania; zdaje się przeczyć drwią cym spojrzeniem prawdzie odkryć, któ re już zrobił am; zdaje się przeczyć zarzutowi uczuciowoś ci i smutku. Duma jego i rezerwa utwierdzają mnie tylko w moim zdaniu. Oko jest przychylne. Co do ust, to usta lubią niekiedy ś miać się wesoł o; skł onne są dzielić się wszystkim, co przez myś l przechodzi, choć są dzę, ż e milczał yby o niejednym, co doś wiadcza serce. Ruchliwe, wraż liwe, nie po to został y stworzone, by zaciskać się w wieczystym milczeniu samotnoś ci; to są usta, któ re powinny mó wić wiele i uś miechać się czę sto, i ludzkie przywią zanie mieć za sł uchacza. Ten rys takż e jest przychylny. Jedynego wroga pomyś lnego wyniku twoich losó w widzę tylko w czole; a czoł o to zdaje się mó wić: „Potrafię ż yć sama, jeż eli poczucie wł asnej godnoś ci i okolicznoś ci zaż ą dają tego ode mnie. Nie sprzedam swej duszy za cenę szczę ś cia. Mam w gł ę bi duszy skarb wrodzony, któ ry potrafi utrzymać mnie przy ż yciu, gdyby wszelkie z zewną trz pł yną ce radoś ci był y mi wzbronione lub ofiarowane jedynie za cenę, któ rej zapł acić nie mogę. ” Czoł o oś wiadcza: „Rozum stoi pewnie i dzierż y cugle, i nie pozwoli się ponieś ć uczuciom i pę dzić ku dzikim przepaś ciom. Niech sobie namię tnoś ci, pogań skie plemię, szaleją wś ciekle; niechaj pragnienia snują w wyobraź ni uł udne mary, ale zdrowy są d bę dzie miał zawsze i w każ dym sporze ostatnie sł owo i rozstrzygają cy gł os w każ dej decyzji. Moż e przyjś ć wicher, trzę sienie ziemi, poż ar, ale ja zawsze sł uchać bę dę wskazań tego cichego gł osu, któ ry tł umaczy rozkazy sumienia. ” Dobrze mó wisz, szlachetne czoł o; wola twoja zostanie uszanowana. Uł oż ył em swoje plany - sł usznymi je mienię - stosował em się w nich do wymagań sumienia, do wskazań rozumu. Wiem, jak prę dko zwię dł aby mł odoś ć, zmarniał by kwiat, gdyby czara ofiarowanego szczę ś cia krył a choć trochę mę tó w wstydu, choć najlż ejszy posmak wyrzutu sumienia; i nie chcę poś wię cenia, ż alu, zatraty, o, nie! Pragnę ogrzać, nie zmrozić; zyskać wdzię cznoś ć, nie krwawe ł zy... nie, nawet nie sł one; ż niwem moim muszą być uś miechy, sł owa pieszczotliwe, sł odka... Dosyć. Zdaje mi się, ż e ś nię w jakiejś rozkosznej gorą czce. Pragną ł bym przedł uż yć tę chwilę w nieskoń czonoś ć, ale nie ś miem. Dotychczas opanowywał em się cał kowicie. Grał em swoją rolę tak, jak sobie poprzysią gł em, ż e ją zagram; grać dł uż ej był oby moż e ponad moje sił y. Niech pani powstanie, panno Eyre; niech mnie pani opuś ci; komedia skoń czona. Gdzie ja był am? Czy sen to, czy jawa? Czy moż e ś nił am? Czy sen ten trwał jeszcze? Gł os starej kobiety zmienił się; jej akcent, jej gest, wszystko był o mi tak znajome jak wł asna twarz w zwierciadle, jak moja wł asna mowa. Wstał am, ale nie odeszł am. Spojrzał am; poprawił am ogień i znowu spojrzał am, ale ona ś cią gnę ł a kapelusz i bandaż mocniej na twarz i znowu skinę ł a, ż e mam odejś ć. Pł omień oś wiecił wycią gnię tą rę kę; czujna teraz, zdecydowana odkryć prawdę, od razu zauważ ył am tę rę kę. Nie był a to wyschł a, starcza rę ka, lecz zaokrą glona, gię tka, o gł adkich, kształ tnych palcach; szeroki pierś cień bł ysną ł na mał ym palcu, a na tym pierś cieniu poznał am szlachetny kamień, setki razy oglą dany. I znowu spojrzał am na twarz; twarz ta już nie odwracał a się ode mnie - przeciwnie, kapelusz i bandaż był y zrzucone, gł owa swobodna. - I có ż, Jane, czy poznaje mnie pani? - zapytał dobrze znajomy gł os. - Niech pan tylko zdejmie ten czerwony pł aszcz, a wtedy... - Ale sznurek zaplą tał się na wę zeł; pomó ż mi. - Niech go pan zerwie. - Zaraz. Już!... Precz, wypoż yczane szaty! - i pan Rochester ukazał się bez przebrania. - Co za dziki pomysł, proszę pana! - Ale dobrze wykonany, co? - Wobec pań musiał pan dobrze grać. - A wobec ciebie nie? - Ze mną nie grał pan roli Cyganki. - Jaką ż wię c rolę grał em? Czy wł asną? - Nie; jaką ś niezrozumiał ą. Kró tko mó wią c, myś lę, ż e pan chciał ze mnie coś wycią gną ć albo mnie nacią gną ć; prawił pan niedorzecznoś ci, ż eby mnie wycią gną ć na niedorzecznoś ci. To nie bardzo ł adnie, proszę pana. - Czy wybaczysz mi, Jane? - Nie wiem, dopó ki się nad tym wszystkim nie zastanowię. Jeż eli, po namyś le, przekonam się, ż e nie naplotł am zbyt wielkich gł upstw, bę dę starał a się przebaczyć panu; ale to nie był o sł usznie ze strony pana. - Ach, zachował aś się bardzo wł aś ciwie, bardzo ostroż nie, bardzo rozsą dnie. Zastanowił am się i doszł am do przekonania, ż e na ogó ł tak był o; ale bo też uważ ał am i był am ostroż na od samego począ tku rozmowy. Podejrzewał am jaką ś maskaradę. Wiedział am, ż e Cyganki i wró ż biarki nie wyraż ają się w ten sposó b jak ta rzekoma stara baba; przy tym zauważ ył am, ż e mó wi zmienionym gł osem i ż e starannie ukrywa twarz. Myś li moje jednakż e krą ż ył y dokoł a Gracji Poole, tej ż ywej zagadki, tej tajemniczej dla mnie istoty. Nie pomyś lał am nawet o panu Rochesterze. - O czymż e to panna duma? - zapytał. - Co oznacza ten poważ ny uś miech? - Zdziwienie i zadowolenie z siebie. Pozwoli mi pan teraz odejś ć, prawda? - Nie, jeszcze chwilę. Powiedz mi, co moi goś cie robią w salonie. - Przypuszczam, ż e rozprawiają o Cygance. - Usią dź! Powiedz mi, co o mnie mó wili? - Lepiej, ż ebym już sobie poszł a; musi być blisko jedenastej. Ach, ale czy pan wie, ż e jakiś nieznany goś ć przybył tu podczas pań skiej nieobecnoś ci? - Nieznany goś ć!... nie; któ ż to być moż e? Nie oczekiwał em nikogo; czy odjechał? - Nie; powiedział, ż e zna pana od dawna i ż e moż e sobie pozwolić na zainstalowanie się tutaj aż do pań skiego powrotu. - A niechż e go licho! Tak powiedział?! Czy podał swoje nazwisko? - Jego nazwisko jest Mason, proszę pana, a przybywa z Indii Zachodnich; zdaje mi się, ż e z Spanish Town na Jamajce. Pan Rochester stał przy mnie; ują ł był moją rę kę jakby z zamiarem poprowadzenia mnie do krzesł a. Gdy mó wił am, ś cisną ł mi rę kę konwulsyjnie; uś miech zamarł na jego ustach, jak gdyby kurcz zatamował mu oddech. - Mason!... Indie Zachodnie! - powiedział tonem automatu nastawionego na te jedyne sł owa. - Mason... Indie Zachodnie!... - powtó rzył. Trzy razy wymó wił te sł owa, bledną c coraz bardziej; zdawał o mi się, ż e traci przytomnoś ć. - Czy panu sł abo? - zapytał am. - To jest straszny cios, Jane; to jest straszny cios, Jane! - zatoczył się. - O, niech się pan na mnie wesprze! - Ofiarował aś mi już raz swoje ramię; wesprę się na nim i teraz... Poprowadził am go do krzesł a, prosił, ż ebym usiadł a przy nim. Trzymają c moją rę kę w obu swoich, gł askał ją patrzą c na mnie ró wnocześ nie wzrokiem jakby strwoż onym i straszliwym. - Moja mał a przyjació ł ko! - mó wił - o, gdybym mó gł znaleź ć się na jakiej spokojnej wyspie z tobą jedną tylko i gdyby troska i niebezpieczeń stwo, i ohydne wspomnienia mogł y mi być odję te! - Czy mogł abym być panu pomocna?... Ż ycie bym oddał a, by mó c usł uż yć panu. - Jeś li pomoc bę dzie mi potrzebna, zwró cę się do ciebie, Jane, to ci przyrzekam. - Dzię kuję! Niech mi pan powie, co mam zrobić... spró buję przynajmniej zrobić, co pan każ e. - Tymczasem przynieś mi kieliszek wina z jadalni; bę dą tam teraz siedzieli przy kolacji; i powiedz mi, czy Mason jest z nimi i co robi. Poszł am. Zastał am cał e towarzystwo w jadalni przy kolacji; nie siedzieli przy stole - kolacja ustawiona był a na kredensie; każ dy brał, co mu się podobał o, i jedli stoją c tu i tam grupkami, z talerzami i kieliszkami w rę ku. Wszyscy wydawali się w doskonał ym humorze; ś miano się i rozmawiano z oż ywieniem. Pan Mason stał przed kominkiem rozmawiają c z puł kownikiem i panią Dent i zdawał się ró wnie wesó ł jak wszyscy. Nalał am wina do kieliszka (widział am, ż e panna Ingram patrzy na mnie marszczą c czoł o; uważ ał a widać, ż e zanadto sobie pozwalam) i powró cił am do biblioteki. Niezmierna bladoś ć pana Rochestera minę ł a, wyglą dał znowu stanowczo i surowo. Wzią ł z mojej rę ki kieliszek. - Za twoje zdrowie, duchu pomocny! - powiedział. Przeł kną ł wino i oddał mi kieliszek. - Co oni tam robią, Jane? - Ś mieją się i rozmawiają! - Czy nie mają min poważ nych i tajemniczych, jak gdyby coś dziwnego usł yszeli? - Bynajmniej: ż artują, wesoł oś ć ich ponosi. - A Mason? - I on się ś miał. - Gdyby wszyscy ci ludzie weszli tutaj gromadą i napluli na mnie, co byś zrobił a, Jane? - Wypę dził abym ich z pokoju, proszę pana, gdybym mogł a. Uś miechną ł się sł abo. - Ale gdybym ja poszedł do nich, a oni tylko popatrzyliby na mnie chł odno, poszeptali mię dzy sobą drwią co i zaczę li się wynosić po kolei zostawiają c mnie samego, co wtedy? Czy poszł abyś razem z nimi? - Myś lę, ż e chyba nie; milej by mi był o pozostać z panem. - Aż eby mnie pocieszać? - Tak, proszę pana, aż eby pana pocieszać, o ile by to był o w mojej mocy. - A gdyby się wszyscy od ciebie odwró cili za to, ż e trwasz przy mnie? - Prawdopodobnie nic bym o tym nie wiedział a, a gdyby nawet, nie dbał abym o to wcale. - Tak wię c dla mnie potrafił abyś stawić czoł o obmowie? - Potrafił abym to uczynić dla każ dego przyjaciela, któ ry by wart był, aż ebym przy nim został a, tak jak z pewnoś cią pan jest tego wart. - Wró ć teraz do pokoju, podejdź spokojnie do pana Masona i szepnij mu do ucha, ż e Rochester wró cił i pragnie się z nim zobaczyć; przyprowadź go tutaj, a potem zostaw nas samych. - Dobrze, proszę pana. Speł nił am jego rozkaz. Cał e towarzystwo wytrzeszczał o na mnie oczy, gdy szł am wś ró d nich prosto do miejsca, gdzie stał pan Mason; powtó rzył am mu, co miał am polecone; wyszedł za mną z pokoju, wpuś cił am go do biblioteki, a potem poszł am na gó rę. O pó ź nej godzinie, gdy już czas jakiś leż ał am w ł ó ż ku, usł yszał am goś ci wracają cych do swoich pokoi; rozró ż nił am gł os pana Rochestera i usł yszał am, jak mó wił: - Tę dy, proszę cię, tę dy; oto twó j pokó j. Mó wił wesoł o; swobodny ton gł osu uspokoił mnie. Wkró tce zasnę ł am.
|
|||
|